SB: elita łajdaków

avatar użytkownika Unicorn
"Nikomu nie szkodziłem","Wykonywałem rozkazy", "Wszystkie państwa potrzebują służb specjalnych". Te oczywiste brednie nadal są sprzedawane w mediach, w których występują ludzie dawniej donoszący...Dziennikarze próbują kreować mit fachowca, apolitycznego funkcjonariusza przypadkowo wciągniętego w wir dziejowy. Prawda jest taka, że większość funkcjonariuszy pogardzała swoimi kapusiami, niemniej w przypadku niektórych kontakt, także i prywatny przetrwał lata. Kontakty czyli znajomości, szepnięcie paru słów w nowej rzeczywistości oraz możliwe dalsze szantaże dokumentami zabranymi na "wszelki wypadek."
Nie ma co wierzyć w sumienie esbeka bo takie dziwo nie istnieje:
 
"Nie mam sobie nic do zarzucenia- mówi funkcjonariusz, z którym rozmawialiśmy, zbierając materiały do książki. Nikomu nie zrobiłem krzywdy- ocenia swoją działalność inny z byłych esbeków. Czy można im wierzyć? - pytamy Zbigniewa Fijaka, który w 1990 roku był w komisji weryfikującej funkcjonariuszy krakowskiej Służby Bezpieczeństwa.
 
To nie była komisja weryfikująca esbeków, tylko komisja kwalifikacyjna- odpowiada Fijak. Należało ocenić, kto z nich może nadal pracować w resorcie, a dla kogo nie powinno tam być miejsca. Uważałem, żeby każdemu z nich nie wierzyć, że "nie ma sobie nic do zarzucenia", nie dać się nabrać na zapewnienia o "nie krzywdzeniu" oraz nie stosować "domniemania niewinności." Najmniejszy nawet cień podejrzenia o szkodliwą  lub przestępczą działalność powinien być- moim zdaniem- argumentem na "nie." Najbardziej "umoczeni" w różnego rodzaju łajdactwa w ogóle nie pojawiali się przed komisją. Wiedzieli, że nie ma mowy o dalszym zatrudnieniu, skoro łamali ówczesne prawo, bijąc czy szantażując przesłuchiwanych.
 
W czasie rozmów z funkcjonariuszami Wydziału III krakowskiej SB natknęliśmy się na informację o esbekach niechętnie wykonujących zadania, o "ludzkiej twarzy" tej służby.
 
Nie wierzę w "ludzką twarz" Służby Bezpieczeństwa. W czasie pracy we wspomnianej komisji kwalifikacyjnej od początku byłem zdania, że w ogóle nie powinno się dyskutować, czy ktoś nadaje się do służby ze względów moralnych, bo skoro pracował w organizacji przestępczej- a tak oceniam SB- to nie rozmawiajmy o jego moralności, tylko trzeba go wyrzucić na zbity pysk.
 
Przez krakowskie sito przedarli się funkcjonariusze kierujący inwigilacją Piwnicy. Ktoś ich popierał czy po prostu wasza komisja miała "wypadek przy pracy"?
 
Widocznie nie mieliśmy żadnych dowodów, które by ich dyskwalifikowały, a być może naszą negatywną opinię zmieniono w Warszawie, podobnie jak zmieniono tam kilkadziesiąt naszych decyzji...
 
Ilu funkcjonariuszy uznał Pan w Krakowie za niepotrzebnych w tworzonym wówczas Urzędzie Ochrony Państwa?
 
Ocenialiśmy wówczas ponad 350 z ówczesnego województwa krakowskiego. Zakładałem, że 90 proc. z nich nie powinno być w ogóle zakwalifikowanych do jakiejkolwiek dalszej dyskusji, a na temat pozostałych można ewentualnie rozmawiać. Pod warunkiem, że ujawnią te materiały, które zaczęli wynosić z Mogilskiej i chować w domowych sejfach, na strychach czy w piwnicach. Wiedzieliśmy, że niszczą i wynoszą. Nie było wątpliwości, że zależy im na ukryciu dowodów swoich przestępstw lub dokumentów dotyczących agentury. I nie po to wynoszą aby pisać pamiętniki.
 
Jak zachowywali się w czasie rozmów kwalifikacyjnych?
 
Bardzo nieliczni zachowali jakąś godność osobistą czy zawodową, jeżeli w ogóle można takiego słowa użyć w przypadku bezpieki i działań, jakie wykonywała. Większość w czasie rozmów z nami zachowywała się obrzydliwie, np. esbek z "mojej" sprawy prawie płakał i przepraszał, zwalając wszystko na zwierzchników.Niektórzy próbowali nas przekonywać o lojalności, jaka ich obowiązuje wobec kolegów i przełożonych na oświadczenia  o zachowaniu tajemnicy służbowej i państwowej, których muszą się trzymać zgodnie z przepisami resortu. Nie wierzyłem w ani jedno ich słowo.  Czułem, że grają z nami cynicznie i bezwzględnie a ich szczerość z założenia jest udawana i niewiarygodna. Myślę, że podobne odczucia miało więcej osób z naszej komisji. Zwróciłem również uwagę na fakt, że nie chcą ujawniać nazwisk tajnych współpracowników czy bliższych danych o tzw. źródłach osobowych, od których dostawali informacje.
 
Funkcjonariusze ukrywający donoszących kiedyś na Piwnicę "Relaksa", "Dariusza", "Stanisława" i innych twierdzą, że po prostu żal im konfidentów. Nie pomyślał pan, że nie podawali wtedy i nie ujawniają dzisiaj nazwisk z litości nad informatorami?
 
Nie pomyślałem ani przez moment, bo to nie taka mentalność. Jeżeli już coś podejrzewałem, to chęć przypodobania się tym członkom naszej komisji, którzy reprezentowali powstający wówczas Urząd Ochrony Państwa. Łatwo było ich odróżnić od nas, amatorów i weryfikowani wiedzieli, że we własnym interesie nie powinni mówić "otwartym tekstem". Jeden i drugi z esbeków ocenił, że ich przyszłym- na co liczyli- zwierzchnikom z UOP nie spodoba się gadatliwość oraz "sypanie" agentury, która- jak wiadomo- jest niezbędna w pracy tajnych służb.
 
Czy to nie ryzykowna ocena, że niechęć do "sypania" zdecydowała o zakwalifikowaniu niektórych esbeków do dalszej pracy?
 
Długo można by mówić, dlaczego nasze krakowskie sito okazało się mało skuteczne i co zdecydowało o pozytywnych decyzjach komisji odwoławczej w Warszawie. Z 200 esbeków, przewidzianych przez nas do odsunięcia ze służby w resorcie, postanowiono przywrócić 150 czy 160. Dowiedziałem się o tym na nieplanowanych zresztą wcześniej wakacjach we Władysławowie. Nie było wtedy telefonów komórkowych, więc do jednej czynnej budki z aparatem wrzutowym trzeba było pchać się w kolejce, a ja musiałem awanturować się o zmianę decyzji, nawet o niektóre nazwiska.
 
Pomogła awantura?
 
Nie będę mówił o szczegółach (wypadki chodzą po ludziach...Unicorn). Zgodziliśmy się na zmianę decyzji w około 30 przypadkach, a do służby w resorcie przywrócili prawie 50 esbeków. Tak padł mój pomysł wzywania do zwrotu wyniesionych materiałów i ewentualnego uzależnienia od tego dalszych decyzji. Jak jeden i drugi dowiedział się o pozytywnej decyzji w Warszawie, to nie było z nimi dalszej rozmowy. Nie uwierzę, że człowiek, który coś wyniósł, po przyjęciu do UOP przynosiłby dokumenty z powrotem do archiwum.
Przypominam, że w MSW "brakowanie" czyli niszczenie i palenie, zaczęło się w 1988 roku a kontynuowano ten proceder nawet po czerwcowych wyborach w 1989 roku.
I chociaż później działał rząd premiera Mazowieckiego, to materiały nadal szły do niszczarek lub były wynoszone.
Część moich materiałów, tak zwaną teczkę SOS (Sprawy Operacyjnego Sprawdzenia)- oczywiście jeśli wierzyć zachowanym zapiskom- zniszczono 31 grudnia 1989 roku. TW "Zbyszek" ostatnie pieniądze za współpracę z resortem odebrał w czwartym kwartale 1989 roku, czyli za donoszenie płacił mu już rząd Mazowieckiego.
 
(...)Widzieliśmy nie tylko "chude" teczki tajnych współpracowników ale i wyczyszczone z najciekawszych materiałów teczki personalne funkcjonariuszy, szczególnie tych z najdłuższym stażem w resorcie spraw wewnętrznych...
 
No to macie odpowiedź, czym zajmowano się przez prawie dwa lata, zgodnie z decyzjami generałów z Warszawy i własnym interesem. Nie jestem więc zdziwiony, gdy słyszę, że jakieś dokumenty lub ich kopie poszły do Rosji, tam były potrzebne wywiadowi i politykom, a zbierano je za pośrednictwem swoich rezydentów. Przecież na podstawie tych papierów można wyeliminować z życia publicznego jednego czy drugiego polskiego polityka. Nawet tych z najwyższej półki.
Za: J. Drużyńska, S.M. Jankowski, Kolacja z konfidentem. Piwnica pod Baranami w dokumentach Służby Bezpieczeństwa, Kraków 2006, s. 319- 323.
 
 
 
 
 


tags: , , , ,

1 komentarz

avatar użytkownika Unicorn

1. http://prawy.pl/r2_index.php?

http://prawy.pl/r2_index.php?dz=felietony&id=30403&subdz=

:::Najdłuższa droga zaczyna się od pierwszego kroku::: 'ANGELE Dei, qui custos es mei, Me tibi commissum pietate superna'