W okowach panświnizmu
Free Your
Mind, jak ogrodnik w winnicy Pana, korzystając zapewne z tego, że jesienna aura
wraz z opadającymi liśćmi zaczęła odkrywać stan upraw, uzbrojony w sekator,
grabie i łopatę, wszedł dzisiaj w głąb nich, by robić porządki jesienne.
Chociaż z oddali rozległe pole upraw wydawało się być w jak najlepszym
porządku, to już w pewnej odległości od jego skraju nasz ogrodnik natknął się
na gęstwinę łopuch, chaszczy i chwastów. Niezrażony tym dobył swoje narzędzia i
podjął trud karczowania zielska. A przyznać trzeba, że jest to praca ciężka i
wymagająca dużego samozaparcia. I tak, posuwając się krok po kroku, metr po
metrze, grządka za grządką, ocierając pot z czoła, cierpliwie to zielsko
wycinał, wykopywał, grabił i wrzucał do ognia. Parzyły go osty i pokrzywy,
splecione ze sobą kąkole tworzyły coś w rodzaju muru trudnego do przebicia,
barszcz zwyczajny z bieluniem i komosą krępowały ruchy jego rąk, łopian
wchodził mu do oczu, zaś wokół nóg obwijały się pędy różnorodnego roślinnego
draństwa. Aż nagle, gdzieś w środku pola ukazał się jemu przerażający widok.
Otóż, wokół najcenniejszego, najwrażliwszego, najkruchszego krzewu winnego bezceremonialnie
owijało się, duszące jego zdolność rozwoju i przetrwania, odrażające cielsko
trującego powoju sięgające najdalszych kłączy zaatakowanego „gospodarza”.
Rozpierał się ten roślinny pasożyt całą swoją fizycznością, zasłaniając widok i
dojście do pokonanego krzewu. Jakby upiornie drwiąco eksponował swoje
zdeformowane łodygi, porażone liście i uschłe przekwitnięte kwiecie, zaś jedną
ze swych „kończyn” cynicznie i odrażająco wystawiał w geście pogardy dla całego
świata. Nie można było mieć wątpliwości, że to on jest tym królem chwastów,
chwastem nad chwastami, pierwszym spośród chwastów, chwastem tryumfatorem. To
on wysysając z gleby wodę powodował, że porażony nim jego „gospodarz” tracił
siły, by rosnąć. To on oplątując swojemu żywicielowi liście uniemożliwiał jemu
pobieranie ożywczych promieni słonecznych. To w końcu on ściskając, jakby
morderczym nelsonem, swoimi „kończynami” gałązki tego ostatniego krępował jemu
ruchy i nie pozwalał wydobyć się poza przytłaczającą powłokę. I ten widok
okrutnej i bezwzględnej inwazji biologicznej podłości na równie biologiczną
cnotę przeraził i wstrząsnął naszym ogrodnikiem. Nie potrafiąc znaleźć innych
słów krzykną jedynie – „Hańba!”. I miał całkowitą rację, bowiem to co nazwał,
to okowy przyrodniczego panświnizmu.
Jednakże
mimo to, że nasz ogrodnik poprawnie zwerbalizował zastany widok, to nie podjął
próby wyjaśnienia jego przyczyny. Być może wynikało to z powodu doznania szoku
poznawczego, i skonstatowania własnej bezsilności w obliczu roślinnego dramatu.
Wyjaśnienie takie jest bardzo prawdopodobne. Pomóżmy wobec tego jemu odnaleźć się
w tejże sytuacji i postarajmy się odkryć powody dostrzeżonego horroru. Nie
będzie to ani łatwe ani przyjemne. Będzie to natomiast w miarę oddające stan
rzeczy.
Zapytajmy
wobec tego wprost. Dlaczego ów roślinny „terminator” się rozrósł aż do tak
zatrważających rozmiarów? Czy oby dlatego, że dwadzieścia lat temu nowi
właściciele winnicy nie znali się na uprawie i ledwo co zaczęli się tego uczyć?
Czyż to jest możliwe? Twierdząca na to odpowiedź jest – nomen omen – z gruntu
myląca. Przecież już wcześniej, zanim doszło do przekazania uprawy, nowi
właściciele pracowali na innych uprawach należących do poprzedników. Terminowali
tam, uczyli się, zdobywali wiedzę, doświadczenia i rozeznanie. Wreszcie
czerpali nieraz z tego owoce. Zaś tuż przed objęciem uprawy zaczęli wyjeżdżać
za granicę, by tam podpatrywać lepszych plantatorów i uczyć się sztuki
agrarnej. Potrafili rozróżniać roślinę dobrą od biologicznego „zabójcy”,
wiedząc doskonale, jak wyglądają łopuchy, chaszcze i chwasty. Wiedzieli również
jaka gleba jest potrzebna, by okazały krzew winny mógł się rozwijać i dawać
zdrowe, soczyste i pierwszorzędne owoce. Bardzo dobrze znali także zasady
szczepienia, prześwietlania, nawożenia i likwidowania szkodników. I to, co im
było potrzebne, by z powodzeniem móc samemu dalej uprawiać winną plantację, to
były możliwość decydowania o niej oraz nowoczesne narzędzia i skuteczniejsze
nawozy. To pierwsze uzyskali dogadując się z poprzednikami, z kolei te
ostatnie, zaczęli masowo sprowadzać z zagranicy. Stamtąd też przyjechały
fachowe kadry mające służyć pomocą. W zasadzie mieli już wszystko, co im było
potrzebne. Uprawny obszar z całym mnóstwem posadzonych krzewów winnych.
Współdecydowanie. Najlepsze wiedzę, narzędzia i nawozy. I ogromną rzeszę
chętnych do pracy.
Z początku
wydawało się, że wszyscy zgodnie ruszą się do uprawy i temu towarzyszyć będzie
wizja dobra wspólnego. Zapanował entuzjazm, radość i każdy czuł nic innego
tylko zapał do pracy. Spośród siebie wyłonili reprezentację, której zadaniem
było kierowanie uprawą i o nią dbanie. Jednak w trakcie tego okazało się, że
część z dawnych ogrodników, znająca zarówno poprzednich jak i nowych
właścicieli, została odsunięta na bok. Ci z tych, którzy przeciwko temu
najgłośniej protestowali, byli na różne sposoby marginalizowani, bądź w tajemniczych
okolicznościach znikali, natomiast ci, którzy siedzieli cicho, zamykali się w
swoich enklawach. Jeszcze w czasach poprzedzających ową zmianę wielu ogrodników
zostało zmuszonych do opuszczenia plantacji, przeniesienia się gdzie indziej
oraz do podjęcia różnych innych zadań. Nowi właściciele bardzo szybko
porozumieli się ze starymi odnośnie wspólnego czerpania korzyści z co lepszych
krzewów winnych, zaś ci ostatni w tajemnicy przed pozostałymi poinformowali
tych pierwszych o tym, gdzie znajdują się najbardziej dorodne winorośla i jak z
nich zbierać owoce tak, by reszta tego nie widziała. Do tego zresztą szybko
dokooptowano doradców z zagranicy, z którymi umówiono się, że w zamian za
nabycie przez nich praw własności do tych krzewów, ci będą się starali uprawiać
je jak najlepiej płacąc (zarówno starym jak i nowym właścicielom) niewielką
prowizję w wysokości procentu od rocznych zysków. Doradcy jednak ani o tym nie
myśleli, zaś tak uprawiali krzewy, że one szybko zaczęły obumierać. Pomagali w
ten sposób swoim zagranicznym kolegom. Błyskawicznie też potworzyło się mnóstwo
grup, złożonych ze starych i nowych właścicieli oraz doradców z zagranicy,
które rozparcelowały między siebie co żyźniejsze obszary. Resztę przeznaczono
na ugór. Każdy nowy, który chciał wejść na porzucone tereny był stamtąd
przepędzany przez starych i nowych właścicieli, jego krzewy niszczone i
zabierano mu jego narzędzia. Zresztą gdzie niegdzie pojawiały się informacje o
tym, że stare narzędzia zostały ukradzione, maszyny i urządzenia zniszczone,
zaś dostępu do nowych pilnowały uzbrojone rzezimieszki. Czasy mijały. W
dorosłość zaczęło wchodzić pokolenie dzieci starych i nowych właścicieli, które
dostawało w spadku rozparcelowane części plantacji. Część z tego pokolenia
kontynuowało uprawę, inna sprzedawała swoje części plantacji, jeszcze inna
część przeznaczała otrzymane tereny na coś innego niż uprawa. Co jakiś czas
dochodziło do wyłonienia reprezentacji, która miała plantacją zarządzać i się
nią opiekować. Trafiały do tej reprezentacji właściwie te same osoby co
wcześniej lub jakieś inne, podstawione przeważnie przez starych i nowych
właścicieli. Nieważne kto się w tej reprezentacji znalazł, gdyż i tak rządził
jak poprzednicy. Plantacja zaś z roku na rok popadała w ruinę. Coraz więcej
było chorych krzewów, coraz bardziej rozrastały się chaszcze i łopuchy.
Przyczyn
tego stanu rzeczy było zresztą jeszcze więcej, jednak nie ma potrzeby ich
wszystkich wymieniać. W dalszym ciągu nie wiemy tego, jak to się stało, że ów
powój zabójca rozrósł się do tak imponujących rozmiarów. Myślę, że było to
spowodowane tym, że na początku, kiedy na plantacji dochodziło do zmiany
zarówno starzy jak i nowi właściciele postanowili, by nie wypielić plantacji
zanim się ją na nowo zagospodaruje. Oni przecież wiedzieli, że nikt poza nimi nie
ma z niej korzystać, wobec czego zgodzili się, by niektóre jej tereny były
pozostawione odłogiem i nienaruszone. Nie mówmy więc o tym, że o czymś tutaj
zapomniano. Również, kiedy rozpoczęły się zmiany nie sprawdzono tego, jakie są
warunki gruntowe, uznając to za mało istotne. Na wyjałowionej glebie rozkwitać
i rozrastać się mogły wyłącznie chwasty, chaszcze i łopuchy, żadna inna
szlachetna roślina nie mogła. Przecież oni wiedzieli doskonale o tym, jak
doprowadzić do wyjałowienia gleby. Inną również przyczyną, z powodu której król
chwastów się tak rozrósł, było to, że na początku zmian, co światlejsi
ogrodnicy nie byli zdeterminowani, by naciskać na wypielenie plantacji. W
takich więc okolicznościach, chwast tryumfator cicho, sukcesywnie i bezustannie
coraz dalej zapuszczał swoje korzenie, z których w innych miejscach wyrastały
jego nowe pędy atakując coraz dalej znajdujące się krzewy. Jednakże za swoje
główne siedlisko obrał najczystszy krzew na całej plantacji.
Zmieniając
już ton z metaforycznego na bardziej rzeczywisty można powiedzieć, że okowy
pańświnizmu miały gdzie się zaczepić i rozrosnąć, gdyż były one osadzane w
coraz bardziej deformującą się tkankę społeczną, z której wyewoluował
nowopolak. Tak, tak piszę „nowopolak”, gdyż miał on i ma niewiele wspólnego z
Polakiem, tzw. „starej daty”, a szczególnie z tym przedwojennym. Polak starej
daty został bądź to zamordowany w Katyniu, bądź wywieziony na Kołymę, bądź
zginą pod Monte Cassino, w Falaise, pod Tobrukiem, Dunkierką, został
zestrzelony przez Messershmitta w Bitwie o Anglię... zakatowany w mokotowskim
więzieniu... W jego miejsce wszedł Polak nowego typu, który momentalnie łapał
bakcyla materializmu, cwaniactwa, biegłości w dwójmyśleniu, dialektyki.
Rozmnażał się ten Polak nowego typu na potęgę, błyskawicznie zawładniając
wszystkimi instytucjami politycznymi, społecznymi, kulturalnymi, gospodarczymi,
oświatowymi.... Wszystkim. Był wszędzie i wszystkim rządził. Związkami
zawodowymi i ruchami pracowniczymi, wsią i zakładami przemysłowymi, szkołami
wszystkich szczebli, uczelniami i instytutami naukowymi, teatrem, kinem,
muzeami, festiwalami, operą i operetką, filharmonią i salą koncertową oraz
kabaretem, telewizją i radiem, handlem wewnętrznym i zewnętrznym, bankami i
firmami ubezpieczeniowymi, szpitalami, przychodniami i sanatoriami, sądami,
prokuraturą, służbami, administracją osiedlową, urzędami gminnymi i wojewódzkimi,
inspekcjami i strażami... Wszędzie. Z kolei władza wiedziała, jak dbać o to, by
żadna jedność w narodzie nie powstała. Stara zasada – divide et impera.
Jedna
branża protestuje, to się ją spacyfikuje i podwyżki wynagrodzeń da innej. Niech
się tłuką między sobą. Uznaniowo tym asygnaty i deputaty, a tym podwyżka norm
produkcyjnych. Tym koncesje i licencje a tamtym kontrole i inspekcje. Zapowiemy
podwyżki cen, to się tamtych wkurzy, więc później się ich spałuje. Jak ci
pyskują i chcą mieć szpital, szkołę, przedszkole czy co tam, to a takiego wała,
niech sobie poczekają. Te rzeczy wybuduje się tam, gdzie siedzą cicho. Cały
arsenał był takich tricków, zaś król chwastów był od uzasadniania tego. I nie
byłoby tego wszystkiego, gdyby nie padało to na podatny grunt.
Tym gruntem
było to, że tryumf święciło jedno, wyraźne, słowo – „załatwić”. Więc nowopolak
sobie załatwiał. Ba, nie tylko sobie lecz swoim różnym „krewny i znajomym...”. Załatwiał
mieszkanie. Załatwiał samochód, Załatwiał pralkę, meblościankę, tapczan, stół,
komodę, kuchenkę, lodówkę, telewizor, telefon... Załatwiał miejsce w szpitalu i
kolejkę w przychodni. Załatwiam pobyt w sanatorium i wczasy w Funduszu Wczasów
Pracowniczych. Załatwiał dzieciom miejsce z żłobku, przedszkolu, szkole i na
wyższej uczelni. Załatwiał pożywienie, lekarstwa, odzież i buty. Załatwiał
garnki, patelnie, sztućce, szklanki... i co tam jeszcze. Całe życie sobie
załatwiał a przy tym siebie samego. A jak się czegoś nie dało „załatwić”, to
można to było sobie „sprywatyzować”. Przy czym tym czymś trzeba było się dzielić
z niektórymi zainteresowanymi. A przy tym paplał na około do sąsiadów,
współkolejkowiczów, przyjaciół i znajomych, kolegów z pracy.... a Organa to
czujnie, metodycznie, skrupulatnie, systematycznie i beznamiętnie odnotowywały.
I tak się przez te ponad czterdzieści lat nowopolak wyłożył, jak na patelnię, i
o sobie powiedział wszystko, co mógł powiedzieć – nieważne świadomie czy
nieświadomie.
Stąd też
przypuszczam, że społeczeństwo „podskórnie” czuje, że rozpoczęcie jakichkolwiek
rozliczeń oznaczałoby odkrycie, no.... niezbyt sympatycznej twarzy ogółu. Bo,
przecież, „jakoś” żyć trzeba było. Ot takie malusieńkie kombinowanie, „załatwianie”
itp., zaś suma tego.... Wszak, jakaś tam stopa życiowa była, nieprawdaż? Ba,
można być praktycznie pewnym, że pod koniec lat 80.tych ona była znacznie
wyższa niż w 1939 r. To, jak to teraz wytłumaczyć, że jest się na czymś, czego
źródła są no.... nie do końca czyste? Że za tym stoi jakiś uszczerbek dla
ogółu? Raczej lepiej jest o tym nie mówić, gdyż w ten sposób to trzeba byłoby
zdyćko zweryfikować obraz siebie, a to... no..., wiadomo.
To z kolei
było wszystko drobiazgowo zbierane do kupy, zdiagnozowane, dzielone na kawałki,
łączone, analizowane w każdym przekroju, syntetyzowane, opisywane, interpretowane
i wyciągano z tego wnioski w setkach tysięcy opracowań socjologicznych,
psychologicznych, prawnych, historycznych itp.. Władza miała przecież danych i
informacji w bród, bądź to ze zwykłej inwigilacji bądź z jawnych i oficjalnych
dowodów. Całe armie mózgów siedziały ciągle nad tym i poddawały to niekończącej
się obróbce. Władza wiedziała jaką zastosować socjotechnikę i inżynierię
społeczną. Wiedziała również, gdzie społeczeństwo nie jest samosterowne i zintegrowane,
gdzie należy mocniej nacisnąć, gdzie słabiej a gdzie trochę poluzować, by
wywołać pożądany efekt, jakiego instrumentu (metody, zasady itp.) użyć, by coś
spowodować lub czemuś zapobiec.. I wystarczyło niespełna dziesięć lat (pomiędzy
rokiem 80.tym a 89.tym) społeczeństwo potrzymać w „zamrażarce”, by skruszało
jak królik na mrozie. Wystarczyło jemu później rzucić hasło, „Bogaćcie się!”, i
zadziałało to jak narkotyk.
Myślę więc,
że od 1989 r. zaczęła się i trwa nadal w jak największym popłochu ucieczka
przed wszelakimi obciążeniami i zaszłościami z niedawnej przeszłości. Tak, tak,
ucieczka. Gdy 4.06.1989 r. byłem szefem punktu informacyjnego KW „S” przy
obwodowej komisji wyborczej na jednym z warszawskich osiedli, tzw. młodej
inteligencji, to ludzie, którzy wówczas do mnie podchodzili pytali nie o jakieś
wielkie narodowe pryncypia (czy tym podobne) lecz o to, czy benzyna będzie
dostępna, krakowska będzie tańsza itp. A ponieważ byłem wtedy pryszczatym
lemingiem (20 lat), to nie zwracałem na to większej uwagi. Tak się zresztą
teraz zastanawiam czy po karnawale Solidarności i w tych wszystkich
pielgrzymkach papieskich nie chodziło tamtym ludziom bardziej o takie rzeczy,
jak bardziej dostępna benzyna i tańsza krakowska (zwyczajna, cokolwiek) czy też
o coś znaczniej ważniejszego.
Zaś później, Sezam się na oścież otworzył, więc cała masa pognała przed siebie, niektórych tratując, by narkotykiem wyśnionego, bajecznego, świata zachodniego dobrobytu się zacząć sycić. Wartości jakoś gdzieś się po drodze zawieruszyły. Przyszło następne pokolenie, które wcale nie widzi tego, że wstąpiło na grunt bagienny, gdzie niekiedy kolejna odrośl chwasta tryumfatora dalej szyderczo się śmieje. Pokolenie to, nie znające złej przeszłości, uznaje go za ładnie wyglądające kłącze, i nawet się ono jemu to podoba. Dzisiaj mamy już super-nowopolaka, na wskroś przepełnionego europeizmem, natomiast krzyk „Hańba!”, wydawany przez niewielu już Polaków starej daty jest coraz słabiej słyszalny. Ów chwast zapuszcza dalej swe korzenie lecz tym razem w umysły ludzkie. Wszak, „trzeba wiele zmienić, by nie zmieniać niczego.”, „By żyło się lepiej, wszystkim!”.
- MoherowyFighter - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz