Z tomu Varia - cz. 11
Milton Ha by WMI, sob., 14/11/2009 - 12:59
Dwa dni w skałkach
W pośpiechu trzy kanapki do wora,
sznurek, korki, haki i pętle.
Teraz biegiem, bo już późno, już pora.
Jeszcze bilet i na peron, prędzej.
Pociąg wlecze się sennie turkocząc
wybijając kołami godziny.
To zasypiam coś pod nosem mamrocząc,
to się budzę, bo znowu stoimy.
Dojechałem wymięty, bez sprężu.
Ósma rano – Zawiercie – dworzec.
A na niebie chmury pełne deszczu
- tydzień temu skończył się marzec.
W autobusie znajome twarze.
Szukam w zakamarkach pamięci
Z kim się Blondi w skałkach pokaże?
Jaki numer Crazy P wykręci?
A z przystanku prosto, pod górę.
Jeszcze wodę wziąć u „architekta”.
Wór pod okap lub pod dużą „bańbułę”
Można wędkę już rzucać na „Skorka”
Ręką chłodnej się skały dotykam,
i do góry przez okap lub obejść
a im wyżej tym częściej oddycham
i już szczyt – „załoiłem” plus pięć.
A wieczorem śpiwór rzucam w „Garażu”
Juwel huczy, już pachnie herbata
i przy świecy na skalnym ołtarzu
snuję plany na najbliższe lata.
Moje góry, te wysokie, najwyższe,
tak daleko, takie nieuchwytne,
ale musza być i będą bliższe,
bo się sprężę, bo się w sobie zatnę.
Rano wstanę, „załoimy coś z dolną”
potem trawers i full bouldering,
wór spakować i w drogę powrotną.
Pociąg. Łódź. Wysiadamy zmęczeni.
kwiecień, 1984
W pośpiechu trzy kanapki do wora,
sznurek, korki, haki i pętle.
Teraz biegiem, bo już późno, już pora.
Jeszcze bilet i na peron, prędzej.
Pociąg wlecze się sennie turkocząc
wybijając kołami godziny.
To zasypiam coś pod nosem mamrocząc,
to się budzę, bo znowu stoimy.
Dojechałem wymięty, bez sprężu.
Ósma rano – Zawiercie – dworzec.
A na niebie chmury pełne deszczu
- tydzień temu skończył się marzec.
W autobusie znajome twarze.
Szukam w zakamarkach pamięci
Z kim się Blondi w skałkach pokaże?
Jaki numer Crazy P wykręci?
A z przystanku prosto, pod górę.
Jeszcze wodę wziąć u „architekta”.
Wór pod okap lub pod dużą „bańbułę”
Można wędkę już rzucać na „Skorka”
Ręką chłodnej się skały dotykam,
i do góry przez okap lub obejść
a im wyżej tym częściej oddycham
i już szczyt – „załoiłem” plus pięć.
A wieczorem śpiwór rzucam w „Garażu”
Juwel huczy, już pachnie herbata
i przy świecy na skalnym ołtarzu
snuję plany na najbliższe lata.
Moje góry, te wysokie, najwyższe,
tak daleko, takie nieuchwytne,
ale musza być i będą bliższe,
bo się sprężę, bo się w sobie zatnę.
Rano wstanę, „załoimy coś z dolną”
potem trawers i full bouldering,
wór spakować i w drogę powrotną.
Pociąg. Łódź. Wysiadamy zmęczeni.
kwiecień, 1984
- Milton Ha by WMI - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz