Z fragmentów debaty „Pytania 20-lecia” zorganizowanej przez Fundację Batorego 27 czerwca na XX-lecie swojej działalności, opublikowanych przez Gazetę Wyborczą, wynika, że elity Europy Środkowej, w tym także Polski, zrobiły w ostatnim dziesięcioleciach wszystko co do nich należało, tylko społeczeństwo jakoś nie dorosło do patosu nowych czasów.
Nie chce się cieszyć z transformacji, a powinno, nie chce przyznać reformatorom prawa do nieomylności, a też pewnie powinno. Mało tego, jest prowincjonalne – nie interesuje się tym, co dzieje poza jego regionem, przejawia skłonności do populizmu… Boże, jakie biedne są te polskie i środkowoeuropejskie elity, będą chyba musiały wybrać sobie nowe społeczeństwa, bo z tymi którym przewodzą obecnie, nigdy nie rozwiną skrzydeł.
Wydaje mi się, że główne problemy przynajmniej części polskich elit są odmienne od tych, które wyłaniają się z dyskusji. Ich problem jest wielkie zadufanie i nieumiejętność przyznania się do jakichkolwiek błędów. Niczego ich zdaniem nie można było zrobić lepiej, wszystkie ofiary związane z transformacją były konieczne, nikt niczego nie ukradł, nikt się nieuczciwie nie dorobił i nikt nie został oszukany. Kto krytykuje Balcerowicza ten jest populistą, kto jak Jacek Kuroń i Tadeusz Mazowiecki, dzieli się refleksją, że jednak nie było tak pięknie, że być może niektóre rzeczy można było zrobić lepiej i mniejszym kosztem społecznym, ten się niepotrzebnie kaja.
I gdyby nawet założyć, że architekci naszej transformacji w większości okazali się wielcy, to arogancja z jaką odpierają argumenty inaczej myślących, sprawia, że wielu woli mówić o nich źle z czystej przekory.
Najbardziej rozsądnym zarzutem dyskutantów pod adresem społeczeństwa, wydaje się zarzut prowincjonalizmu, któremu nie trzeba wcale nadawać pejoratywnego wydźwięku.
Prawdą jest, iż nie spieszymy się do zbawiania świata. Dzieje się tak dlatego, że ciągle jesteśmy na dorobku, że w wielu dziedzinach nadal skazani jesteśmy na eksperymenty, mamy niestabilne prawo, wielu przedsiębiorców ciągle nie wie na czym stoi. Nasze życie publiczne – acz uznawani jesteśmy za kraj stabilny – nadal przypomina wzburzone morze.
W takiej sytuacji nie sposób brać odpowiedzialność za świat, zwłaszcza, że ów świat wcale tego od nas nie oczekuje. Jesteśmy zbył słabym krajem, by przeprowadzać jakieś wielkie akcje na skalę międzynarodową. Brak nam do tego środków oraz międzynarodowego autorytetu. Polska w początkach swego członkowstwa we wspólnocie europejskiej, poza okresami swojej prezydencji, powinna raczej aktywnie popierać słuszne inicjatywy silniejszych i systematycznie krok po kroku przekonywać czynem wiodące kraje Unii, że jest państwem przewidywalnym i odpowiedzialnym. Krzykliwe lansowanie autorskich pomysłów poza nielicznymi wyjątkami, nie przysparza nam zwolenników. Powinniśmy dać starej Unii czas na przyzwyczajenie się do naszej podmiotowości. Nasza aktywność międzynarodowa nieraz już była traktowana, jak nadgorliwość niezbyt rozgarniętego nuworysza, który wpuszczony z łaski na salony, miast milczeć, ośmiela się mówić równie stanowczo jak gospodarz. Czasami w przemyślanym samoograniczeniu jest więcej godności, niż w wybieganiu przed szereg. Zresztą gdy się weźmie pod uwagę to, że rzeczywisty wpływ Europy na losy świata raczej maleje, to brak aktywności takiego kraju jak Polska, wydaje się niewielką stratą. Nie oznacza to bynajmniej zgody na usuwanie się w cień, gdy zapadają decyzje, które są naprawdę znaczące.
Wielka idea Jerzego Giedroycia (Ukraina, Litwa, Białoruś) tak długo będzie tylko teoretyczną spekulacją, jak długo sytuacja na Ukrainie i Białorusi nie będzie ustabilizowana.
Łatwo jest snuć piękne wizje, trudniej je zrealizować, gdy główni adresaci naszych wydawałoby się świetnych propozycji (Ukraińcy), sami nie wiedzą jak się do nich odnieść. Ich droga do normalności będzie dłuższa niż Polski, bo ich uzależnienie od Rosji jest większe, a komunizm poczynił więcej spustoszeń. Poza tym nie łudźmy się, że wygasły tam już antypolskie resentymenty. Możemy im pomagać, ale oni muszą tego naprawdę chcieć.
Ktoś może powiedzieć, że to oznacza pogodzenie się z naszym kompleksem niższości. Być może tak to wygląda, ale to nie tylko my jesteśmy zakompleksieni. Jak to słusznie zauważył prof. Adam Rotfeld, Niemcy też mają w stosunku do nas kompleks, tylko że wyższości. Obie strony nie wyleczą się z tych kompleksów z dnia na dzień. Podejrzewam, że oprócz Niemców ów kompleks mają też Brytyjczycy, Francuzi i inni.
Prawdą jest, że w Polsce idea społeczeństwa obywatelskiego realizowana jest powoli. Pamiętajmy jednak, wielu państwom Europy zajęło to jeszcze więcej czasu. Leżymy w takim punkcie Europy, gdzie wszystkie negatywne procesy miały brutalniejszy przebiec niż gdzie indziej, stąd większa ilość psychicznych ran i więcej nieufności.
Dyskutantom uciekła jedna niesłychanie istotna rzecz, o której pisano właśnie w Gazecie Wyborczej: otóż takiego zaciągu skrajnych nacjonalistów, i to w dużej mierze ze startych państw Unii, jaki po ostatnich wyborach będzie zasiadał w Parlamencie Europejskim, w historii wspólnoty europejskiej jeszcze nie było. Na ich tle polscy eurodeputowani to wręcz kosmopolici.
Zgadzam się z Adamem Michnikiem, że obecna ekipa rządząca w Polsce robi wrażenie bezideowej (nie mam wglądu w sumienia tych panów, więc nie mogę mówić, że tak jest na pewno). Nie jest to jednak polska specyfika. Wydaje mi się, że czas wielkich idei już się dla Europy skończył. Polityka przestaje być powołaniem i zamienia się w zwyczajną profesję.
Gdy niektórzy nasi politycy buńczucznie stwierdzali, że nie musimy być wcale wdzięczni starej Europie za to, że przyjęła nas do swojego grona, ponieważ nie będziemy tylko od niej brać, lecz mamy także wiele do dania, to część polskich intelektualistów słuchała tych enuncjacji z głęboką niewiarą. Dziś z kolei niektórzy dziwią się, że niczego Europie nie dajemy.
Zastanówmy się: co z rzeczy, które posiadamy, mogłoby, oprócz taniej siły roboczej, być dla Zachodu pożądanym walorem ? Nasza duchowość, nasze wartości chrześcijańskie, nasza wielka literatura, której prawie nikt nie rozumie ? Gdyby nam się jednak udało znaleźć długą listę rzeczy, którymi chcielibyśmy podzielić się z Europą, to wcale nie znaczy, że Europa chciałaby je przyjąć. Czy jej kompleks wyższości pozwoliłby jej na pełne przyjęcie, naszych osiągnięć intelektualnych i duchowych ? Wątpię.
Nie można oczywiście twierdzić, że ten prawdziwy Zachód się Polską wcale nie interesuje (w Niemczech kwitnie na przykład rynek polskiej książki). Nie jest to jednak zainteresowanie równego równym, z którym chce się prowadzić nieskrępowaną wymianę intelektualną. Pamiętajmy, że już sam fakt, iż coś powstało na Zachodzie jest dla wielu wystarczającą gwarancją jakości. Natomiast Wschód dopiero niedawno zaczął na taką opinię pracować. Dajmy mu czas.
Reasumując, można z czystym sumieniem stwierdzić, że dawanie przez niektórych intelektualistów żółtej kartki społeczeństwu za ułomność naszych przemian z pominięciem własnych błędów, jest nieuczciwe. Jestem daleki od gloryfikacji tzw. szarego człowieka, ale skoro w wyniku transformacji to jego życie zostało wywrócone do góry nogami, to ma on słuszne prawo do niezadowolenia, zwłaszcza gdy wyraża je w ramach legalnego porządku prawnego.
Debata dotyczyła Europy Środkowej, nie tylko Polski. Mój tekst nie jest jej streszczeniem. Zainteresowanych odsyłam do „Gazety”.
napisz pierwszy komentarz