Prawica na mieliźnie.
(Uwaga długie!)
Dwudziesty z rzędu rok już mija, gdy trwa kociokwik pod nazwą „polska demokracja”. Przypomnieć się godzi, że tyle samo czasu zajęło postawienie państwa, narodu i społeczeństwa „od zera” po 123 latach nie obecności na mapach świata. Moim zdaniem było to coś o wiele trudniejszego niż borykanie się z popeerelowską spuścizną. Z pewnymi zastrzeżeniami można zaryzykować tezę, że Polska AD 1918 przypominała etap, w którym Francja znalazła się w czasie Restauracji Burbonów lub odbudowy kraju po wojnie z Prusami. Można także znaleźć pewne analogie w okresie jednoczenia Niemiec w II poł. XIX w. bądź Włoch, mniej więcej z tego samego okresu. Podobnie jak tamte, Polska w dwudziestoleciu międzywojennym budowała się jako państwo nowoczesne. Ponad pół wieku później, to co miało miejsce to przekształcenia dokonywanie na podglebiu już uformowanym. Racja, ktoś może powiedzieć, że znacznie trudniej jest coś zastałego (nawet i anachronicznego) przerobić na coś nowoczesnego niż tworzyć coś od zera, jednak Polska w 1918 r. obciążona była ogromną masą tragizmu nie funkcjonowania jako samodzielny podmiot międzynarodowy. To z kolei ciągle rzutowało na proces odbudowy państwa, narodu i społeczeństwa. Stał się on jeszcze trudniejszy z chwilą wybuchu, tzw. Wielkiego Kryzysu. Stąd też można powiedzieć, że Polska w 1989 r. była w nie gorszej sytuacji niż siedemdziesiąt lat wcześniej. Zapewne też była w sytuacji niełatwej.
I tak wyłoniona w 1989 r. ekipa od społeczeństwa dostała dosyć znaczny kredyt zaufania, jednak zaczął on dosyć szybko topnieć, jak tylko wewnątrz monolitycznego OKP zarysowały się pierwsze pęknięcia i rozłamy. Społeczeństwo bowiem z coraz większym niesmakiem patrzyło na to, co się działo z „drużyną Lecha”. Ci nasi piękni i odważni, opanowani i szlachetni, mądrzy; a nade wszystko tolerancyjni i pluralistyczni. Później zaś, gdy przyszło co do czego, to wychodziło na to, że nie są wcale tacy piękni i odważni, jak tylko zaczęły wyciekać generalskie „szpargały”. Że nie są opanowani i szlachetni, jak tylko wzięła w górę zawiść, zacietrzewienie, wściekłość i agresja, gdy zaczęło się kwestionowanie ich polityki. Że do mądrości, to też im wiele brakuje. No i, że nie są wcale tolerancyjni i pluralistyczni, gdy wyszło, że „Polacy nie dorośli do demokracji”, bo jeden Peruwiańczyk z teczką wygrał z Zacnym Mężem. Ma się rozumieć, że wówczas, gdy Polacy poparli „sentymentalną Pannę S.” w sile 10 milionów, to byli do tej demokracji dojrzali i tacy jacyś mili i sympatyczni dla Czcigodnych Lokatorów Styropianu, zaś gdy przyszło Nowe, to tym Polakom się jakoś takoś demokratyczny zmysł spaprał. Gdy to społeczeństwo kupowało cegiełki „sentymentalnej...”, słało paczki do internatów, zrzucało się w zakładach pracy na szykanowanych Bojowników o Wolność i Demokrację itd. itd., to Czcigodni Lokatorzy Styropianu mieli o nim jak najlepsze mniemanie. Ba w każdej „bibule” o tym zaświadczali. Zatem to owe „Polacy nie dorośli...” było dla wielu pierwszym kubłem lodowatej wody, by przestali być lemingami okrągłostołowymi. Wielu bowiem głosujących, tak jak Jaśnie Nieomylna kazała, na Zacnego Męża, gdy od jeszcze Zacniejszego (ba, Arcyzacnego) usłyszało tę frazę, uznało, że to nie może być prawdą, gdyż raptem rok wcześniej sami widzieli, że jest inaczej. Pamiętacie może Państwo to frenetyczne podniecenie pod „Niespodzianką” na warszawskim Pl. Konstytucji, gdzie KW „S” w ’89 r. wywieszał wyniki wyborów? Jednak w dalszym ciągu ta fraza wielu nie zraziła do „partii ludzi rozsądnych”, z kolei sprzyjająca jej ordynacja wyborcza dała jej pierwsze miejsce w sejmie.
Bodajże na kanwie pęknięć w OKP dla prawicy pojawiła się pierwsza okazja, by przejąć inicjatywę i wygrać szansę na silny obóz ugrupowań prawicowych. Może nie na jedną, dwie lub trzy silne partie lecz na przeciwważną, postsolidarnościowej i postkomunistycznej lewicy, siłę polityczną. Prawicy jednak zabrakło „wyobraźni chwili” i nie podjęła ucieczki do przodu oraz stworzenia w obszarze publicznym prawicowej przestrzeni, którą można było zaproponować obywatelom jako rozsądna alternatywa wobec tamtych dwóch sił. Zamiast tego wybuchały tutaj różne międzyformacyjne konflikty, animozje i wzajemne przeciwko sobie szczucie na siebie jednych na drugich. Prawica pozaparlamentarna bardziej niż z lewicą ścierała się z prawicą parlamentarną, „niemagdalenkowa” od czci i wiary odsądzała „magdalenkową”, równie szybko powstawały jak i znikały różnorakie prawicowe „jednosezonówki”, wyrastała cała masa różnych prawicowych „turystów” zaliczających większość prawicowych partii, partyjek, ruchów i formacji. Właściwie, na prawicy trwało bezustannie sejmikowanie. To ma się rozumieć było skwapliwie odnotowywane przez Jaśnie Nieomylną, odpowiednio „upiększane” i karykaturalnie nagłaśniane, zaś za nią powtarzała cała reszta ówczesnej prasy. Zarówno obie lewice, tj. postsolidarnościowa i postkomunistyczna miały w ten sposób idealną wręcz okazję, by się wzmacniać i „robić swoje”.
Społeczeństwo z coraz większą odrazą przyglądało się temu, co też postsolidarnościowi Milusińscy zaczęli wywijać, jak też ich determinacji w sprzątaniu po peerelu. Ta ostatnia była zresztą coraz większa, jeśli weźmie się pod uwagę sprzątanie majątku narodowego, który po wojnie dwa pokolenia odbudowywały. W to miejsce zaczęły pojawiać się jakieś koszmary importowane z Zachodu, zaś coraz więcej ludzi zaczęło dostawać po łapach, gdy tylko odważyli się „wzionć sprawy w swoje rence”. (Korekta nie poprawiać.) Jako, że Arcyzacny Mąż z innymi równie Zacnymi się na łamach Jaśnie Nieomylnej coraz bardziej natrząsali nad wszelaką kondycją (w tym również patriotyczną) Rodaków, to by się dowiedzieć, jak jest naprawdę, trzeba było to konfrontować z jakimś innym źródłem. Na przykład z „Rzeczpospolitą” z okresu „fikusowego”. Ależ to była odmiana. Język spokojniejszy, bardziej pluralistyczny, wyważony, merytoryczny, bardziej informacyjny. No w sam raz, jak dla dobrej fachowej klienteli (prawników, ekonomistów, lekarzy, inżynierów itp.), chcącej czytać o faktach a nie napuszone politagitki. Publicystyka też była inna, choć nie odbiegająca od politpoprawności. Mimo to była pozbawiona tej natrętnej moralistyki, tego zadęcia pedagogicznego, akademickiej nowomowy i pustych frazesów. Pozostawiała czytelnika z otwartym problemem. Pozwalała czytelnikowi mieć wątpliwości, własne poglądy, które zresztą szanowała. Prezentowała czytelnikowi jakiś problem, lecz pokazywała go z różnych punktów widzenia. Naprawdę, miło się ją czytało. Profil liberalny, demokratyczny lecz solidny warsztat konserwatywny. I tam też nieraz przewijały się pióra, które można było odnaleźć w różnych prawicowych pismach, rzecz jasna były też i nazwiska publikujące w Jaśnie Nieomylnej. To m.in. wskazywało na to, że „Rzeczpospolita” do zasady pluralizmu podchodziła całkiem na serio, a nie wyłącznie deklaratywnie. Dopiero taka konfrontacja umożliwiała to, by widząc w telewizorze facjaty „partii ludzi rozumnych” móc pytać się, „Co też oni bredzą?”
Niestety, ale wraz ze zużywaniem się tej partii, w siłę rosła postkomunistyczna lewica, która czekała na okazję, by zaprezentować się jak dziewica – licząc na to, że społeczeństwo zapomni o jej „nadszarpniętej cnocie”. Picowano więc jej wizerunek, by mógł chwycić w zbliżających się wyborach, zaś nie było takich, którzy pytaliby się o jej kontrowersyjność. Oczywiście, gdzieniegdzie coś tam o niej wyciekało, jednak było to zręcznie tłumione bądź to propagandą sukcesu, bądź wyostrzaniem konfliktów na prawicy bądź też głosami oburzenia różnych Dostojnych Lokatorów Styropianu. Rodacy dali się tą „kołysanką” ululać, poszli do urn i uznali, że wraz z postkomunistami „mają te same kłopoty” i „pokonają je razem”. Prawica znalazła się w defensywie. Zresztą kiedy w niej wcześniej nie była? Męczyła się ta prawica ze sobą aż do przełomu lat 1994-95, kiedy ktoś wpadł na pomysł zrobienia II „paktu lanckorońskiego” pod nazwą „Konwentu św. Katarzyny”. I tutaj pojawiła się druga szansa dla prawicy na wzięcie wiatru w żagle i wyciągnięcia wniosków z wcześniejszej porażki. „Partia ludzi rozsądnych” była coraz słabsza. Źle bowiem znosiła to, że potraciła rządowe posady, do których szybko przywykła, że to nie za nią przede wszystkim ganiają kamery telewizyjne i mikrofony, że lud przestaje ją nosić na rękach. Jak wiemy z Klasyka, „historia nigdy się nie powtarza, a jeśli już, to jako swoja karykatura”, więc tak samo stało się z II „paktem lanckorońskim”, który do niczego trwałego nie doprowadził.
W Jaśnie Nieomylnej pojawił się wspólny manifest polityczny o wielkim kompromisie i pojednaniu z tow. Szmaciakami, co dla wielu oznaczało koniec z przygodą z „partią ludzi rozumnych”. W „Rzepie” niestety nie za bardzo można się było dowiedzieć, o co tutaj biega, więc należało sięgnąć po coś mocniejszego. Tym czymś mogły być „GaPol”, „Życie”, „TySol”, „NCzas”.... Oooo tak twarde pióra. Niejedno z nich jest tutaj na S24. No i tam bez ogródek pisano, o co z tym kompromisem i pojednaniem chodzi. Pierwsza czerwona kadencja pokazała doskonale wzajemny stosunek do siebie towarzystwa z Rozbrat do towarzystwa z pl. Grzybowskiego, szczególnie w zakresie podziału między sobą różnych „dominiów”. Chociaż obie te formacje parę lat wcześniej zgodnie obalały rząd Olszewskiego, to przy rozgrywkach o frukty i konfitury były wobec siebie niemiłosierne. Jednych i drugich próbowała godzić „partia ludzi rozumnych”, choć częściej brała stronę towarzystwa z Rozbrat, z kolei kohabitacyjny prezydent również dolewał oliwy do ognia. Aż do czasu, kiedy wybuchła ona jemu w Drawsku Pomorskim. Sielanka na salonach się skończyła. Przeciwko prawicy jak i prezydentowi trzeba było wytoczyć działa najcięższe. Towarzystwo z pl. Grzybowskiego zostało wystawione za drzwi koalicji, by nie przeszkadzało w demontażu kontrsystemowej frondy. Coraz szybszymi krokami zbliżała się również wymiana w pałacu prezydenckim, zaś jedynym gwarantem zachowania status quo był kandydat postkomunistów. Stąd też cała siła rażenia postsolidarnościowej lewicy była skierowana na oczyszczenie pola w tym obszarze, i poluzowanie w obszarze parlamentarnym.
Społeczeństwo rozglądało się coraz bardziej za kimś konkretnym, kto mógł się zjawić i posprzątać popeerelowską skamielinę, gdyż coraz bardziej widziało postkomunistów spijających śmietankę z tego, że kto inny wywalczył ponoć wolną Polskę. Tu i ówdzie wyskakiwało również to i owo z dobrej magdalenkowej fraternizacji. Zaangażowanie się przepoczwarzonej „partii ludzi rozumnych” we wspieranie lewicy postkomunistycznej dało później rezultat w postaci wyborczego kopa i znalezieniu się na trzecim miejscu w tabeli oraz porażką jej kandydata w I turze w wyborach prezydenckich. To był wstrząs nie mniejszy niż wcześniejsza przegrana Zacnego Męża z Peruwiańczykiem z czarną teczką. Na domiar złego pierwsze miejsce w tabeli zajęła prawicowa formacja, która jak na tamten czas nie mogła się zdarzyć. To była bodajże trzecia okazja prawicy na sformowanie trwałej i silnej alternatywy dla lewicy postsolidarnościowej i postkomunistycznej. Przez jakiś czas wydawało się, że tak się stało. Postsolidarnościowa lewica przeżyła załamie nerwowe. O tak, to było nie do zniesienia. Na mimikrę już miejsca nie było. Dla arcykapłanów Tolerancji, Wolności i Pluralizmu, to było już stanowczo za wiele. No i Polacy znowu zaczęli dowiadywać się o sobie, że są ciemnogrodem, zacofani, ksenofobami... Znacie przecież tę melodię.
Sprzątanie popeerelowskiej skamieliny miała załatwić AWS, na „partię ludzi rozumnych” chyba nikt w tym względzie nie liczył, gdyż coraz bardziej stawało się jasne jakie to jest środowisko. Gospodarka rozwijała się od przypadku do przypadku, a tak naprawdę w wielu sektorach i branżach to się zwijała. Bezrobocie rosło, deficyt i dług publiczny także. Polityka zagraniczna była bądź to wasalna wobec USA bądź Brukseli lub innych stolic zachodnioeuropejskich. Obronność taka sobie. Z kolei „partia ludzi rozumnych” z telewizora ciągle przekonywała, że wszystko jest w porządku. Rozumiecie? Stolica 40 milionowego państwa europejskiego bez obwodnicy, II lub III linii metra, mostów północnego i południowego, porządnego lotniska itd. Państwo z upadającym przemysłem, dzikim handlem wielkoprzemysłowym, zapuszczonymi oświatą, służbą zdrowia, wymiarem sprawiedliwości, nauką, brakiem autostrad i dróg szybkiego ruchu, „niewyjaśnionymi zgonami”, mediami wracającymi do praktyk Szczepańskiego i Urbana itd. itd. A oni przekonywali, że jest wspaniale, bo coraz więcej jest willi i rezydencji, luksusowych limuzyn, działa prywatna służba zdrowia, są prywatne szkoły... Właściwie komu było lepiej, to o tym społeczeństwo się coraz lepiej dowiadywało. Kto chciał to stawiał na prawicę. Wystarczyła lektura takich lub innych pism prawicowych, jakieś książki i konfrontowanie tego wszystkiego z otaczającą rzeczywistością i swoimi doświadczeniami życiowymi. Wielu uważało, że prawica to dobry wybór. Później potwierdzeniem tego miały być sejmowe komisje śledcze, przed którymi czerwonoróżowi się wili niemożebnie, coraz większy „urobek” z IPNu oraz zapalczywość, nerwowość i wściekłość postsolidarnościowej lewicy. Zanim jednak to nastąpiło to zarówno AWS jak i „partia ludzi rozumnych” zrobiły wszystko, by pokazać jak najbardziej fatalny styl sprawowania władzy, który w Polakach szybko gasił entuzjazm po odebraniu „Czerwonym” rządów. Owo słynne „TKM” wyjaśniało wszystko, i nie dało się tego przesłonić reformami, które z czasem jedna po drugiej okazywały się niewypałami. Dzięki temu mogła na fali wznoszącej wrócić formacja, która twierdziła, że „Tak dalej być nie musi”.
Zapobieżeniem prawicowej irredenty miało być wypchnięcie jej z rządów poprzez wrócenie do ducha porozumienia pomiędzy postsolidarnościową i postkomunistyczną lewicą. Zanim to jednak nastąpiło, to zarówno AWS jak i „partia ludzi rozumnych” postarały się o to, by zrobić ucieczkę do przodu, by uniknąć totalnego krachu. W tym celu z postsolidarnościowego „Titanica” spuszczono się na szalupach pod nazwą „Prawo i Sprawiedliwość” i „Platforma Obywatelska”, zaś reszta poszła na dno. Pisałem już wcześniej o tym. Postkomunistyczna lewica mogła wracać. Znowu się zrobiło ciekawie i wesoło, jak za czasów pierwszej czerwonej kadencji. TKM zastąpiła wcześniejsza „republika kolesi”, z tym oczywiście, że starzy partyjni aktywiści czuli już na plecach oddech swoich latorośli przebierających nogami do objęcia sterów rządów. By się formacja nie załamała trzeba było nieco się na ławce posunąć i dobrać sobie paprotki, zresztą taki sam proces zachodził już wcześniej zarówno na prawicy jak i lewicy postsolidarnościowej. Młodzi junacy poczuwszy swoją siłę zaczęli wewnątrz lewicy postkomunistycznej robić ferment i dawać się rozgrywać przez różne skrzydła (millerowców, kwaśniewszczaków, borowszczaków). Te ruchy odśrodkowe, wzmacniane iskrzeniem głównych liderów miedzy sobą, rozpoczęły erozję wewnętrzną, która wraz z szybkością zużywania się u władzy doprowadziła do pęknięcia w centrum dotychczas jednolitej formacji i pojawienia się dwóch zwalczających się obozów. Przedtem doszło do konfrontacji pomiędzy dwoma ugrupowaniami koalicyjnymi, co było dalekim echem rozwodu w pierwszej czerwonej kadencji. Znowu towarzystwo z Rozbrat z towarzystwem z pl. Grzybowskiego nie potrafiły znaleźć „wspólnego języka”. Sytuacja jednak była dla postkomunistycznej lewicy tym gorsza, że w jej łonie wyrosły dwie konkurencyjne wobec siebie formacje. Pokój w tym „segmencie” bardzo szybko się skończył. Prawica znalazła kolejną doskonałą okazję, by móc się przy tym wzmocnić, czego efektem było przeforsowanie powstania sejmowych komisji śledczych, wzmacnianie IPN’u i walka z dwoma wyrosłymi ugrupowaniami lewicy postkomunistycznej. Ponieważ w parlamentarnym obiegu lewica postsolidarnościowa po raz pierwszy była od dekady nieobecna, to z tej strony trudno było lewicy postkomunistycznej o wsparcie. Jaśnie Nieomylna przestała wystarczać, tym bardziej, że coraz więcej zaczęło pojawiać się wobec niej alternatywnych tytułów prasowych i innych mediów, które tłumiły jej siłę oddziaływania. To wszystko prawicy dało, chyba po raz pierwszy w całej historii III RP, najlepszą koniunkturę, jaka była możliwa do wyobrażenia sobie. Obie lewice, postsolidarnościowa i postkomunistyczna, bardzo wyraźnie osłabione. Kompromitacja pookrągłostołowych elit i establishmentu i coraz bardziej narastająca wściekłość społeczeństwa.
Receptą na to wszystko miał być, tzw. POPiS, tj. taki jakby Front Jedności Narodu, będący repliką koalicji AWS-UW. Kto potrafił czytać gazety między wierszami wiedział, że poparcie takiego „projektu” będzie oznaczało zniszczenie prawicy od środka, gdyż tak naprawdę od czasów magdalenko-okrągłostołowych, tj. obowiązywania „konstytucji” RP w skrócie „Wy nie ruszacie naszych, my nie ruszamy waszych”, „Trzeba wiele zmienić, by wszystko pozostało po staremu.” Najlepsze jest to, że Polacy dali się nabrać na pewien myk w czasach awuesowskich i ówczesny układ był postrzegany jako AWS-UW (w tej właśnie kolejności) podczas, gdy tak na prawdę, to ważniejszą formacją w tej konfiguracji była ta druga i to ona tak w rzeczywistości miała silniejszy wpływ decyzyjny. Gdzie on się lokuje nie wnikam, jednak nie jest to żadna „krajówka” NSZZ „S”. I tak (jak mówi Michalkiewicz) „starsi i bardziej doświadczeni” mieli, po okresie przerwy kondycyjnej na kadencję Czerwonych, znowu „zagospodarować” elektorat postsolidarnościowy, by ten się zbytnio nie porozłaził po jakiś ekstremalnych formacjach, trudnych do kontrolowania przez biesiadników magdalenko-okrągłostołowych. No i w głowie salonowego socjologa zakwitła myśl o „IV RP”. Nie, nie żeby w jakikolwiek sposób naruszać konstytutywne fundamenty Rzeczypospolitej magdalenko-okrągłostołowej (tj. neo-PRL’u – Polskiej Republiki Lodziarskiej), lecz by przeprowadzić taki jej kosmetyczny „lifting”, by w Salonie robiąc wymianę zużytych dekoracji i sprzętu zmodernizować i podrasować jego wygląd. Jaki był tego leitmotiv? Ano była nim politologiczno-socjologiczna konstatacja tego, że dla Polaków prawica nagle stała się sexi. Bo jakżeby miało być inaczej skoro II czerwona kadencja wywoływała w nich odruchy przeciwstawne do konsumpcyjnych? I postawiono przed ową prawicą zadanie robienia POPiS’u, tj. atrapy dla neo-PRL’u, zaś w skrócie, tzw. „IV RP”. Reszta rupieci miała trafić do kanciapy i czekać swoich czasów. Czasami z niej dochodziły jakieś pomruki niezadowolenia, które tłumaczono jako odgłosy skompromitowanego „Rywinlandu”. Jednak, jak to bywa podczas każdego remontu, kiedy na plac wchodzą dwie silne ekipy, szybko pomiędzy nimi doszło do ostrego konfliktu. Jeszcze, jakby tego było mało, to pojawiły się dwie inne mniejsze, które zaczęły domagać się rozbiórki rudery aż do fundamentów, a przecież nie to było w projekcie wykonawczym. I zaczęła się naparzanka. Jak się ona toczy nadal, to wszyscy wiemy.
Mimo to warte zastanowienia jest to, czy oby prawica nie osiadła już na mieliźnie.
Dlaczego? Ano dlatego, że od blisko dwudziestu lat prawica zapewnia, że dokomunizacja jest potrzebna. A tego się jej, poza zmianą nazw ulic, jakoś nie daje przeprowadzić. Prawica, twierdzi także, że lustracja to warunek minimum minimorum jakiejkolwiek jawności życia publicznego. Z tym też nie jest najlepiej. Prawica jest to dziwna prawica, skoro sama nie może postarać się o sformowanie alternatywnych do mejnstrimu mediów o równej co tamte sile rażenia, by się ciągle nie tłumaczyć, że mejnstrim potrafi ją zaszczuć. Prawica nie potrafi stworzyć sobie zaplecza instytucjonalnego, które skutecznie chroniłoby ją przed wpływem sił wrogich. Prawica jakoś ciągle wskazuje, że gdzie się nie ruszyć, to złodziej na złodzieju siedzi, a aferzysta aferzystą pogania, jednak jakoś nie kwapi się, by nazwać ich po imieniu. Prawica utyskuje na Trybunał Konstytucyjny, sądy, prokuraturę, organa ścigania, jednak nie widać, by coś tutaj do tej pory zmieniła. Prawica zamiast sama tworzyć okazje i nad nimi panować, to wykorzystuje te, które przez kogoś innego zostały stworzone. Prawica zamiast wychodzić do ludzi i nawiązywać z nimi kontakt, to zamyka się w jakichś kawiarnianych kręgach. Prawica, jeśli mówi o swojej wizji misji Państwa, narodu i społeczeństwa, to raczej między sobą, rzadziej wprost do społeczeństwa artykułując swój na to pogląd. Prawica nie szuka okazji, by grać „po skrzydłach” lecz chce uderzać centralnie, by rozbić przeciwnika. Prawica równie szybko wycofuje się z natarcia, jak go rozwija. Prawica nie może się zdecydować, czy być z elitami i establishmentem czy też z ludem, którego chce bronić. Prawica nie wyjaśniła zresztą swych dotychczasowych relacji z tymi elitami i establishmentem. Prawica ma stosunek protekcjonalno-paternalistyczny w stosunku do tych swoich sympatyków, którzy chętnie by jej pomogli. Prawica potrafi byle bzdet przekształcić w problem wielkokwantyfikatorowy, z kolei takowy nieraz trudno dostrzega. Prawica za kanwę jakichś wstrząsających podziałów przybiera niekiedy jakieś mało ważne niezręczności towarzyskie, środowiskowe lub podobne uchybienia nie licujące z celem gremium, w którym takie coś się zdarza. Prawica jest nierzadko lekkoduszna i przyjmująca to lub owo „na wiarę”, aczkolwiek dosyć często potrafi względem czegoś tam „dzielić włos na czworo”. Czasami także prawica potrafi temat (problem, zagadnienie) nieracjonalnie zagadać, zamiast mówić o nim „bez ogródek”. Prawicy, jeśli gdzieś tam popełnia błędy, trudno przychodzi do przyznania się do nich. Prawica stara się bezustannie eksploatować swoją „martyrologię” w III RP, zamiast precyzyjnie wytłumaczyć na czym ona polega. Prawica ze swojego kręgu usuwa (zasłużone dla niej osoby-instytucje) w sposób bulwersujący, a jednocześnie wywołując absmak i zgorszenie sympatyków prawicy. To są moim zdaniem takie co główniejsze wady prawicy, wpychające ją na tę mieliznę. I teraz jest wielka szansa, by to zmienić.
Na koniec, wyjaśniając. Ani lewica ani PO i tak nie dostaną ode mnie głosu, mimo tego, co napisałem wyżej. Nie łudźcie się.
- MoherowyFighter - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz