Nasz Dziennik: "...to zobaczymy się w Karlsruhe jeszcze raz..." (Stefan Hambura)
Do zobaczenia w Karlsruhe
Z Franzem Ludwigiem von Stauffenbergiem (CSU), autorem jednej ze skarg do Federalnego Trybunału Konstytucyjnego na ratyfikację traktatu lizbońskiego, rozmawia Waldemar Maszewski
Jest porozumienie w sprawie nowelizacji ustaw okołotraktatowych? Mówi się, że partia CSU zrezygnowała ze swoich wcześniejszych postulatów dotyczących wzmocnienia narodowego parlamentu w relacjach z Brukselą. Złożyliście, Panowie, broń?
- W żadnym wypadku, co prawda w dalszym ciągu nie mam przed sobą konkretnych wyników ustaleń negocjacji, jakie odbywały się w Berlinie, ale na pewno nie pogodzę się ze zgniłym kompromisem. Ale najpierw muszę otrzymać pisemny tekst porozumienia i wtedy będą mógł stwierdzić, w jakich tak naprawdę punktach ewentualnie doszło do porozumienia. Mam nadzieję, że uczestnicy tych negocjacji i twórcy ewentualnego porozumienia uwzględnili wyrok Federalnego Trybunału Konstytucyjnego.
A jeżeli medialne spekulacje, że porozumienie międzypartyjne znacznie odbiega zarówno od żądań CSU, jak i od wyroku FTK, potwierdzą się?
- Nie jestem optymistą, jeśli chodzi o decyzje podjęte w Berlinie, i obawiam się, że zostanie zawarty niedobry kompromis. A w takim wypadku jestem zdecydowany złożyć jeszcze jedną skargę na proces ratyfikacji traktatu lizbońskiego w Niemczech. Stwierdzam publicznie, że gdy frakcje w Bundestagu i niemiecki rząd nie wykonają - i to dokładnie - postanowień wyroku Trybunału Konstytucyjnego, to zobaczymy się w Karlsruhe jeszcze raz. I to już wkrótce. Wtedy nie tylko, że prezydent nie zdąży podpisać, ale on nie będzie miał prawa składać swojego podpisu pod tym dokumentem, takie jest prawo. Jestem przekonany, że wtedy termin ratyfikacji jeszcze przed wyborami do parlamentu 27 września jest całkowicie nierealny.
Czy politycy, Pana zdaniem, dobrze rozumieją kwestie, o których mówi wyrok Trybunału?
- Odnoszę coraz częściej wrażenie, że większość polityków albo w ogóle nie przeczytała treści tego wyroku, albo nawet jak go przeczytała, to nic z niego nie zrozumiała lub wcale nie chce go zrozumieć.
To nie za mocne słowa?
- Nie, i mogę to panu udowodnić, gdyż bez przerwy z ich wypowiedzi medialnych wynika, że zarówno urzędnicy, politycy, jak i parlamentarzyści jako jedną z głównych kwestii zawartych w wyroku z 30 czerwca tego roku przez FTK uważają walkę o wpływy i rozdział władzy pomiędzy parlamentem a władzą wykonawczą, czyli rządem. Ale Trybunał Konstytucyjny jednak podkreślił zupełnie inny aspekt traktatu lizbońskiego. Mianowicie sędziowie uznali, że nie chodzi wcale o ustalenia, kto jest silniejszy - władza wykonawcza czy ustawodawcza, ale chodzi przede wszystkim o przyjęcie takich rozwiązań prawnych, zarówno przez parlament, jak i rząd, które zapewnią demokratyczną kontrolę działalności rządu i parlamentu podejmowanej na forum Unii Europejskiej.
Dlaczego, Pana zdaniem, niemieccy politycy, ale także ci z większości innych krajów UE, bezrefleksyjnie dążą do jak najszybszego zakończenia procesu ratyfikacji traktatu lizbońskiego?
- Stworzenie nowej europejskiej konstytucji czy teraz traktatu lizbońskiego jest czystym europejskim politycznym priorytetem. Politycy w Berlinie nie chcą się przyznać do jakiejkolwiek porażki i nie słuchają ostrzeżeń o stopniowym deficycie demokracji, gdyż boją się o utratę politycznego prestiżu. Obawiają się utraty swojej władzy. Poza tym niezmiernie wierzą w swój autorytet i w to, że mogą wiele rzeczy zrobić bez odpowiedzialności przed obywatelami. I dlatego właśnie sędziowie Federalnego Trybunału Konstytucyjnego w wyroku jasno stwierdzili: nie, tak nie można. Jeszcze na razie nie mamy jednego europejskiego państwa, przynajmniej tak długo, jak długo nie istnieje jeden europejski naród. Na razie istnieje w Unii Europejskiej 27 niezależnych państw i dopóki taki stan będzie istniał, dopóty niemiecki rząd musi trzymać się demokratycznych reguł, jakie zagwarantowane są przez narodową konstytucję.
Czy wyrok Federalnego Trybunału Konstytucyjnego ma jakieś znaczenie dla innych państw?
- Te same kwestie w zakresie należytego zachowania suwerenności organów władzy narodowej dotyczą Polski, Czech lub Francji. Moim zdaniem, jedyną i prawdziwą legitymację do reprezentowania obywateli, także na płaszczyźnie europejskiej, mają narodowe parlamenty, a nie Parlament Europejski, który po pierwsze nie ma takiego prawa, a po drugie nie posiada tak mocnej demokratycznej legitymacji jak parlamenty poszczególnych państw.
Dlaczego nie ma na ten temat publicznej debaty, politycy nie są w stanie tego zrozumieć?
- Rozumieją doskonale, ale nie chcą pozbyć się swojej władzy. Większość z nich zasady demokracji uważa za swojego rodzaju obciążenie dla swoich poczynań. W tym miejscu trzeba przypomnieć, że Unia Europejska powstała jako związek wolnych, niezależnych i demokratycznych państw. Niestety, w którymś momencie ta sama Unia poprzez wewnętrzną administracyjną degradację zgubiła z pola widzenia człowieka. Niech pan spojrzy na frekwencję w poszczególnych europejskich wyborach, jest ona katastrofalna i będzie jeszcze niższa. A przecież nie można mówić o demokracji bez udziału obywateli.
W Unii Europejskiej rozwija się system przerośniętej administracji, choć to jeszcze nie jest jawna dyktatura, ale już groźna wszechwładza przedziwnych konglomeratów, gdzie nikt nie bierze i nie zamierza brać szczerej odpowiedzialności wobec obywateli za swoje czyny. Dzisiaj znajdujemy się w niebezpieczeństwie, że obywatele przestają być podmiotem, a stają się przedmiotem działań urzędników i polityków.
Dziękuję za rozmowę.
źródło: http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20090820&typ=sw&id=sw13.txt
http://hambura.salon24.pl/120853,nasz-dziennik-to-zobaczymy-sie-w-karlsruhe-jeszcze-raz
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz