( ) z 1918

avatar użytkownika nissan
Wspomnienia dziadka Ignacego - cz. XI W lutym 1917 roku abdykował car Mikołaj. Wojsko rzuciło broń i chłopi zaczęli wracać do domów. W kraju zapanował ogólny chaos. Przestało działać prawo państwowe. Zniknęli stróże carskiego porządku prawnego. I do nas dotarła rewolucja robotniczo-chłopska. W czasie wojny dekownicy, którzy uniknęli służby wojskowej, potworzyli bandy i zajmowali się rabunkami. Żony żołnierzy frontowych były bezradne wobec tych band, nie miał ich kto bronić. Na ogół tam, gdzie byli jeńcy austriaccy - rabuśnicy nie dokonywali napadów. W okresie przejściowym policja carska została zlikwidowana. Sądów nie było, bo sędziów aresztowano, zarzucając im, że tendencyjnie sądzili robotników i rewolucjonistów. Popów również wywieziono, aby nadal nie "tumanili ludzi". Pokrzywdzeni nie mieli do kogo się udać ze skargą i znikąd nie mogli oczekiwać pomocy. Żołnierze, którzy powrócili z wojska, postanowili we własnym zakresie zorganizować samoobronę przed rabusiami i samosąd nad nimi. W mojej wsi złapano w sumie 11 rabusiów. Pewnego dnia zwołano ze wsi wszystkich dorosłych mężczyzn do budynku gminy. Zgromadzeni zasądzili wszystkich złapanych bandytów i złodziei na śmierć. Wykonawcami wyroku mieli być sami mieszkańcy wsi. Wystawiono dwie urny. W pierwszej były karteczki z nazwiskami zasądzonych przestępców. W drugiej urnie były karteczki z nazwiskami wszystkich mężczyzn z tej wsi. Z aresztu przyprowadzano pojedynczo skazanych bandytów, a każdy z nich wyciągał z drugiej urny kartkę z nazwiskiem mieszkańca wsi. Wywołany mężczyzna brał przygotowaną wcześniej potężną, drewnianą buławę i ogłuszał, a w każdym bądź razie powalał na podłogę przestępcę. Inni współmieszkańcy wsi wyzywali skazanego i podjudzali mężczyznę z pałką. W momencie, kiedy oskarżony upadał na ziemię, wszyscy obecni w sali zaczynali tłoczyć się na skazanym zadeptując go na śmierć. Tak postąpiono po kolei ze wszystkimi 11 złapanymi złodziejami i bandytami. Zwłoki ich wrzucono na wóz i zawieziono na okopisko, gdzie zakopywano zdechłe zwierzęta. Tak straszny był sąd ludowy, ale nie było innej drogi dla powstrzymania bandyckiego rozpasania. Zbliżała się wiosna 1918 roku. Dekrety Delegatów Rad Robotniczych w spawach ziemi dla chłopów wchodziły w życie. Chłopi w tej wsi opanowali dwa młyny i majątek dworski. Rozdrapywali, co kto mógł. Przede wszystkim czynili to sami bogatsi gospodarze. Biedni nie szli po cudzy majątek, bo by nie mieli nawet gdzie trzymać tego bydła, ani nie mieli dla niego paszy. Widząc, co robią inni, zaprzągłem konie do wozu i pojechałem na folwark myśląc, że może uda się coś zabrać. Poszedłem do chlewów, gdzie przedtem było około 60 świń, którymi zajmował się znajomy Austriak. Nie było już co brać. Żeby nie wracać z pustymi rękami załadowałem kilka bali prasowanego siana. Poszedłem do pałacu. Tu zauważyłem pocięte nożami sofy, kanapy wyściełane drogimi materiałami i skórą. Meble połamane. Gdzieniegdzie widniały ślady krwi. Widać było ślady walki. Chyba właściciele próbowali się bronić. W pałacu nie było już nikogo. Nadeszły nasze święta Wielkanocne. Wiał silny wiatr i zerwał dach domu mojej gospodyni. Poza tym przygotowano sieczkarnię dla zrobienia zapasu sieczki dla koni. Te wszystkie roboty wypadały w naszą Wielką Niedzielę i Poniedziałek Wielkanocny. Nie chciałem pracować w te dni i dlatego odszedłem od mojej dotychczasowej gospodyni. Nająłem się do jednego Tatara za 30 rubli miesięcznie. Chciałem uzbierać sobie trochę pieniędzy, bo mówiono już o powrocie do domu. Tatar ten miał dwie pary koni: 3 ogiery i jedną kobyłę. Nie było mi jednak dane długo pracować u tego Tatara. Po dwóch tygodniach zjechali do wsi komisarze bolszewiccy z żołnierzami. Zarządzili pobór koni i ludzi do wojska. Żaden z mieszkańców wsi nie chciał się zgłosić do wojska. Twierdzili, że niedawno powrócili z frontu i wystarczy tej tułaczki. Komisarze zrobili zebranie i wyjaśnili, że obóz wrogi klasie robotniczej i chłopom broni burżuazji i trzeba go zwalczyć. Między innymi mówili, że wojennoplenni, czyli my, wrócimy do domów, aby wystąpić również do walki z burżuazją i bogaczami w swoich krajach. Zmobilizowali nas, jeńców. Zapewnili, że wracamy do Galicji. W ten sposób zorganizowali na zasadzie "dobrowolności" oddział składający się z 25 byłych jeńców austriackich, pracujących u gospodarzy we wsi oraz na folwarku. W zasadzie nie mieliśmy wyjścia. Folwark przestał istnieć, a gospodarze powrócili z wojny i nie potrzebowali służby. Nie było już dla nas tam miejsca. A z drugiej strony, chcieliśmy już odejść. Między innymi, w tym doraźnie zorganizowanym oddziale znalazłem się i ja. Prawie wszyscy byliśmy tej myśli, że między tymi rozruchami prędzej uda nam się dostać do swoich domów. Przekwaterowano nas do innej wsi, Wasilienka. Znajdowała się ona w pobliżu stacji kolejowej. Była tam już różna zbieranina cywili, zdemobilizowanych żołnierzy, dezerterów, kryminalistów, miejscowych łazików i byłych jeńców austriackich. Żołnierze bolszewiccy trzymali warty wokół wsi, abyśmy w nocy nie pouciekali. Podzielono nas na plutony, do których byli przydzieleni uzbrojeni żołnierze bolszewiccy. O ucieczce nie było mowy. Dano nam na kolację chleb biały, surową słoninę i herbatę. Rozlokowali nas po stodołach i szopach gospodarskich. Roztrząsaliśmy, co to z nami będzie dalej. Jedni mówili, że będą nas rozstrzeliwać. Inni przewidywali, że pójdziemy do pracy w kopalniach węgla. Jeszcze inni twierdzili, że będziemy wojować z wojskami austriackimi, które ponoć szybko posuwają się na wschód. Około północy ogłoszono alarm. Zrobili zbiórkę, dali śniadanie. Otrzymaliśmy chlebaki, w których był chleb, słonina, cukier, herbata oraz 50 naboi karabinowych. Rozdano nam również karabiny. Kiedy byliśmy uzbrojeni i wyekwipowani do bitwy - wystąpił komisarz i poinformował, że stację kolejową zajęły wojska Kiereńskiego. Musimy ją odbić, bo znajdują się tam pozostawione przez bolszewików wagony z amunicją i żywnością Rozstawili nas tyralierą do ataku na stację kolejową. Ja znałem tę stację dobrze, gdyż dosyć często woziłem tam zboże. Na prawo od stacji stały na murowanym podwyższeniu magazyny zbożowe. Umówiłem się z czterema kolegami, by w czasie ataku posuwać się ciągle na prawo, aby trafić na te magazyny. Planowaliśmy, że tam wciśniemy się pod podłogę, zostaniemy i nie pójdziemy już dalej z frontem. Potem zastanowimy się, co należy dalej czynić. Zbliżaliśmy się do stacji. Kazali nam strzelać. Gruchnęły również strzały ze strony przeciwnej, ale ogień stamtąd był o wiele słabszy niż oddziałów bolszewickich. Wyglądało na to, że po przeciwnej stronie są bardzo małe siły. Naraz z prawego skrzydła rozległo się: - Huraaa... na dworzec kolejowy! My byliśmy już przy magazynach. Korzystając z tego, że na sygnał "huraaaa..." wszyscy ruszyli biegiem naprzód, my czterej wepchnęliśmy się przez dziurę pod podłogę magazynów. Zaczęło już szarzeć. Wstawał dzień. Pod podłogą zrobił się ruch i pisk - to spłoszone szczury biegały tu i tam piszcząc i gryząc się między sobą. W takim towarzystwie musieliśmy leżeć cały dzień. Szczury pomału przyzwyczajały się do naszego towarzystwa i łaziły bez obawy po nas. Byliśmy pomęczeni. Przespaliśmy tam cały dzień, a jeden z nas na zmianę czuwał i odpędzał zbyt natrętne szczury. Wieczorem wyczołgaliśmy się z tej kryjówki. Stacja była pusta. Wszystkie wagony odjechały. Ruszyliśmy z powrotem do "swojej" wsi. Przed świtem byliśmy u swoich gospodarzy. Po południu byliśmy w mieście i zaszliśmy pod komendę dowództwa wojsk niemieckich. Armia niemiecka na tym odcinku przesunęła się aż po Charków. Ja jako umiejący trochę po niemiecku zacząłem konferować ze stojącym tam na posterunku żołnierzem niemieckim. Przedstawiłem mu, że wracamy z niewoli i chcemy wrócić do Galicji. Niemiec rozzłościł się, skoczył do nas z karabinem i krzyczał: - Wy nie chcieliście wojować i poszliście do niewoli, a teraz chcecie aby wami zainteresowała się komenda niemiecka? Odstąpiliśmy od tej komendy i pojechaliśmy dorożką na odległy o 4 kilometry dworzec kolejowy. Na stacji wsiedliśmy do pociągu towarowego. Jechaliśmy w kierunku Jekaterynosławia, Wołoczysk, Kamieńca Podolskiego, aż do należących do Austrii Czerniowiec. Podróż odbywaliśmy bardzo powoli z powodu długich postojów na stacjach na skutek braku lokomotyw. Zazwyczaj, po przyjeździe eszelonu na kolejną stację, odczepiano od naszego pociągu lokomotywę i przyczepiano do innego, czekającego już na tej stacji. Zdarzało się nieraz, że przez stację przejeżdżały dwa albo trzy pociągi, nie zatrzymując się na niej. Czasami na kolejnych stacjach czekaliśmy na lokomotywę dwa, trzy dni. Zapasy żywności wyczerpały się. Kupić nie można było, bo ludność miejscowa odnosiła się do nas wrogo, gdyż Niemcy rekwirowali u nich bydło i zboże dla zapewnienia wyżywienia wojska. Na kolejnej stacji znowu odpięto lokomotywę. Zanosiło się na dłuższy postój. Razem z kolegą wybraliśmy się do wsi na zakupy żywności. Zaszliśmy do gospodarza mieszkającego na skraju wsi. Była to akurat ruska Wielka Niedziela. Ludzie właśnie wrócili z cerkwi ze święconym. Gospodarz był wdowcem. Mieszkał z synem, który niedawno wrócił z frontu. Wchodząc do chaty, pochwaliłem Pana Boga ruskim zwyczajem: - Christ woskres. Gospodarz odpowiedział: - Woiste Christ woskres. Dalej zapytał, czy my jesteśmy Ukraińcami. Skłamałem, że tak. Po usłyszeniu tego gospodarz stał się bardzo gościnny. Postawił na stole jajka święcone, bułkę - paskę i zachęcił do jedzenia. Był i kawałek kiełbasy. Jedząc opowiadałem mu, że my, Ukraińcy, organizować będziemy Armię Ukraińską. Mówiliśmy, że już tam na tyłach stoi zorganizowana armia, a my jedziemy do niej. Dalej mówiłem (wbrew prawdzie), że jestem rodem od Tarnopola. Gospodarz zbudził syna śpiącego na przypiecku. Mówił mu: - Słuchaj, Iwany, to są Ukraińcy od Tarnopola. Ty tam był. Iwan wstał, rozmawiał z nami i wymienił wieś koło Tarnopola, gdzie mieli postój. Powiedziałem, że to właśnie moja wieś. Mój dom jest zaraz trzeci od góry, na zachód. Iwan stwierdził, że pewnie tam właśnie kwaterował przez dwa tygodnie. Stary postawił dobrą wódkę. Wypiliśmy po dwa kieliszki. Zakręciło mi się w głowie. Podziękowaliśmy i zaczęliśmy zbierać się do wyjścia. Gospodarz dał nam na drogę dwa małe, białe bochenki chleba. Zwyczajem ruskim po jedzeniu żegnałem się kciukiem kłaniając się do obrazu. Tak trzy razy przy równoczesnym cofaniu się w tył. Ponieważ po wódce zaszumiało mi trochę w głowie, za dużo cofnąłem się, zawadziłem o wysoki próg izby i upadłem na wznak do sieni. Tu chodziła kwoka z małymi kurczętami. Upadając udusiłem trzy sztuki. Gospodarz pomógł mi wstać i powiedział, abym się nie martwił. Poszliśmy do następnego domu. Zacząłem mówić na taką melodię, jak u poprzedniego gospodarza. Tym razem trafiłem na chłopa trochę uświadomionego, który wrócił też niedawno z wojny. Odniósł się do nas dosyć groźnie i podejrzliwie przypuszczając, że przyszliśmy na jakieś zwiady. Widząc że możemy tu coś "oberwać" - szybko odeszliśmy. Skierowaliśmy się w kierunku stacji kolejowej. Zaczynało zmierzchać. Idąc przez wieś zauważyłem, że jakaś babina macha do nas ręką. Podszedłem do bramy. Babka zapytała, czy jesteśmy Ukraińcami. Na odpowiedź twierdzącą z naszej strony wyciągnęła spod zapaski małe chlebki pszeniczne i dała nam na drogę. Podziękowaliśmy i szybko pospieszyliśmy na stację. Zauważyłem jakiś ruch między opłotkami. Młodzi ludzie przemykali od domu do domu. Mogło to wyglądać na jakąś zmowę, albo po prostu na zwykłe odwiedziny sąsiedzkie. Ale na wszelki wypadek przyspieszyliśmy kroku. Po drodze stała jeszcze jedna chata otoczona sadem. Chcieliśmy tu także zajść myśląc, że jeszcze o nas nic nie wiedzą. Ledwie zmieniliśmy kierunek, a tu widzimy, że jeden z kolegów ucieka przez płot. Za nim biegnie rozjuszona baba z miotłą. Wróciliśmy na stację. Pociąg nasz jeszcze stał. Zebranym chlebem podzieliliśmy się z kolegami. Wieczorem doczepiono lokomotywę i pojechaliśmy dalej. Któregoś dnia pociąg stanął w lesie. Dano nam piły i siekiery i kazano ścinać drzewa na opał do lokomotywy. Jedni ścinali, inni znosili, a część markowała pracę. Kopalnie nie pracowały, węgla nie było. Tylko w ten sposób mogliśmy pozyskać paliwo do lokomotywy. Zajechaliśmy do Płoskirowa. Tu na bazarze kupiłem trochę ziemniaków. Gotowaliśmy na stacji. Naraz rozpoczęła się strzelanina. Kule padały koło pociągu. Na stacji było pełno Niemców, którzy także wzięli się do strzelania. Kto i do kogo strzelał - nie wiadomo. Z Płoskirowa jechaliśmy na Wołoczyska (przed wojną stacja po stronie rosyjskiej). Tutaj dowiedzieliśmy się od kolegów Austriaków, że tych, co wracają z niewoli, wysyła się na front do Włoch i Albanii. Wiadomość ta zepsuła nam humor i radość z perspektywy powrotu do domu. Ja miałem zamiar wrócić z powrotem do mojej gospodyni, ale nie miałem pieniędzy na przejazd i wyżywienie. Dalej jechaliśmy przez Kamieniec Podolski do Czerniowiec. Kamieniec Podolski widniał z daleka jako białe miasto. Drogi bite były białym kamieniem. Ogrodzenia były też z białego kamienia. W Czerniowcach kwaterowaliśmy w koszarach za miastem, a po jedzenie chodziliśmy na dworzec kolejowy, gdzie była kuchnia wojskowa. Jeńców wracających z Rosji było bardzo dużo, i to wszystkich narodowości zamieszkujących Austro-Węgry. Z Czerniowiec pojechaliśmy przez Kołomyję, Worohtę na stronę wówczas węgierską. Po odbyciu przepisowej kwarantanny przyjechaliśmy do Przemyśla, do koszar macierzystego 18 pułku strzelców. Było to około połowy czerwca 1918 roku. Tutaj, po dobrobycie w Rosji, zauważyliśmy znaczną biedę. W mieście i w wojsku niedostatek. Chleb był pieczony z domieszką mielonych trocin drzewnych. Zupę na obiad gotowano z różnego rodzaju zarobaczywionych i nadgnitych jarzyn. Wydawano bardzo małe porcje mięsa. Na ćwiczenia, z braku obuwia i mundurów, chodziła tylko część żołnierzy. Często za obuwie służyły sandały z drewnianymi spodami. Z ćwiczeń niektórzy wracali boso, ponieważ paski przytrzymujące sandały odrywały się w czasie marszu. Powracającym z niewoli udzielano miesięcznego urlopu. Żołnierz meldujący się w koszarach po urlopie otrzymywał następny miesiąc urlopu. Sprawy urlopów załatwiano szybko, gdyż był bardzo duży napływ byłych jeńców z niewoli rosyjskiej. Dostałem urlop. Na razie na miesiąc. Było to w sobotę. Do domu w Wesołej przybyłem około północy. Rodzice i siostry bardzo się ucieszyli. Gdy odchodziłem na wojnę, ojciec mój nie widział, z powodu katarakty. W międzyczasie był na operacji w klinice w Krakowie, gdzie zdjęto mu kataraktę. Widział dosyć dobrze. Dowiedziałem się, że we wsi jest bardzo dużo dezerterów. Kto przyszedł na urlop, już nie wracał do pułku. Dezerterzy organizowali się i wprowadzili swoistą dyscyplinę. Każdemu nowemu urlopowiczowi zagrozili, że gdyby się ważył po skończonym urlopie wracać do pułku, to zasiądą na drodze i połamią mu kości. Armia dezerterów zwiększała się z każdym dniem. Podobne organizacje dezerterskie powstawały w wielu wsiach i miastach Galicji. Po miesięcznym urlopie bez przeszkód wróciłem do pułku z myślą, że otrzymam następny miesiąc urlopu. Zasadniczo drugi miesiąc urlopu mógł być wątpliwy, ze względu na nagminną dezercję. Włączono mnie do kompani. Chodziłem na warty i ćwiczenia. Jednej niedzieli zrobiono zbiórkę z karabinami. Otrzymaliśmy rozkaz przeprowadzenia ćwiczeń bagnetem oraz marszu tzw. "ławą", tj. żołnierz przy żołnierzu. W ten sposób przygotowywano wojsko do rozbijania manifestacji. Ćwiczyliśmy w ten sposób, że maszerując, przy wystąpieniu lewą nogą karabin z bagnetem wysuwało się do przodu, zaś przy następnym wystąpieniu prawą nogą karabin cofało się. Było to przygotowanie do przebijania bagnetami. Ale kogo???. Oficer w trakcie przemowy podał, że w Łańcucie, czy w okolicy Łańcuta, zbuntowali się chłopi i robotnicy i robią manifestację. My mieliśmy ich rozpędzać bagnetami. Na takie przemówienie dowódcy powstał ruch w oddziałach i zamieszanie. Kapitan kazał robić dalsze ćwiczenia z bagnetami. Staliśmy frontem do koszar i w tym kierunku maszerowaliśmy wysuwając i cofając karabiny z bagnetami. Kiedy zbliżyliśmy się takim marszem do stojącego przed nami kapitana, ów dał rozkaz: - W tył zwrot. Nie posłuchaliśmy rozkazu i posuwaliśmy się dalej. Kapitan cofał się, bo bagnety dotykały go. Tak doszliśmy do ściany budynku koszar. Widząc, że to nie żarty, że wojsko odmawia posłuszeństwa, kapitan rozkazał: - Rozejść się - i uciekł najbliższymi drzwiami do budynku koszar. Na skutek takiej właśnie naszej postawy, władze wojskowe zrezygnowały z wysłania nas do uśmierzenia buntów i manifestacji. Nareszcie przyszedł mój czas i wręczono mi kartę urlopową na drugi miesiąc. Miesiąc urlopu przeszedł szybko. W połowie sierpnia należało wrócić do pułku. Nie bardzo uśmiechało mi się "wąchanie prochu". Poszedłem do zakonu do jezuitów w Starej Wsi, że chcę się zapisać do konwiktu i wykierować na duchownego. Przeor nie bardzo był przychylny temu, gdyż dowiedział się, że byłem w kraju bolszewików i nie bardzo reflektował na mnie, jako przyszłego braciszka. Przypuszczał zresztą, że tym sposobem chcę wykręcić się od wojska. Wyjaśniłem mu, że jeszcze przed wojną chciałem iść do Seminarium Duchownego do Przemyśla, gdzie kończyło się gimnazjum i przechodziło na studia duchowne. W końcu przeor zgodził się i przedstawił mi wszystkie przepisy nauki i warunków pracy duszpasterskiej. Otrzymałem odpowiednie dokumenty do wypełnienia. Wkrótce rozmawiał ze mną już jako z młodszym braciszkiem, mającym zostać w przyszłości misjonarzem. W rozmowie dowiedziałem się, że jako zakonnik nie będę mógł mieć żadnych własnych pieniędzy. Dla rodziny i znajomych dostawałbym od zakonu obrazki i inne dewocjonalia. Takie warunki przedstawione przez jezuitę odstraszyły mnie i więcej nie zgłosiłem się do klasztoru. Przygotowywałem się do dezercji. Do mnie przyłączył się brat stryjeczny, Tomek, który wrócił wcześniej i był już dezerterem. W sumie, w Wesołej było około 60 dezerterów. Dla wzmocnienia posterunku we wsi, władze wojskowe wydelegowały kilku żandarmów. Żandarmi ci bardziej obawiali się dezerterów, niż dezerterzy ich. Zależało nam na spokojnym dezerterowaniu, a i wśród żandarmów byli tacy, co chcieli już zmiany istniejącego porządku. Każdy z dezerterów miał kryjówki w swoim obejściu lub u znajomych. Ja zrobiłem sobie kryjówkę na przybudówce domu, gdzie składało się drewno na opał. Wybrałem w stosie drewna jamę wygodną do leżenia i tam właziłem na noc. Po wejściu tam zaciągałem powałę, na której leżała kupa gałęzi. Tak było to urządzone, żeby nie było widać śladu czyjegoś pobytu. Mogłem spokojnie spać. W nocy czasami słyszałem, jak przychodziły pod dom patrole żandarmerii i długo zatrzymywały się, czekając widocznie, że mogę wrócić do domu po żywność. Z kryjówek tych korzystaliśmy od czasu do czasu, bo obawialiśmy się, że mogą nas odkryć. Pogoda dosyć sprzyjała. W pogodne noce spaliśmy w Bani na polu, w kopcach koniczyny lub Debrzy pod krzakami. Jeżeli żandarmi następowali nam zbyt na pięty, szliśmy w lasy pod Ujazdami i na Wyrębach. Koledzy dezerterzy gromadzili się w większe grupy. Myśmy z Tomkiem trzymali się razem. Jednego razu nocując w Bani usłyszeliśmy, że obok przechodzi grupa naszych chłopców. Kiedy przechodzili obok nas, Tomek krzyknął "halt ....halt". Chłopcy, myśląc, że to żandarmi, zerwali się biegiem i zniknęli w lesie. Cały dzień przebywaliśmy na polu pomagając w robocie. Jednego dnia siostry moje kopały ziemniaki w Zapadach. Byłem razem z nimi. Naraz rozpoczęła się strzelanina. Zerwałem się, ale nie wiedziałem gdzie uciekać. Patrzę, a tu biegnie Tomek. Zdawało nam się, że żandarmeria i wojsko buszuje po polach za dezerterami. Postanowiliśmy dobiec do lasu. Nad Debrzą schodziły się drogi z Potoka. Drogą biegł żołnierz i strzelał. Strzelał pewnie ze strachu, bo obawiał się chyba, aby go dezerterzy nie rozbroili. Wpadliśmy prawie na niego. Szybko obróciliśmy w drugą stronę. Żołnierz nie strzelał, nie wiadomo dlaczego. Może przypuszczał, że skoro uciekamy, to go nie napadniemy i nie odbierzemy karabinu. Prawdopodobnie sam chętnie by poszedł do domu, gdyby mu pozwolono. Skąd wzięła się taka nagonka: patrol szedł właśnie pomiędzy domami, szukając dezerterów. Trafili akurat na Wróbla, dezertera, który robił coś koło gospodarstwa. Skoro zobaczył uzbrojonych żołnierzy rzucił się do ucieczki w pola, szukając wąwozów i zagłębień. On swą ucieczką wywołał panikę i strzelaninę. Do domu bezpieczniej było przychodzić za dnia. Musiało się ryzykować powroty do domu, aby coś ciepłego zjeść, przebrać się i chociaż trochę przy rodzicach posiedzieć. Gdy przychodziłem, siostry czuwały na zewnątrz domu. Zresztą byliśmy prawie zawsze zorientowani, kiedy żandarmi mieli zamiar wyjechać na łapankę. Mieli do obsłużenia 3 wsie. Po polach i lasach prawie nie chodzili, w ten sposób czuliśmy się we wsi dosyć swobodnie i bezpiecznie. Chłopcy byli już oswojeni z dezercją i obławami, co prowadziło wręcz do zuchwałości. Organizowali zabawy z muzyką i tańcami, schodzili się na wesela. Żandarmi byli o każdej takiej zabawie powiadamiani, ale nie zdarzyło się, aby kogoś na nich złapali. Dużo pomagały nam dziewczęta. Jednego razu było wesele na Wyrębach u niejakiego Bułdaka. Chłopcy zmawiali się na nie. Wieczorem tego dnia byliśmy z Tomkiem w domu. Dowiedzieliśmy się, że patrol żandarmerii wybiera się na Rytą Górkę, a potem na to wesele na Wyrębach. Żandarmi pojechali furmanką przez Barycz. Wyruszyliśmy krótszą drogą przez las. Spieszyliśmy się i zdążyliśmy na Wyręby przed przybyciem patrolu. Koledzy dezerterzy trochę podpici i rozbawieni nie przejmowali się naszymi ostrzeżeniami. Dalej pili i tańczyli z dziewczętami. Nadsłuchiwałem turkotu furmanki na gościńcu. Naraz ktoś krzyknął "żandarmi". Zgaszono światło. Zrobiło się ciemno. Każdego, który próbował wyjść z domu, żandarmi aresztowali. Ja byłem w środku, szukałem schronienia. Żandarmi weszli do domu. Dziewczęta zbiły się w gromadkę, chowając chłopców pod spódnicami. Część z nich siedziała rzędem na ławie, żartując z żandarmami i nie dając się ruszyć z miejsca. Ja zalazłem pod ławę. Dziewczyny zasłoniły mnie spódnicami. Wtedy spódnice były długie, aż do samych kostek i szerokie, złożone z czterech i pięciu szerokości płótna. Tomek już wcześniej zwiał w pola i z daleka obserwował co się dzieje na weselu. Żandarmi złapali tylko trzech dezerterów i skuli ich łańcuchami. Gospodarz poczęstował ich wódką, więc specjalnie nie przykładali się do dalszego szukania. Odjechali furmankami, a złapani chłopcy szli pieszo. Po drodze jednemu z nich udało się wykręcić rękę z łańcuchów i uciec. Drugi uciekł z posterunku, a trzeci okazał się niepełnoletni i nie podlegał jeszcze obowiązkowi wojskowemu. Od czasu do czasu wzmagano nagonkę na nas. Patrole nękały wieś. Po kilka dni nie nocowaliśmy w domu. Władze wojskowe nie mogły opanować dezercji. Nie słyszeliśmy, aby kiedykolwiek złapano kogoś z naszej wsi. Bywało, że po kilka dni siedzieliśmy z Tomkiem w deszczowe noce w bliskości domu i baliśmy się wejść. Czasami nocowaliśmy w stodole. Powrócić w nocy do mieszkania nie było bezpiecznie, gdyż patrole zachodziły do domów i żandarmi siedzieli tam do rana nie dając nikomu z domowników wyjść na dwór. Jednego dnia w południe siedziałem w domu koło stołu. Jedliśmy obiad. Nagle otwarły się drzwi a w nich stanął żołnierz i żandarm. Patrzyli na mnie i mówili - Das ist Deserteur. Nie miałem gdzie uciekać. Moja mama widząc co się święci przygotowała bochenek chleba i około funt masła. Podeszła do żandarma i pyta: - Czy pan chce chleba i masła? To proszę. Żandarm wszedł do izby. Zerwałem się od stołu, skoczyłem do drzwi, odepchnąłem stojącego na drodze żołnierza i pobiegłem w pole. Widziałem w tym brawurowym momencie, że żołnierz złapał za karabin, który trzymał na pasku. Nie myślę, że chciał strzelać, ale pewnie obawiał się, że chcę mu odebrać karabin. Jak mi potem opowiadali, to żołnierz śmiał się z tej przygody. Był to rodowity Austriak, nie mógł się po polsku rozmówić, ale na migi pokazywał, że ma żonę i dzieci i też chciałby być w domu. Jednego razu siedziałem w Debrzy z siostrą, która pasła krowy. Nagle przychodzi mama z płaczem i woła z daleka: - Ciebie już złapali. Nie czekając na dalsze wyjaśnienia, zerwałem się na nogi i pognałem do najbliższego lasku. Siostra wołała za mną, abym nie uciekał. Ja z kolei zrozumiałem, że patrole polują na nas po polach i już są w pobliżu. Po pewnym czasie wychyliłem się z lasu i zacząłem spoglądać spoza drzew na pole. Byłem głodny i wiedziałem, że mama przyniosła jedzenie. Było spokojnie. Wróciłem do siostry. Tu dowiedziałem się, skąd ten alarm. Patrol żandarmerii robił rewizje w domu, przeszukiwali wszystko. Znaleźli moje buty wojskowe i żądali od mamy, aby mnie wydała. Mama powiedziała, że nie wie gdzie jestem. Wreszcie znaleźli moją kryjówkę na przybudówce. Żołnierz, który znalazł kryjówkę krzyknął, że ma już dezertera. Zdenerwowało to mamę, bo chociaż wiedziała, że jestem w polu, ale nie była pewna, czy przypadkiem nie wróciłem i nie schowałem się w kryjówce. Żandarmi zabrali płaszcz gimnazjalny i koc wojskowy. Okazało się, że kryjówka została odnaleziona z mojej winy. Rano, wychodząc w pole, nie zakryłem desek i nie zamaskowałem gałęziami. Później już ukrywałem się u swojej siostry Tekli w komorze pod podłogą. Organizacja dezerterów otrzymała wiadomość, że niedługo ma przybyć batalion wojska, otoczyć wieś i wyłapać dezerterów. Źródłem informacji był posterunek żandarmerii w Dynowie. Pełnił tam służbę żyd, karczmarz z Wesołej, Hersz Tag. Żydzi w czasie wojny obijali się, markierowali, aby tylko nie iść na front. Przekupywali komisje, zatruwali się przed badaniami różnymi mieszankami, kryli się po biurach wojskowych, korzystając ze znajomości języka niemieckiego. Batalion miał przybyć w nocy z piątku na sobotę. Tak podano w informacji. Każdy schował się na noc swoim sposobem. Ja z Tomkiem poszliśmy na Wyręby do siostry. Tymczasem w zapowiedzianym terminie wojsko nie przyszło. Podano, że może to nastąpić dopiero za kilka dni. Wszyscy dezerterzy powrócili do domów. W sobotę wieczorem położyłem się w ubraniu na ławie i zasnąłem. Zaczęło świtać. Ktoś gwałtownie zastukał do okna i krzyknął: - Uciekaj.... wojsko we wsi. Była to siostrzenica mieszkająca 2 kilometry od nas. Mówiła, że koło nich jest już wojsko. Jej ojciec i brat, też dezerterzy, schowali się na strychu w siano. Wybiegłem na podwórze, kierując się w pole. Droga była już odcięta. Stało tam już dwóch żołnierzy i paliło fajki. Wróciłem do domu i mówię mamie, aby przygotowała mi chleba, bo nie mam już gdzie uciekać. Mama mówi: - Szukaj kryjówki w zabudowaniach. Chciałem wleźć do komina, za wąski. Chciałem w stajni pod podłogę, nie dało się, bo było pełno gnojówki. Próbowałem schować się pod żłób, ale było mnie spod żłobu widać. Przypomniałem sobie, że swego czasu pod podwaliną stodoły przygotowałem sobie schowek. Ale dojście do schowka było pod obserwacją żołnierzy. Zaryzykowałem. Wypadłem z domu na podwórze, rozpędziłem krzykiem kury i pognałem w kierunku stodoły. Żołnierze patrzyli się na mnie. Zapchałem się głęboko pod stodołę. Obok była przybudówka, wypełniona sianem i nie wymłóconą wyką. Wyka ta zakrywała podwaliny, pod które wlazłem. Było już koło południa. Siostra Antoszka przyniosła mi jedzenie. Powiedziałem aby odeszła. Nie mam ochoty na jedzenie, a poza tym żołnierze mogą nas znaleźć i wyciągnąć z tej dziury. Po dłuższej chwili usłyszałem, że ktoś chodzi po wyce i odgrzebuje. Myśląc, że to swoi, chciałem zapytać, czy wszystko w porządku i czy żołnierze już sobie poszli. Ale wstrzymałem się. Szumienie ustało. Za chwilę przybiega Antoszka i pyta, czy żyję. Komendant z żołnierzami chodzi po domach i robi rewizje. Tu w tej przybudówce także byli. Gdybym się odezwał, żołnierze przeszukaliby wykę. Ale prawdopodobnie znaleźliby Tomka, który zakopał się w wyce nade mną. Sąsiad Jan był schowany w tej przybudówce z boku za wiązką słomy. W tym wypadku jednego z nich mogliby znaleźć i zabrać, a ja leżałbym bezpiecznie pod stodołą. Wreszcie usłyszałem głos trąbki na zbiórkę żołnierzy. Odetchnąłem, ale nie na długo. Słyszę rozmowę w języku niemieckim: - Hier ist ein deserter. Was werden wir machen? (tu jest dezerter, co mamy robić?) Już na mnie skóra cierpła, a nie wiedziałem o tych, którzy się kryli pod wierzchem. Oni byliby pierwsi na łapankę. Drugi żołnierz odpowiedział: - Was schot uns nicht. (co nas to obchodzi). I poszli dalej. Po chwili przyszła siostra i mówi że wojsko formuje się koło posterunku. Nie wiadomo, co będą dalej robić. Może będą we wsi kwaterować jeszcze kilka dni. Tak przesiedziałem do wieczora. Dopiero, gdy nadeszła wiadomość o odejściu batalionu do Dynowa, powyłaziliśmy z kryjówek. Mimo, że wieś była obstawiona dookoła (były i karabiny maszynowe) złapali tylko jednego dezertera. Okazało się, że był on inwalidą wojennym. Po wylegitymowaniu puszczono go wolno. Ponad 60 dezerterów wyszło zwycięsko z tej łapanki. Mieliśmy wyrobiony instynkt przeczucia i brawurowej odwagi. Ułatwiło nam to, że nie posiadaliśmy i nie użyliśmy broni. Jak później wynikało z naszych opowiadań, żołnierze w wielu wypadkach widzieli, gdzie się kryją dezerterzy. Udawali, że nic nie zauważają. Wojna każdemu dokuczyła i każdy chciał wrócić do rodziny. Końca wojny nie było widać, dlatego w dezerterach pokładali nadzieję, że przyspieszymy zakończenie wojny. Sposoby ukrywania się lub ucieczki w pole w tym dniu były różne. Jedni uciekali wąwozami. Spotykani żołnierze nie tylko ich nie aresztowali, ale jeszcze pokazywali drogę ucieczki, wolną od posterunków. Niektórzy do kawałka kołka przywiązywali bagnet i przemykali się pomiędzy posterunkami udając żołnierzy. Mundury mieliśmy takie same. Kilku przebrało się za dziewczęta i pędzili krowy na pastwisko. Po odejściu batalionu życie dezerterów powróciło do starego trybu. Ja z Tomkiem myśleliśmy jednak o rezygnacji z dezercji i zgłoszeniu się do pułku. Żandarmi ciągle dokuczali rodzinie rewizjami i szykanami. Poza tym zbliżała się zima i ukrywanie się byłoby ogromnie utrudnione. Z wyjazdem ze wsi nie było tak łatwo, gdyż, jak poprzednio podałem, pozostali dezerterzy zagrozili powracającym do wojska pobiciem i połamaniem kości. Umówiliśmy się z Tomkiem na pokryjomy wyjazd do Przemyśla. Do nas przyłączyło się jeszcze dwóch kolegów. Najęliśmy podwodę i nocą wyruszyliśmy w drogę. Jechaliśmy całą noc. Rano byliśmy w Przemyślu. Tu, zanim weszliśmy do jednostki, zasięgnęliśmy języka, jaką karę otrzymują żołnierze za dezercję. Mówiono, że dają dwa lub trzy tygodnie aresztu i wysyłają na front. Zgłosiłem się do swojej kompani. Zostałem skierowany do aresztu, który mieścił się na najwyższym piętrze koszar. Tam spotkałem dużo kolegów, którzy podobnie jak i ja dezerterowali. Czekaliśmy na sąd, obstawieni silną wartą. Pewnego dnia wyczytano kilkudziesięciu aresztantów i Feldfebel polecił ogolić się, oczyścić i przygotować do raportu karnego. Sierżant uczył nas meldować się po niemiecku. Mnie to szło łatwo, ponieważ uczyłem się tego języka w gimnazjum. Gorzej było z tymi, którzy nie znali języka. Ale prowadzący raport pułkownik i tak wiedział o co chodzi. Sierżant, który nas przyprowadził, podawał, który ile dni dezerterował i czy sam wrócił do pułku. Od tego zależała wysokość kary. Obchodzili się z nami bardzo łagodnie i dawali niskie kary. Chcieli w ten sposób zachęcić dezerterów do powrotu do pułku, gdyż potrzeba było żołnierzy na froncie. Wcześniej za dezercję była wymierzana kara śmierci. Ja za trzy miesiące dezercji dostałem 6 dni aresztu. Pod koniec raportu stary oberst (pułkownik) palnął do nas mowę, którą nie wszyscy rozumieli. Mówił, że uwzględniają naszą skruchę i za to, że sami zgłosiliśmy się do pułku - wymierzają niską karę. Po raporcie zaprowadzono nas do aresztu kompanijnego. Drzwi aresztu wychodziły na wspólny korytarz. W areszcie było pełno dezerterów. W nocy leżeliśmy na podłodze jak śledzie. W dzień chodziliśmy z karabinami na ćwiczenia. Służbę, tj. posterunek koło aresztu pełniliśmy sami. Zdarzyło się raz, że służba wypadła na mnie. Przed wieczorem zjawił się oficer dyżurny. Melduję mu, że na stanie jest 28 aresztantów. Kazał otworzyć areszt, popatrzył i z wielkim krzykiem zwrócił się do mnie. W areszcie było tylko trzech chłopaków. Zapytał się, gdzie reszta. Odpowiedziałem, że poszli do miasta. Zagroził mi, że zamknie mnie razem z nimi. Wyjaśniłem mu, że ja i tak tu do nich należę i jestem aresztantem. Pokazałem swoje nazwisko na liście karnej. Wyjaśniłem mu, że musiałem wypuścić ich do miasta, bo w przeciwnym wypadku dostałbym w nocy "koca". Uspokoiłem go, że do godziny dziewiątej wieczorem wszyscy wrócą. Po godzinie dziewiątej oficer jeszcze raz przyszedł sprawdzić. Wszyscy byli w celi. Po odbyciu kary zaprowadzili mnie na komisję lekarską. Na podstawie orzeczenia komisji przydzielono mnie do kompani marszowej. Zastałem tam Tomka. Wydali nam nowe mundury, dobrze odżywiali i przygotowywali do wysłania na front. Pewnego dnia zaprowadzili nas pod eskortą do kościoła Dominikanów. Byliśmy niby wolni, ale posterunkom nas pilnującym wydano ostrą amunicję. Szli koło nas i pilnowali, aby nikt nie uciekł. Przez cały czas naszego pobytu w kościele i przy spowiedzi wszystkie wyjścia były obstawione posterunkami. Taki zwyczaj przyjęty był w katolickiej Austrii. Na drugi dzień rano, z taką samą paradą i w towarzystwie posterunków szliśmy do tego samego kościoła do komunii. Kilka dni po takiej uroczystości przyszedł rozkaz przygotowania się do wyjazdu na front. Po śniadaniu wyprowadzono nas na podwórze koszar, gdzie uzupełnialiśmy ekwipunek polowy. Karabinów i naboi nam jeszcze nie dali. Nadal nam nie dowierzano. Uzbrojeni żołnierze nadal trzymali wartę wokół nas. Po południu wyruszyliśmy do pociągu stojącego na rampie w Bakończycach. Droga do wagonów była niedaleka. Eskortowali nas piechurzy i kawalerzyści. Na dachach stojących na innych torach wagonów ustawiono karabiny maszynowe. Wnioskowałem z tego, że wojna ma się ku końcowi - jeżeli już pod bagnetami muszą wysyłać bataliony na front. Odprowadzał nas tłum ludzi. Z tłumu dochodziły okrzyki : - Wracajcie prędko! Wojna się kończy. Na rampę przywieziono nam obiad. Po obiedzie dostaliśmy chleb i suchą kawę zbożową. Wreszcie padł rozkaz: - Wszyscy do wagonów. Rampa opróżniła się, tylko przechodzący oficerowie sprawdzali, czy kompanie są pełne. Przed samym odjazdem zamknęli nas w wagonach. W drodze jednak, przy pomocy kolejarzy, wagony pootwierało się. Oficerowie, chociaż zauważyli to, nie mieli odwagi zamykać nas znowu. Jechaliśmy z Przemyśla na Sanok, Homel dalej przez Węgry (Budapeszt) do Bośni. Wyładowano nas na stacji Brod Bośniacki. Jadąc poprzez tereny Galicji, chłopcy wyskakiwali i szli do swoich rodzin pożegnać się. Byli to tacy, których domy znajdowały się w pobliżu trasy naszego przejazdu. Gdy wyjechaliśmy poza granice Galicji, brakowało prawie połowy stanów kompani. W Budapeszcie mieliśmy dwudniowy postój. W czasie postoju dołączyli do nas pozostali po drodze koledzy. Doganiali nas pociągami osobowymi. W momencie wyjazdu z Budapesztu byli już wszyscy, którzy wyjechali z Przemyśla. Po drodze chłopcy z transportu dokonywali różnych rabunków. Po tylu latach wojny wojsko było już zdemoralizowane. Na jednej stacji rozbili stojący na bocznicy wagon i przynieśli do mojej kompani 3 beczki wina. Popiło się bractwo, nabrało odwagi i humoru. Kadra oficerska nie miała odwagi interweniować. Na innej stacji otworzyli wagon z cukrem. Każdy nabrał ile się dało i dobrze schował. Rewizja nic nie znalazła. W nocy stanęliśmy na stacji Osijek. Tam wydano nam menaż. Na stacji pachniało intensywnie jabłkami. Za węchem odkryliśmy stojący opodal pociąg z jabłkami. Wzięliśmy się do otwierania drzwi. Jabłka sypały się na ziemię. Chłopcy podbiegali z workami i chlebakami i brali ile wlazło. Na stacji stał transport Węgrów, wracających z niewoli, z Rosji. Węgrzy, widząc co się dzieje, rzucili się na nas, aby ochronić majątek węgierskich obywateli. Rozpoczął się bój o jabłka. W wyniku bijatyki dwóch Węgrów zostało pobitych na śmierć. Widząc to Węgrzy z chęci odwetu, rzucili się na nas z kijami, metalowymi sztabami, kamieniami. Było ich znacznie więcej niż nas. Doszło do strzelaniny. Nie wiadomo skąd podrzucono nam kilka karabinów. Krew się lała. Zanosiło się na tęgą bitwę. Nie ustępowaliśmy. Zostałem ranny w przedramię. Nawet nie wiedziałem, kiedy i od kogo oberwałem. Nadeszło wojsko z koszar. Wycofaliśmy się do swoich wagonów. Padła komenda do odjazdu. W końcu dojechaliśmy do stacji Brod Bośniacki. Miasto to rozciąga się na obu brzegach rzeki Sawy, stanowiącej granicę pomiędzy Slawonią a Bośnią. Stanęliśmy po stronie Bośniackiej. Tam dopiero wydano nam karabiny. Obok stacji był plac targowy. Tu po raz pierwszy zobaczyłem muzułmańskie kobiety. Jak nakazuje Koran - chodziły z zakrytymi twarzami. W Bośni i Dalmacji tory kolejowe miały mniejszy rozstaw torów, niż na terenie Austro-Węgier. Przeładowaliśmy się na wagony kolei wąskotorowych. Z Brodu Bośniackiego skierowano nas na Dalmację, ku morzu Adriatyckiemu. Jadąc przez góry, obserwowałem okolicę. Zauważyłem tu, że wszelką paszę dla bydła, taką, jak siano i kukurydzę, składano na sterty, umieszczone na specjalnie do tego przysposobionych drzewach. W tym celu drzewa były specjalnie przycinane. W miejscach, gdzie nie było drzew, budowano specjalne rusztowania tak, aby pasza nie leżała na ziemi. Dojechaliśmy do morza gdzieś w okolicy Zielonik. Góry i wzniesienia opadały łagodnie, aż przechodziły w nizinę nadmorską. Tutaj załadowano nas na okręt. Każdy z nas otrzymał krótki, bardzo ostry sztylecik. Na zapytanie, do czego to służy, odpowiadano: zobaczycie. Różnie kombinowaliśmy. Ostatecznie ustaliliśmy, że zapewne przyłączają nas do batalionu szturmowego. Widziałem jak na froncie rosyjskim, bataliony szturmowe ćwiczyły podobnymi nożami na wypadek, gdyby doszło do walki wręcz. Wspomniany sztylet w czasie ataku trzymano w zębach. Miałem jednak pewne wątpliwości, co do użycia otrzymanego noża do walki wręcz, gdyż miał on trochę inny kształt od noża szturmowego. Cichaczem doszła do nas wiadomość, że okręt, który odjechał z wojskiem kilka dni temu, natrafił na minę morską. Na nasz okręt załadowało się dużo wojska różnych formacji. Każdy chciał zostać na pokładzie. Trochę z ciekawości, a trochę ze strachu. Myśleliśmy, że w razie uszkodzenia okrętu łatwiej się będzie ratować. Zapędzono nas jednak do kabin. Kabiny były małe, dlatego było dosyć ciasno. Pocieszali nas, że za 24 godziny będziemy już na miejscu. Nie kazali nawet rozbierać się. Na pokładzie mogli przebywać jedynie żołnierze pełniący służbę. Zgłosiłem się na ochotnika do pełnienia służby. Na pokładzie upatrzyłem sobie koło ratunkowe i schowałem pod różnymi rupieciami obok mostku kapitańskiego. Liczyłem, że w przypadku rozbicia okrętu będę się na nim ratował. Dopłynęliśmy do jakiegoś portu w Albanii, gdzie wyładowaliśmy się. Tu odebrano nam sztylety. Dowiedzieliśmy się wreszcie, że sztylety służyły do ratunku samego siebie podczas podróży morskiej. W wypadku zatopienia okrętu, każdy ratował się na czym mógł. Było za mało szalup i kół ratunkowych. Nieszczęśnicy, którym nie udało się znaleźć w łodziach skakali do morza i czepiali się szalup i kół ratunkowych, na których pływali koledzy. Przeciążone szalupy były zatapiane. Sztylety służyć miały do obcinania palców i przebijania nieszczęśników czepiających się przepełnionych łodzi ratunkowych. Nie było tu miejsca ani na przyjaciela, ani na brata. Każdy musiał walczyć o własne życie. W Albanii, w jednej z dolin, kwaterowaliśmy kilka dni w namiotach. Albańczycy byli względem nas wrogo usposobieni, więc nie szukaliśmy kwater po domach. Nie wolno było pojedynczo oddalać się od obozu, bo były przypadki zabójstw żołnierzy. Skierowano nas w góry. W mijanych wsiach spotykaliśmy drewniane budki, w których uzbrojone w strzelby kobiety sprzedawały tytoń (tuchan). Jedzenia nie można było nigdzie nabyć. Widać było, że jest to kraj ubogi i do tego zniszczony wojną. Bardzo rzadko udawało się kupić jakiś placek kukurydziany. Chociaż była tu już późna jesień, było tu dosyć gorąco. Spotykaliśmy i tutaj kobiety z zakrytymi twarzami. Po krótkim odpoczynku zaczęliśmy wchodzić w wysokie góry, były przeważnie gołe, bez pokrycia leśnego. Gdzieniegdzie czerniały duże przestrzenie zarośli i krzaków. Doszliśmy w pobliże frontu. Nasze stanowiska były dosyć wysoko w górach. Widać było w oddali okopy i front. Odgłosy strzelaniny dochodziły do nas wyraźnie. Naprzeciw nas stały wojska włoskie i albańskie. Do frontu mieliśmy podejść przełęczami i grzbietami. Klimat tu był ostry, kontynentalny. W dzień gorąco, tym większe, że dodatkowo grzało od rozpalonych skał. Nocą woda prawie zamarzała w manierkach. Po wodę musieliśmy schodzić daleko w dół do potoku. Tu staliśmy kilka dni, czekając na rozkaz. Zbliżał się już koniec października. Dla bezpieczeństwa wokół miejsca postoju trzymaliśmy "feldwache". Pewnego dnia stałem na sąsiedniej górze, na posterunku. Stąd miałem dobry widok na dolinę. Późnym rankiem, kiedy mgły opadły zauważyłem, że doliną maszeruje jakieś wojsko. Nie rozpoznałem, do jakich formacji należy. Przypuszczaliśmy, że być może są to wojska nieprzyjacielskie. Zgłosiłem to dowódcy kompani. Był nim młody student gimnazjalny w randze leutnanta. Dla rozpoznania sytuacji porucznik wysłał w dolinę patrol. Zgłosiłem się na ochotnika pomimo tego, że całą noc pełniłem wartę. W razie, gdyby to był wróg, zajęlibyśmy odpowiednie stanowiska do obrony. Po zejściu do doliny rozpoznaliśmy, że są to wojska austriackie. Zastanowiło nas ich ciekawe zachowanie. Żołnierze śpiewali pieśni w różnych językach, byli bardzo rozradowani. Szli bez końca. Zauważyliśmy, że większość szła bez broni. Na czapkach żołnierze poprzypinali różne narodowe odznaki w formacie maleńkich proporczyków. Zauważyłem też polskie proporczyki. Szli Polacy i Czesi, Słowacy i Rusini, Węgrzy i Austriacy. Była armia cesarstwa Austro-Węgier. Zbliżyliśmy się do bezładnego pochodu. Szli, przemieszani razem żołnierze piechoty i kawalerii, artylerii i saperów. Na nasze zapytanie, gdzie to wojsko idzi,e odpowiedzieli jacyś Galicjanie, że już po wojnie i idą do domu tworzyć własne państwa narodowe. Podeszli do nas Węgrzy i zerwali nam czapki z głów. Poodrywali z nich "bączki" z literą "K" - co oznaczało inicjał cesarza Karola. Rzucili te "bączki" na ziemię i podeptali je. Wskazali na swoje czapki, gdzie mieli poprzypinane proporczyki w węgierskich barwach narodowych. Krzyczeli: - Idźcie do domu !!... wojna się skończyła. Bośniacy wołali: - Bracku ...hajdy kuczy (bracie ...idź do domu). Usiedliśmy na pagórku obok drogi i obserwowali. Nic nam nie groziło, bo już symbolu "K" nie mieliśmy na czapkach. Żołnierze szli kupami lub pojedynczo. Od czasu do czasu kilku kawalerzystów przegalopowało na koniach. Jechały podwody, na których siedziała masa wojska. Przejechała obok nas armata, zaprzężona w trzy konie. Na każdym koniu siedział żołnierz. Żołnierze siedzieli również na armacie, jaszczyku i gdzie tylko kto mógł. Niektórzy nieśli jeszcze karabiny, a nawet jeden oddział niósł karabin maszynowy. Byli to prawdopodobnie Bośniacy, którzy od razu zamierzali tworzyć własną armię wyzwoleńczą. Interesowało ich nasze uzbrojenie i wyposażenie. W pewnym momencie od maszerującej grupy odłączył się jakiś żołnierz, podszedł do nas i rzucił się z radosnymi okrzykami na szyję jednego z kolegów. Był to jego rodzony brat. I pyta się: - Co ty tu robisz. ..przecież byłeś w niewoli w Rosji? Kolega wraz z bratem dołączyli do maszerującej grupy. My zaś szybko wróciliśmy do kompanii na górę. Z daleka dawaliśmy już znaki kolegom, że jedziemy do domu. Nie mogliśmy się powstrzymać od chęci podzielenia się z kolegami tak radosnymi i oczekiwanymi wiadomościami. Jednak zrozumieli nas inaczej - że wojska nieprzyjacielskie otaczają nas. Dowódca zarządził alarm. Gdy dochodziliśmy do oddziału zauważyłem, że wszyscy stali w pełnym uzbrojeniu gotowi do boju. Ogromnie zdziwili się, że na czapkach nie mieliśmy już austriackich "bączków". Niektórzy z naszego patrolu zdążyli już przyczepić na czapkach biało - czerwone szmatki. Zdałem dowódcy meldunek z tego, co widzieliśmy i słyszeliśmy. Dowódca miał do nas pretensje, że nie próbowaliśmy zatrzymać tych żołnierzy w dolinie. Przecież, według niego, byli to dezerterzy. Zebrał jeden pluton i pomaszerowali w dolinę. Porucznik ustawił pluton na drodze, aby zmusić tamtych żołnierzy do powrotu na stanowiska bojowe. Nie udało się. Tamci żołnierze nie mieli ochoty ani zamiaru wracać na front. Kiedy porucznik okazał się nieustępliwy, żołnierze zerwali mu czapkę, rzucili w błoto i podeptali butami. Poodrywali mu dystynkcje oficerskie i mocno poturbowali. Wrócił na górę załamany i pobity. Prawie połowa żołnierzy z tego plutonu nie powróciła na górę. Poszli z innymi do domu. W międzyczasie, na skutek mojej agitacji, przygotowywaliśmy się do powrotu do Galicji. Zapanowała wielka radość i śpiewy żołnierskie. Kucharze błyskawicznie ugotowali obiad. Resztę zapasów żywności podzieliliśmy między siebie. Po powrocie porucznik, widząc nas zbuntowanych, nie miał odwagi zaprowadzać dyscypliny. Na odchodnym podeszliśmy jeszcze do niego. W imieniu kolegów podziękowałem porucznikowi za opiekę i zaproponowałem, aby tak jak przewodził nami w drodze na front poprowadził nas do wolnej ojczyzny. Powiedział: - Róbcie jak chcecie....sami odpowiadacie za siebie....jesteście starymi żołnierzami i znacie dyscyplinę. Ze śpiewem ruszyliśmy w dolinę. Na wszelki wypadek broń wzięliśmy ze sobą. Może trzeba będzie się bronić w obcym kraju? Drugiego dnia byliśmy już w stolicy Bośni, Sarajewie. W mieście widać było już ślady rewolucji. Pełno wojska, sklepy porozbijane. Trafiłem na wojskowy magazyn pełen wojska i cywilów. Wziąłem parę paczek sucharów i woreczek mąki i parę nowych, wojskowych trzewików. Na stacji był ogromny tłok. Każdy chciał jak najprędzej odjechać do domu. Chłopcy z naszej kompani w miarę możliwości trzymali się razem. Podstawiono pociąg towarowy. Każdy starał się upchać, gdzie mógł. Jechaliśmy z wesołymi minami, ale tak naprawdę jeszcze w pełni nie wierzyliśmy, że to już koniec wojny. Obawialiśmy się, że jeszcze nas mogą zatrzymać. Wieczorem wjechaliśmy na stację Wysoka koło Sarajewa. Po obu stronach toru stały szpalery żołnierzy z nasadzonymi na karabinach bagnetami. Po niemiecku wydano rozkaz do wysiadania i złożenia broni. Bośnia jest krajem górzystym. Wysiadaliśmy spokojnie. W pobliskich górach słychać było gęste strzały. Jadący z nami Bośniacy z Północnej Bośni starali się uciekać w te góry i do nich to strzelano. Zaprowadzono nas do baraków, gdzie już było wielu podobnych do nas dezerterów. Byli tu Polacy, Węgrzy, Niemcy i inni. Otoczono nas silną wartą z karabinami maszynowymi. Po dwóch dniach rano spostrzegliśmy, że koło baraków nie ma już uzbrojonej warty. Pomału wykradaliśmy się do miasta. Jedni poszli do miasta z ciekawości, a inni na rabunek. W mieście był jeszcze jaki taki spokój. Na ulicach, na poręczach wisiało dużo garbowanych skór baranich. Bośniacy robili z tych skór chodaki. Skóry farbowano na różne kolory. W innych miejscach siedzieli na trotuarze szewcy i robili chodaki. Wykonane chodaki ustawiali rzędem obok siebie na krawędzi trotuaru. Przez dzień taki szewc robił kilka par chodaków. Gdzie indziej bezpośrednio na ulicy sprzedawano różne drobiazgi: kłódki, brzytwy, zegarki itp. Zwyczaj był tam bardzo szlachetny. Właściciel sklepu, czy uliczny rzemieślnik, idąc na obiad zostawiał towar rozłożony, nie zabezpieczając go. Szafki z zegarkami przyparte były tylko kołeczkami. Towar na ziemi przykrywano płachtami. Skóry na poręczach suszyły się całą noc. Nasi ludzie nie byli przyzwyczajeni do takiego porządku. Majątek pozostawiony bez opieki, drażnił ich. Zaczęli robić porządki. Płachty skór brali na portfele. Chodaków nie zabierali, bo to nie dla naszych ludzi. Szczególnym powodzeniem cieszyły się brzytwy i zegarki. Namawiali jeden drugiego aby brać, bo tego przecież nikt nie pilnuje. Od tego czasu zapanował w mieście porządek. Kupcy idąc na obiad zamykali sklepy, drobni handlarze zabierali w płachtach towar ze sobą. Rzemieślnicy zaczęli pilnować swoich skór. Chleba tam wypiekali mało. Piekarnie przeważnie piekły placki. Ciekawie zorganizowano sprzedaż pieczywa. Od strony lady był otwór w ścianie, szeroki na ok. 1,5 m i wysoki na 0,5 m. W drugim pomieszczeniu, w pewnej odległości, leżało na stole różne pieczywo. Obok okienka stały drewniane pociaski. Klient tym pociaskiem przyciągał sobie wybrane pieczywo. Była tam też drewniana łopatka na długim drążku. Na tą łopatkę kładło się należność za pieczywo i wsuwało do okienka. Nasi chłopcy dopatrzyli się, że tutaj będzie można kupować bez pieniędzy. Wyciągali pociaskami pieczywa ile się dało, a pieniędzy na łopatkę nie kładli. Po takiej lekcji piekarnie także się zabezpieczyły. Bośniak najpierw brał pieniądze, a potem dopiero wydawał chleb. Po mieście chodziły muzułmanki z zakrytymi twarzami. Zdarzył się wypadek, że dwóch żołnierzy pochwyciło jedną taką niewiastę i odsłoniło jej twarz. Chcieli z ciekawości zobaczyć, jak wyglądają te kobiety. Okazało się, jak opowiadali, że była to bardzo ładna kobieta. Kobieta ta w obronie swojej czci wyciągnęła sztylet. Żołnierze szczęśliwie wyszli z tego cało. Wybryk ten wywołał w całym mieście bunt. Według Koranu taki postępek jest świętokradztwem. Niedługo po tym wypadku barak nasz został otoczony przez tłum muzułmanów. Dobijali się do wejścia i żądali wydania napastników. Nie było żartów. Nabraliśmy strachu. Sprawcy tego zdarzenia gdzieś się ukryli. Z magazynów wydano nam szybko broń, amunicję i ręczne granaty. Wyciągnięto także karabin maszynowy. Zanosiło się na wielką masakrę. Jednak po pewnym czasie dowództwo uspokoiło jakoś rozwścieczonych Muzułmanów obiecując, że już nikogo do miasta nie wypuszczą. Na trzeci dzień w nocy ogłoszono alarm. Wybrano i uzbrojono około dwóch plutonów. Ja także zostałem włączony do tego oddziału. Faktycznie to sam się zgłosiłem, bo byłem ciekaw w jakim celu nas użyją. Zaprowadzono nas na stację kolejową. Dowódca powiedział, że pociągiem jadą dezerterzy. Należy ich rozbroić i zmusić do opuszczenia wagonów. Pociąg miał przyjechać od strony Węgier. Nałożyliśmy na karabiny bagnety, załadowaliśmy broń. Ustawiono nas z obu stron toru kolejowego. Pociąg wjechał w nasz szpaler. Wysadzono jadących dezerterów. Byli to tylko sami Bośniacy. Wieźli ze sobą worki mąki, skrzynie, słoninę, odzież - wszystko pochodziło z rabunku. Cały transport zamknięto w poczekalniach na stacji. Noc przeszła spokojnie. W ciągu dnia słychać było strzelaninę w górach za miastem. Dworzec kolejowy stał na skraju miasta, w pobliżu zalesionej góry. Obawialiśmy się trochę ataku z gór. Myśleliśmy, że ktoś będzie chciał uwolnić aresztowanych Bośniaków. W dzień stałem na bramie od strony miasta. Podszedł do mnie jeden Bośniak i prosił, że chce przynieść z kolegami wody ze studni. Poszedłem z nim do ogrodu za płotem, gdzie była studnia. Bośniak nabrał wody i daje pięć koron, abym go puścił. Pieniędzy nie wziąłem i kazałem mu uciekać w kukurydzę rosnącą w ogrodzie. Wróciłem sam na posterunek udając, że poszedłem tylko napić się wody. Podchodzi do mnie drugi Bośniak z propozycją, że zapłaci za odprowadzenie jego i kolegów w kukurydzę. Widzieli bowiem, jak poszedłem z poprzednim i wróciłem sam. Bezinteresownie odprowadziłem ich do ogrodu, skąd uciekli w kukurydzę. Po powrocie na stanowisko poprosiłem kolegę, żeby mnie zastąpił, a ja przeszedłem na inną placówkę. Po południu przyszedł młody podporucznik i wydał rozkaz eskortowania złapanych Bośniaków na Węgry. Oświadczyliśmy jednogłośnie, że nie pojedziemy w charakterze eskorty. Oficer zdenerwował się, popędził do miasta i przyprowadził nowy oddział młodych chłopaków. Nadjechał pociąg osobowy. Załadowano do niego Bośniaków. Towary jakie przywieźli - pozostawiono na stacji. Myśmy trochę jeszcze posiedzieli na stacji i obserwowali, jak wojsko jedzie z frontu. Byliśmy głodni. Wróciliśmy do baraków. W barakach nie wiedzieli, co się dzieje na świecie. Do miasta nie wypuszczano. Poszliśmy spać. Rano wydano śniadanie. Wysłano kilku żołnierzy na stację. Ci przynieśli nowinę, że całą noc jechało wojsko z frontu i nadal jedzie. Rozległy się okrzyki: - Huraa....jedziemy do domu... Rozbiliśmy magazyny, porozdzielali żywność a część oddali do kuchni. Mięsa było pod dostatkiem, tak, że każdy otrzymał dobrą porcję. Na magazyny z bielizną i obuwiem rzuciła się ludność cywilna. My nie braliśmy, bo nie mieliśmy co z tym robić. Najwyżej niektórzy powymieniali swą odzież na świeżą i nową. Przy barakach było więzienie, gdzie przetrzymywano bośniackich żołnierzy. Wyłamaliśmy zamki i wypuścili ich na wolność. Uciekli w śliwkowy las. Na marginesie nadmienić należy, że duże obszary Bośni zalesione były śliwami. Śliwki bośniackie uważane były za najsmaczniejsze w całych Austro - Węgrach. Późnym popołudniem wybraliśmy się na stację. Było nas, Galicjaków prawie kompania. Na stację zajeżdżały pociągi z Sarajewa. Były przepełnione. Wsiadłem do wagonu pocztowego, pełnego przesyłek. W czasie jazdy żołnierze rozpakowywali niektóre przesyłki. Urzędnicy pocztowi próbowali bronić powierzonych im paczek. Rozpakowałem jedną paczkę. Spodziewałem się tam zegarków. Okazało się, że są tam jakieś wisiorki i dewizki do zegarków. Na jednej ze stacji przyszli do nas podpici Bośniacy. Zaczęli strzelać dla postrachu i żądali oddania broni. Karabiny pochowaliśmy pod siebie, mogą się jeszcze przydać. Na następnej stacji sprzedałem Bośniakowi karabin za 5 koron, bagnet za koronę oraz magazynki naboi po 50 halerzy każdy. Kupujący Bośniak powiedział, że i tak daleko broni nie powiozę, bo mi zabiorą - i to za darmo. W jednej z miejscowości kupiłem manierkę samogonu śliwowicy. Prawie każdy gospodarz posiadał tam w sadzie budkę, w której przerabiał śliwki na samogon. Na stacjach stały olbrzymie cysterny, w których zaprawiały się śliwki do przerobu na wódkę. Zerwane z drzew śliwki sypano do takiej olbrzymiej beczki, w której długo fermentowały. Masę destylowano, a samogon przepompowywano do cystern kolejowych i wysyłano do rektyfikacji. Sam samogon był bardzo silny i niezdrowy. Myśmy mało na to zwracali uwagę. Przecież nie wypadało jechać z wojny i nie upić się z radości. Samogon tak podziałał na mnie, że spałem całą dobę bez pamięci. Koledzy opowiadali, że w międzyczasie działy się straszne rzeczy. Kilka razy dochodziło do walki wręcz z podpitymi Bośniakami. Koledzy zbudzili mnie na stacji Brod Bośniacki. Byliśmy tu już przed miesiącem, wyjeżdżając na front. Zebrało się nas pięciu kolegów i razem wyruszyliśmy w dalszą drogę. Przeszliśmy rzekę i weszliśmy do miasta Brod-Slawonia. Most był bardzo długi. Przez most przejeżdżała kolej normalnotorowa oraz kolej wąskotorowa. Most ten służył również do transportu kołowego. Ruch odbywał się na jednej powierzchni. Po obydwu stronach mostu były rampy, które regulowały ruch kołowy i kolejowy. W Brod-Slawoni zaszliśmy do restauracji, aby coś zjeść. Wybór potraw był niewielki, bo wielu żołnierzy przeszło tędy już przed nami. Przekąsiliśmy trochę i kazaliśmy sobie podać wina. Zaszumiało nam w głowach. Zaczęliśmy głośno rozmawiać i trochę śpiewać. Potem trochę przedrzemaliśmy. Było tu wielu żołnierzy, którzy spali na stołach, ławach i pod stołami. Na stacji Brod-Slawonia znaleźliśmy się nad ranem. Tu dowiedzieliśmy się, że nie należy spodziewać się rychło jakiegoś pociągu. Brak było lokomotyw. Na stacji leżały sterty ziarna słonecznikowego wysypanego z wagonów. Wagony pewnie użyto do przewozu wojska. Nabraliśmy tego ziarna i ruszyliśmy w drogę. Slawonię przeszliśmy pieszo i o głodzie. Nie było można nic kupić do jedzenia. Tą drogą przeszło już mnóstwo wojska i wykupiono wszystko, co się dało zjeść. Część żołnierzy po prostu rabowała. Spotykaliśmy jeńców rosyjskich, którzy też wracali do domów. Przeszliśmy rzekę Sawę i weszli do Kroacji. Sytuacja komunikacyjna i żywnościowa podobna jak w Slawoni. Udało nam się po drodze kupić trochę chleba i wina. Skromnie to było, ale jakoś dało się przeżyć. Doszliśmy do Dunaju. Przeszliśmy rzekę i wkroczyli na Węgry. Tu nas poinformowano, że pociągi do Galicji odjeżdżają ze stacji Szabadka. Do Szabadki było jeszcze 50 kilometrów. Ciągnęliśmy dalej piechotą. Gdzieniegdzie mogliśmy coś kupić do jedzenia. Do stacji Szabadka doszliśmy już późno wieczorem. Na stacji stał pociąg towarowy, ale tak załadowany, że nie było już miejsca dla nowo przybyłych. Wojsko przybywało na dworzec bez przerwy. Byli tam Austriacy, Niemcy, Węgrzy, Moskale. W każdym kącie widać było człowieka. Ludzie siedzieli na dachach wagonów, buforach, hamulcach i schodach. My z Tomkiem chcieliśmy się dostać do wagonu. Niemcy zajmujący wagon zatarasowali sobą wejście i nie puszczali nikogo do środka, mimo że było tam jeszcze trochę miejsca. Na każdym kroku widać było niezgodę Niemców z poddanymi Austro - Węgier. W ostateczności wdrapaliśmy się na dach wagonu i ulokowali pomiędzy Moskalami. Było raczej średnio wygodnie, za to bardzo niebezpiecznie. Można było we śnie zsunąć się z dachu na ziemię. Tak dojechaliśmy do Budapesztu. Pociąg zatrzymał się na dworcu południowym. Wysiedliśmy wszyscy. Konduktor, Słowak, wskazał nam kierunek do drugiej stacji, skąd odchodziły pociągi do Czech i Galicji. Z Tomkiem i jeszcze dwoma kolegami puściliśmy się ulicami poszukując drugiego dworca. Zaszliśmy na olbrzymi rynek. Tam w sklepie kupiliśmy końskiej kiełbasy. O chlebie nie było mowy. Za głosem gwizdu lokomotyw trafiliśmy na dworzec kolejowy. Było tam mnóstwo żołnierzy różnych narodowości. Stało kilka pociągów gotowych do odjazdu w różne strony Austro-Węgier. Węgierskie patrole wojskowe pilnowały porządku. Robili rewizje u żołnierzy i rekwirowali zapasowe części umundurowania, buty, koce, broń. Nie udało mi się schować przed patrolem. Kiedy zauważyłem maszerujących w moją stronę, usiadłem pod murem, okryłem się kocem i zacząłem się trząść (niby z zimna). Zainteresował się mną patrol. Pewnie chcieli mi zabrać koc. Podeszli do mnie, ale nie wstawałem, trząsłem się nadal i jęczałem. Powiedziałem, że jestem chory na malarię. Porozumiewaliśmy się po niemiecku. Zostawili mnie w spokoju i skierowali do pociągu jadącego w nasze strony. A miałem przy sobie dwa nowe koce i drugą parę nowych trzewików. Wsiedliśmy do wskazanego przez patrol pociągu. Żołnierze z patrolu pomogli umieścić się w wagonie. Tomek udawał, że się mną opiekuje. Pod wieczór pociąg ruszył. Nad ranem stanęliśmy na jakiejś stacji. Lokomotywę przepięto do innego pociągu. Na stacji żołnierze rozkładali ognie i gotowali co kto miał. Przeważnie kawę. Nabrałem wody do manierki, wsypałem kawę, mocno zakręciłem i wstawiłem w gorący żużel wygarnięty z lokomotywy. Woda zaczęła się gotować. Para wysadziła korek i poparzyła mi twarz. W manierce pozostało tylko trochę kawy. Takie było moje śniadanie. Nadjechał pociąg osobowy. Razem z Tomkiem wsiedliśmy do niego. Jechaliśmy wygodnie. Współpasażerowie gościli nas winogronami. Tak zajechaliśmy do Miszkolca. Pociąg skończył jazdę. Następny pociąg do Szatra Ujhel odchodził wieczorem. Dwa wagony z pociągu z Budapesztu miały być do niego doczepione. Tam spotkaliśmy się z kolegami, którzy pojechali wcześniejszymi pociągami. Poinformowali nas, że tutaj także patrole węgierskie zabierają dodatkowe części umundurowania. Umieściliśmy z Tomkiem plecaki na dachu wagonu myśląc, że patrol ich nie zauważy. Na stacji była kuchnia wojskowa. Dostaliśmy, gęstą, pożywną zupę. Z peronu nasze plecaki umieszczone na dachu wagonu były widoczne jak na dłoni. A my myśleliśmy, że znaleźliśmy świetną kryjówkę. Po powrocie do wagonu schowaliśmy plecaki pod ławkami. O oznaczonej godzinie nadjechał pociąg osobowy. Doczepiono nasze wagony. W drodze konduktor Słowak spisywał nazwiska żołnierzy wyjaśniając, że zdarzają się wypadki śmierci i wtedy nie można zidentyfikować nazwiska i narodowości denata. Nocą wjechaliśmy na stację Szatra Ujhel. Stał już tam pociąg towarowy, oblepiony wręcz masą ludzką. Miał być skierowany na Stryj i Lwów. Nie odpowiadał nam ten kierunek. Do jazdy w stronę Meżilaborc i Sanoka zostało nas ośmiu. Podszedł do nas pełniący służbę żołnierz i zaprowadził do baraku. Powiedział, że nas powiadomi, jak przyjedzie nasz pociąg. Był to jakiś poczciwy Słowak. Było to już po pierwszych walkach pomiędzy Węgrami i Słowakami. Do wojny duża część Słowacji wchodziła w skład Węgier. Słowacy, korzystając z rewolucji, chcieli wywalczyć sobie niepodległość. Po pewnym czasie żołnierz powrócił i powiedział, że nadjechał pociąg do Meżilaborc. Ten pociąg także był już pełny. Wyleźliśmy z Tomkiem na dach wagonu. Było tam jeszcze trochę miejsca. Umieściliśmy się między Moskalami wracającymi z niewoli do Rosji. W tej chwili nadjechał transport Węgrów wracających z frontu rosyjskiego. Prawie wszyscy byli w bieliźnie. Na granicy Galicji Wschodniej nowo utworzone wojska ukraińskie porozbierały ich biorąc umundurowanie dla swoich żołnierzy. Mówiono, że takie "białe transporty" od czasu do czasu przyjeżdżają ze wschodu. Patrole wojskowe przechodziły po wagonach, wyciągały żołnierzy i rozbierały z mundurów, które natychmiast dawano tym, którzy przyjechali w bieliźnie. Patrole także przechodziły po dachach wagonów. Nie było czasu, a nawet gdzie się schować. Nadchodził patrol. Zerwałem czapkę siedzącemu koło mnie rosyjskiemu jeńcowi i założyłem na głowę. Znając nieco rosyjski wytłumaczyłem mu o co chodzi. Dałem mu kawałek chleba, żeby cicho siedział. Patrol przeszedł koło mnie i pokazując na czapkę żołnierze spytali: - Rus..??. Ja odpowiedziałem: - Da....da Rus. I tak mi się udało. Pociąg ruszył. Myślałem, że już teraz dojedziemy szczęśliwie do granicy Galicji. Spaliśmy podczas jazdy. W pewnym momencie czuję, że ktoś mnie szarpie - a to kolega budzi mnie, bo mogłem się zsunąć z dachu. Były już takie wypadki. W pewnym momencie pociąg stanął i zaczął coraz szybciej się cofać. Trasa toru kolejowego wspinała się w górę. Pociąg był ciężki. Wagony oderwały się od lokomotywy i toczyły się w dół. Powstał ogromny krzyk. Lokomotywa goniąc wagony gwizdała bez przerwy. Było to o świcie, więc wielu jeszcze spało. Maszynista gwiżdżąc chciał obudzić jeszcze śpiących. Wagony coraz szybciej pędziły w dół. Przygotowałem się do skoku na skarpę. Zanim się namyśliłem, to skarpa już minęła. Żołnierze w wagonach pracowali koło hamulców i powoli opanowali sytuację. Doczepiono lokomotywę i dojechaliśmy do stacji. Był to Meżilaborc - ostatnia stacja przed granicą. Granicę Galicji przekroczyliśmy piechotą. Szła wielka masa ludzi. Byli też między nami powracający z niewoli Moskale. Późną nocą wstąpiliśmy do przydrożnej chaty w Łupkowie. W izbie było już pełno żołnierzy, którzy rozmawiali z domownikami po ukraińsku. Do nas, Polaków, odniesiono się wrogo. Szybko opuściliśmy ten dom. Nad ranem doszliśmy do stacji kolejowej w Komańczy. Rozłożyłem ogień i ugotowałem polewkę z zapasów mąki. Polewkę podzieliłem na 4 porcje pomiędzy kolegów. Postanowiliśmy iść do wsi, poprosić o jedzenie i ewentualnie zanocować. Zapukaliśmy do skrajnej chałupy. Na pytanie gospodarza kim jesteśmy, powiedzieliśmy, że żołnierzami, Polakami, wracający z frontu. Usłyszeliśmy szepty po ukraińsku: - Iwany....dawaj gewera... to Lachy. Nie czekając, szybko wróciliśmy na stację. Na stacji była już placówka wojsk polskich. Poinformowano nas, abyśmy nie chodzili po wsiach, bo możemy stracić życie. Ukraińcy przygotowują się do walki o wolną Ukrainę. Szykuje się nowa wojna. Naczelnik stacji objaśnił nas, że pociągu nie będzie i żebyśmy dalej szli pieszo do Zagórza. Tam prawdopodobnie będzie można złapać jakiś pociąg do Sanoka lub Przemyśla. Przespaliśmy się pod płotem i ruszyliśmy w drogę. Po drodze wstąpiliśmy do stojącej opodal chałupy. Gospodarze nie mieli już nic do jedzenia. Poczęstowali nas maślanką i owocami. Idąc dalej zobaczyliśmy folwarczne pole kartoflowe. Na polu było chyba więcej ludzi niż ziemniaków. Przed wieczorem byliśmy pod Sanokiem. Idąc przez pola, doszliśmy do skrajnej chałupy. Gospodarz odniósł się do nas nieufnie. Położyliśmy się w ogrodzie, a kolega Rusin poszedł do chaty. Siedział tam dosyć długo. Zapadał już zmierzch. Po wyjściu z chałupy odwołał nas w pole i przekazał wypowiedź gospodarza. Mówił on, że tu jest już Ukraina i są wojska ukraińskie. Biją się one z Polakami. Przejście przez te okolice dla Polaków jest niebezpieczne. Na moście stoi nasze wojsko, powiedział Rusin. Gospodarz na nocleg nas nie przyjmie, bo nocami zachodzą tu patrole ukraińskie. Poradzono nam, abyśmy obeszli miasto polami w stronę na zachód. Tam natrafimy na polską wieś, Dąbrówkę. Mówił, że byliśmy kolegami frontowymi, dlatego stara się nam pomóc. Pożegnał nas i wrócił do chałupy. Cofnęliśmy się w pola i mijając miasto doszliśmy do Dąbrówki. Tam przenocowaliśmy i wieczorem byliśmy już w Wesołej. Zakończyłem wojnę światową. Przechodząc koło kancelarii gminnej, zauważyłem tam jakieś zgromadzenie. Wybiegło kilku mężczyzn i serdecznie się ze mną przywitało. Powiedzieli, że od dawna na mnie już czekają. Znieśli austriackich urzędników gminnych i wybrali polskiego wójta. Mnie wytypowali na miejsce pisarza gminnego. Wchodząc do domu spotkałem wracającego właśnie z niewoli w Rosji szwagra, męża siostry Tekli. Była to sobota, początek listopada 1918 roku. W niedzielę pod kościołem zebrało się nas dosyć dużo byłych żołnierzy. Rozmawialiśmy o tym, że oficjalnie wojna się skończyła i trzeba jakoś ułożyć sobie życie . Odcinek poprzedni - cz. X Odcinek następny - cz. XII +++++++++++++++ http://www.pinezka.pl/wspomnienia-dziadkowe-427/978-wspomnienia-dziadka-ignacego---cz-xi
Etykietowanie:

napisz pierwszy komentarz