"Platformizacja prawa"! (Kurier z Munster)
Teraz każdy wójt gminy, burmistrz, czy prezydent miasta, wydając zezwolenie na przykład na organizację imprez masowych, nie będzie musiał czekać na opinię straży pożarnej, sanepidu, czy policji. Budżety samorządowe będą mogły być uchwalane bez opinii właściwych komisji organu stanowiącego. Premier Danald Tusk odwołując szefa CBA Mariusza Kamińskiego przy braku opinii prezydenta, ustalił nowe standardy prawa...
Niezaprzeczalnie premier Donald Tusk, dymisjonując kierującego Centralnym Biurem Antykorupcyjnym Mariusza Kamińskiego dopuścił się przestępstwa, spenalizowanego w art. 231 § 1, 2 i 3 Kodeksu karnego. Czytamy tam między innymi, że: - "Funkcjonariusz publiczny, który, przekraczając swoje uprawnienia lub nie dopełniając obowiązków, działa na szkodę interesu publicznego lub prywatnego, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3". Interes prywatny Mariusza Kamińskiego jest w tej sytuacji bardzo łatwy do wywiedzenia, chociażby w takim rozumieniu, jak utrata zajmowanej funkcji oraz dochodów uzyskiwanych z tytułu jej wykonywania, poprzez bezprawne przerwanie kadencji. Interes zaś publiczny, to już sam wymóg poszanowania dla prawa (tym bardziej ze strony najwyższych władz państwowych), a także konieczność przestrzegania obowiązujących reguł porządku instytucjonalnego, takich jak w tym przypadku zasada kadencyjności.
Gdyby teraz śladem premiera Donalda Tuska chcieli iść, dla przykładu inni urzędnicy administracji publicznej, to wójtowie gmin, czy burmistrzowie oraz prezydenci miast mogliby odwoływać z funkcji swoich skarbników bez zasięgnięcia opinii komisji rewizyjnych, budżety samorządowe byłyby uchwalane przy braku stanowiska właściwych ciał statutowych organu stanowiącego, a ważne zezwolenia - na przykład na organizację wielkich imprez masowych - wydawane bez konsultacji z odpowiednimi służbami. Istnieją sytuacje, gdzie zasięgnięcie opinii jest bezpośrednim wymogiem, wynikającym expressis verbis z konkretnej ustawy. Procedury związane z odwołaniem szefa CBA posiadały bezwzględnie taki właśnie charakter.
Tłumaczenie czołowych polityków Platformy Obywatelskiej, iż rzekomo premier nie musiał czekać za opinią prezydenta, albo że, jako wyrażenie opinii można potraktować enuncjacje medialne, ferowane w tym zakresie przez pierwszą osobę w państwie - jest dobre ale (nie obrażając nikogo) dla chłopców spod budki z piwem. W podobnym tonie wypowiadał się też nowy minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski i niestety taka argumentacja już na początku go mocno kompromituje. Gdyby iść tropem takiego sposobu myślenia, to sądy mogłyby wydawać wyroki na podstawie wypowiedzi prasowych poszczególnych osób występujących w danej sprawie, a wójtowie gmin, czy burmistrzowie oraz prezydenci miast mogliby wydawać zezwolenia, na przykład na organizację imprez masowych, na podstawie telewizyjnego wywiadu właściwego terytorialnie komendanta policji. Tak jednak nie dzieje się nigdzie na świecie. Jakikolwiek urzędnik samorządowy w Polsce, który dopuściłby się analogicznego działania z całą pewnością od razu zostałby oskarżony przez prokuraturę. Dla najważniejszych osób w państwie stosuje się jednak odrębne reguły.
W Polsce, od kilku lat dokonuje się proces, który można nazwać "platformizacją prawa". Polega on przede wszystkim na rażącym naruszaniu fundamentalnej, konstytucyjnej zasady równości wobec prawa. Prawo w naszym kraju, nie traktuje niestety wszystkich równo. Inne kryteria obowiązują premiera, a inne wójta lub burmistrza w małej, prowincjonalnej miejscowości; inne polityka koalicji rządowej, a inne opozycji. Szefa CBA Mariusza Kamińskiego odwołano za rzekome działania polityczne. Tymczasem wypowiedzi medialne osoby odpowiedzialnej w rządzie Donalda Tuska za monitorowanie korupcji - minister Juli Pitery, czy Krzysztofa Kwiatkowskiego już na samym początku - jeszcze przed formalnym objęciem resortu sprawiedliwości - posiadały taki sam polityczny charakter, a dodatkowo podparte były wyjątkowo prymitywną i obraźliwą dla każdego szanującego się intelektu argumentacją.
Proces "platformizacji prawa" rozpoczął się w Polsce w 2007 roku od wysoce kontrowersyjnego wyroku Sądu Administracyjnego w Warszawie - stwierdzającego wbrew istniejącym przepisom, iż Hanna Gronkiewicz-Waltz może sprawować stanowisko prezydenta stolicy, mimo ewidentnego złamania prawa, w zakresie niezłożenia w terminie oświadczenia majątkowego. W jej przypadku - analizując literalnie oraz logicznie zapisy konkretnej ustawy - mandat samorządowy wygasł w oczywisty, bezpośredni sposób z mocy prawa. Zarówno jednak radni miasta stołecznego Warszawy, jak i sędziowie postanowili, w tej sprawie "nagiąć" prawo dla innej skądinąd zasady - hołdowania wielkości nazwisk, a także pozycji politycznej.
Romano Manka-Wlodarczyk
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz