Milkną powoli "toasty za wolność" ,ucichły wiecowe megafony w Gdańsku i Krakowie, opadło konfetti, więc można już chyba, gdy emocje wracają do normalnego poziomu, zapytać biesiadników poubieranych w papierowe czapeczki urodzinowe, co wczoraj świętowali.

Chodzi mi przede wszystkim o tych biednych ludzi, którzy uwiedzeni wielotygodniową propagandą medialną "rocznicy obalenia komunizmu",po raz kolejny stali się niemym audytorium przedstawienia, do którego scenariuszem stała się polityka historyczna napisana dwadzieścia lat temu, tyle że nie przy urnach wyborczych, a przy okrągłym stole.

Nie samym szampanem człowiek żyje, więc gdy zapytać przeciętnego biesiadnika, co świętuje, to z całą pewnością odpowie, że świętuje wolność gospodarczą, ekonomiczną, wolność do podejmowania obranej przez siebie pracy, wykonywania wymarzonego zawodu. To w teorii. Praktyka zaś jest taka, że po 1989 roku mamy w Polsce ponad 300 zawodów (od hodowcy chartów po adwokata), których wykonywanie wymaga szczególnych koncesji i zezwoleń urzędniczych. Nie wystarczy więc odpowiednie wykształcenie, zapał i pracowitość - trzeba dostać administracyjną zgodę. Liczba ta jest ponoć znacznie wyższa niż za PRL-u.

Na straży tej wolności, na której cześć wznosiliśmy wczoraj toast stoją w III RP korporacje zawodowe albo zwykli urzędnicy lokalni lub rządowi. Gremia te zostały bądź to w całości odziedziczone po PRL, bądź to utworzone po 1989 roku z partyjno-rządowych kadr, celem zapewnienia im odpowiedniego startu w "polski raczkujący kapitalizm". Ot, przykład pierwszy z brzegu: szefem samorządu biegłych rewidentów księgowych jest były premier PRL Zbigniew Messner. Korporacja ta nie tylko orzeka kto może zostać księgowym w stopniu rewidenta, ale przede wszystkim ma ogromny wpływ na działalność całej polskiej gospodarki, gdyż kontroluje, co z kolei zapewnia jej szczególna ustawa, dziesiątki tysięcy polskich spółek.  Oczywiście nasza polityka historyczna, napisana przez Kiszczaka ręką Adama Michnika, przechodzi do porządku dziennego nad takimi paradoksami, jak fakt, że polski kapitalizm, polską wymarzoną wolność gospodarczą, za którą wznosimy toasty, kontroluje komunista.

Jaką  wolność świętujesz, drogi "lepiej wyszktałcony, zamożniejszy obywatelu, z większego miasta"? Na tak zadane pytanie, może paść także odpowiedź: wolność słowa. O tak, pani Szczepkowska, która ogłosiła dwadzieścia lat temu, że "skończył się komunizm" i trwała chyba w tym przekonaniu pomimo tego, że po "końcu komunizmu"prezydentem Polski został gen. Jaruzelski a najważniejszą osobą w państwie - szef policji politycznej gen. Kiszczak, perorowała wczoraj w TVN24, że wolnością jest to, iż możemy tutaj siedzieć i mówić co nam ślina na język przyniesie. Ale wolność słowa, którą świętujemy też ma swoich władców. Już abstrahując od faktu, że prowadzenie działalności radiowo-telewizyjnej wymaga szczególnego trybu koncesji, o którym pewien magnat medialny z Włoch, stający bez powodzenia do konkursu powiedział w autoryzowanym wywiadzie "posmarowałem komu trzeba, ale nie wiedziałem, że w Polsce trzeba mieć poparcie w służbach specjalnych";abstrahując od faktu owych koncesji na nadawanie wolnego słowa, przyjrzyjmy się, kto tym wolnym słowem w III RP dysponuje.

Otóż dwa największe prywatne koncerny medialne zostały założone przez biznesmenów działających aktywnie w najcięższych czasach PRL-u i odnoszących spektakularne sukcesy na handlu z zagranicą (kontrolowanym w 100 % przez bezpiekę) w okresie... stanu wojennego. O jednym z nich już wiadomo, że był agentem tejże bezpieki, dwaj pozostali albo na szczególne polecenie SB dostawali paszport "ze względów operacyjnych" ,albo też byli rekomendowani gen. Kiszczakowi przez J. Urbana do szczególnego pionu propagandowego w MSW, jako wybitni specjaliści od propagandy w łonie samej PZPR. Czy owe rekomendacje z dnia na dzień, po tym jak rozbrzmiały pełne patosu słowa pani Szczepkowskiej, straciły na aktualności?

Jeśli nie wolność gospodarcza, jeśli nie wolność słowa, to może  - powiązana bezpośrednio z tą ostatnią - wolność badań naukowych jest wielkim osiągnięciem "młodej polskiej demokracji" ? I tu znów wolność  ma granice wyznaczane - a jakże by inaczej! - przez "obalonych" komunistów. Dwadzieścia lat po "upadku komunizmu"kadry naukowe niemal wszystkich uczelni wyższych w Polsce nadal przesiąknięte są funkcjonariuszami dawnych uniwersyteckich POP-ów oraz konfidentami bezpieki. Jeszcze gorzej, co paradoksalne, ale i symboliczne, jest w uczelniach prywatnych, które zalewają obecnie "rynek uczelniany"w wyniku wolnorynkowej likwidacji monopolu państwa na kształcenie. Ostanio jedna uczelnia z Poznania na obchody "odzyskania niepodległości"zaprosiła... gen. Wojciecha Jaruzelskiego, którego uznaje - jak widać - za szczególnie zasłużonego dla polskiej wolności i nauki.

Uczelnie polskie swobodę badań naukowych traktują dosyć osobliwie. Kiedy bowiem pojawia się inicjatywa lustracji środowiska, która może tylko ową swobodę badań naukowych wzmocnić, to wówczas wzniecony zostaje przez dwóch agentów bezpieki bunty antypaństwowy, którego celem jest... ochrona wolności badań naukowych. W jej ramach te same uczelnie wyrzucają ze swoich katedr naukowców opowiadających się za lustracją, odwołują przedsięwzięcia naukowe, w których biorą udział niepoprawni politycznie historycy, uniemożliwiają osobom spoza układu awans zawodowy. Dowody tego typu postaw mieliśmy w ostatnich miesiącach na renomowanych polskich uniwersytetach: Jagiellońskim, Wrocławskim, Gdańskim i Śląskim, zaś ostracyzm środowiskowy spotkał dr Marka Migalskiego, Pawła Zyzaka, ks. Tadeusza Isakowicza-Zalewskiego, dr Poula Camerona. Wszyscy oni, a także niemałe rzesze ich zwolenników, słuchaczy i studentów zostały przez właścicieli wolności na uczelniach wyrugowani poza nawias naukowej debaty.

Tak więc, wolność - wolnością, ale - jak się okazuje - ktoś musi nad tym wszystkim panować, ktoś musi wyznaczać jej ramy w każdym wymiarze: gospodarczym, medialnym, naukowym. W takiej sytuacji, namolne nakłanianie wszystkich do "wzniesienia toastu za wolność"przez środowiska, które same decydują o jej granicach, powinno rodzić co najmniej czujność, wobec doświadczeń nie tak odległej historii , kiedy to towarzysz Józef Wissarionowicz Dżugaszwili przekonywał swoich poddanych, że "nigdy i nigdzie nie było takiej demokracji" jak w kraju przez niego rządzonym. I wielu mu uwierzyło, czego wstydzą się do dziś.