Odprężenie
Fascynujące jest to chyba typowo krajowe zjawisko, w którym niektórzy Polacy cieszą się, gdy polskie sprawy idą źle. Tego rodzaju postawa była już obecna przed II wojną światową, kiedy agentura komunistyczna prowadziła dywersję zmierzającą do stworzenia z Polski republiki sowieckiej (i nawet, jak wiemy, była gotowa do „przejęcia władzy”, w przeddzień bitwy warszawskiej), ale upowszechniła się po zajęciu naszego kraju przez ZSSR, czyli utworzeniu „Polski Ludowej”.
Im bardziej nasz kraj pogrążał się w zależności od Moskwy, tym większe zadowolenie budziło to u wielu zaprzańców, którzy przekonani byli, że już nigdy przenigdy Polska do stanu normalności nie wróci, a proces rusyfikacji oraz sowietyzacji Polaków jest nieodwracalny. Tego rodzaju postawa jednak wcale nie zniknęła po „obaleniu komunizmu”, a wyraża się ona w wielkiej satysfakcji, gdy nie wychodzi nam pogłębienie wzajemnych relacji ze Stanami Zjednoczonymi.
Nawet człowiek nieszczególnie rozgarnięty i znający historię jedynie z „niezbędnika inteligenta” komunistycznego, regularnie wydawanego przez komunistyczną „Politykę”, wie, że gdyby nie determinacja USA, to po II wojnie światowej ekspansja sowiecka nie zatrzymałaby się na terenie wschodnich Niemiec, lecz podążałaby dalej, a dzisiaj mielibyśmy system łągrów, przy którym Archipelag Gułag wydaje się zabawą w więziennictwo i ludobójstwo. To Stany Zjednoczone sprawiły, że sowiecka potęga militarna się w ciągu kilkudziesięciu lat załamała, a więc naturalnym – z punktu widzenia polskiej racji stanu – jest dążenie do trwałego związania się z krajem, który przyczynił się do tego, że Moskwa została wyparta (przynajmniej częściowo) z obszarów Europy Środkowo-Wschodniej. Godne zauważenia jest to, że o ile polskie aspiracje do NATO od początku budziły rozmaite „kontrowersje”, o tyle w przypadku wiązania się z Unią Europejską, to do największych chwalców tego rodzaju rozwiązania należeli komuniści, którzy jeszcze mając na sobie ślady sowieckiego umundurowania, już zelówkami przecierali szlaki na europejskich parkietach, ze szczególnym uwzględnieniem salonów niemieckich i francuskich. Na tym tle, co jeszcze ciekawsze, przez długie lata sojusz z USA był spychany na dalszy plan, zaś same Stany nieustannie przedstawiane były jako kraj, który „po obaleniu komunizmu” nieco uzurpatorsko rości sobie wciąż prawo do stania na straży ziemskiego globu. Tym samy wszelkie pomysły bliskiego związania Polski z USA zwykle wykpiwano lub też komentowano w tonie odpowiednio poważnym i zadumanym, jakoby przyłączanie się nas do działań Amerykanów od razu stawiało nas w pozycji pomocników policjanta świata.
Gdy kaczyści forsowali trwałe związanie się ze Stanami Partia Zagranicy robiła wszystko, by rzecz opóźnić, a najlepiej storpedować. Gdy doszło do „obalenia kaczyzmu”, po którym wszystkie karmiące matki w pokojach biurowych i redakcjach Ministerstwa Prawdy nareszcie odzyskały pokarm, gabinet ciemniaków rozpoczął tańce św. Wita, stanowiące choreografię do słynnego zaśpiewu Wałęsy o byciu za a nawet przeciw. Oto bowiem najpierw się „nie dało” rokowań dot. zbliżenia polsko-amerykańskiego sfinalizować z Bushem i Rice (Sikorski, Komorowski i im podobni myśliciele geopolityczni odgrażali się Stanom, by nas nie traktowały instrumentalnie etc. i generalnie strasznie prężyli muskuły), potem zaś, kiedy jednak się okazało, że „się da”, to i tak zapewniano, że to końcówka prezydenckiej kadencji, więc tak naprawdę dopiero z nową administracją sprawy zostaną załatwione na serio. Przypominało to trochę scenę z „Człowieka z żelaza”, w której po podpisanych porozumieniach komuch grany przez M. Opanię mówi, że one i tak nic nie są warte, bo są podpisane pod „pistoletem strajkowym”, czy jakoś tak. Ja sam zbagatelizowałem przecież te zapewnienia, iż peokraci z ludowcami biorą tak naprawdę wszystko na przeczekanie i nie zamierzają żadnych militarno-politycznych zależności polsko-amerykańskich utrwalać. Naiwnie sądziłem, że ci tępi ludzie, nawet jeśli są wyłącznie upojeni władzą, to może chociaż przez przypadek, skoro USA niemal samo się prosi o taki sojusz, widząc, jak się zmienia (a raczej odtwarza) przedwojenny układ sił w Europie, podpiszą porozumienie i tym samym przejdą do historii jako ci, co – mówiąc obrazowo - sprowadzili żołnierza amerykańskiego na polskie ziemie. Coraz więcej przesłanek jednak skłania do wniosku, że z całkowitą premedytacją urządzono medialny cyrk z odchodzącym amerykańskim prezydentem, licząc na to, że po zwycięstwie Obamy nie tylko „nic już nie będzie tak jak wcześniej”, ale i kwestia sojuszu amerykańsko-polskiego zostanie pogrzebana raz na zawsze.
Oczywiście takie myślenie można by z powodzeniem nazwać antypolskim, choć przecież mówienie wprost, że polski rząd działa wbrew interesowi państwa i obywateli polskich brzmi zgoła obrazoburczo. Na usprawiedliwienie można by twierdzić, że gabinet Tuska i Pawlaka to zbiorowisko ludzi o tak ciemnej umysłowości politycznej, iż zwyczajnie nie byli w stanie przewidzieć, że tak cała ta poważna sprawa może się skończyć. No ale w takiej sytuacji nie należało się pchać do władzy centralnej, jedynie pozostać na poziomie aspiracji gminnych, jak niegdyś Gleb Chlebowski, któremu powrotu do bieda-gminy szczerze życzę. Szkody bowiem byłyby o wiele mniejsze i dla obywateli, i dla państwa. O tych aspiracjach zresztą wspominam także w kontekście ambicji przywódczych Sikorskiego, który od paru miesięcy nie myśli już o niczym innym, jak o udanym desancie z Titanika na fotel szefa NATO. Wątpię jednak, by do tego fotela dopłynął, mimo że sekunduje mu tylu oddanych kibiców z okien Ministerstwa Prawdy.
To wszystko piszę zerknąwszy na dzisiejszy wpis T. Siemieńskiego, który dopóki relacjonuje sprawy Francji i opowiada z francuskim akcentem np. o kinie nad Sekwaną, Aznavourze czy dylematach Sarkozy’ego, dopóty sprawuje się znakomicie. Kiedy jednak wchodzi na obszar geopolityki, zaczyna niestety wpisywać się w tę tradycję, o której wspomniałem powyżej. Pisze on bowiem tak:
„Tarcza zaś ma jeszcze jakąkolwiek szansę na powstanie, jeśli Rosja odrzuci propozycję Waszyngtonu.
A więc Rosja może jeszcze uratować tarczę, którą wielu ludzi postrzega jako de facto broń przeciwko Rosji. Podejrzewam, że najbardziej antyrosyjska część polskiej klasy politycznej śle teraz potajemne błagania do Moskwy: „bądź Rosjo nieprzejednana, bądź sroga i rób groźne miny, bo taką właśnie brzydką Rosję lubimy, takiej właśnie okropnej Rosji potrzebujemy...””
Można by więc z tego się pośmiać, gdyby to nie było takie jakieś mało wesołe. Czyż bowiem jest się z czego cieszyć, naprawdę? Czy sytuacja, w której sojusz między nami a USA zależy od widzimisię Rosji, to coś, co powinno nas wprawiać w stan zadowolenia?
Zresztą, powiedzmy sobie szczerze, nawiązując do powyższego cytatu z Siemieńskiego - czy Rosja jest groźna? Ależ skąd. Nie była groźna w Groznem, nie była groźna w przypadku Politkowskiej, Litwinienki i wielu innych, i nie była groźna w Gruzji. Kto więc jest groźny? Groźny jest tylko taki oszołom, który drażni Rosję. On jest groźny z tego powodu, że może Rosję rozdrażnić, a następnie sprowadzić na innych nieszczęście. Jeśli więc Rosji się nie drażni to nie jest groźna, tak jak ZSSR nigdy nie był groźny, gdy się go nie drażniło. Toteż gdy go rozdrażnili wschodni Niemcy (1953), Węgrzy (1956) czy Czechosłowacja (1968), to był rozdrażniony, ale tak to był spokojny i pokojowy, zaś imperializm sowiecki rozprzestrzeniał się po świecie na zasadzie samosiejki, czyli spontanicznego entuzjazmu ludźmi zachwyconych konstruowaniem społeczeństwa bezklasowego. Na nieszczęście dla Siemieńskiego moge powiedzieć tak, że prawdziwa groza to Rosję czeka, gdy załamie się w niej całkowicie gospodarka, a w ślad za nią obecny system polityczny, nad którym pieczę sprawują posowieccy bezpieczniacy. Tajemnicą poliszynela jest narastające niezadowolenie Rosjan i obawa Kremla przed wybuchem społecznym. Kto wie zatem, czy nie czeka Rosję prawdziwe obalanie komunizmu, które może być jeszcze ciekawszym widowiskiem niż pucz Janajewa.
Wtedy, jak podejrzewam Siemienskiemu może nie będzie tak wesoło, ale za to wesoło może będzie tym analitykom waszyngtońskim, co za obecnym „odprężeniem” czy wprost zbliżeniem amerykańsko-rosyjskim stoją. Zmiany w USA (mam na myśli establishment polityczno-biznesowy), które nastąpiły w ostatnich dwóch latach są nie tylko zdumiewające, lecz przerażające. Nie chodzi już o zabójczy dla tamtejszej gospodarki, korupcjogenny na potęgę, interwencjonizm państwowy, jakiego jeszcze świat nie widział, ale przede wszystkim o politykę przypominającą najciemniejsze lata zimnej wojny zwane właśnie „polityką odprężenia” (układy SALT, SALT II), kiedy to sowieci, nie zmieniając nic w swojej imperialistycznej polityce, doprowadzali do ograniczeń militarnych Zachodu. Pomijając już zmiany obyczajowe (czy szerzej kwestie polityki wewnętrznej), jakie symbolizuje ze sobą kandydatura Obamy (jak np. propagowanie aborcji), które były dość łatwe do przewidzenia już w okresie kampanii, to sam fakt, że tak szybko następuje tak radykalna zmiana w polityce zagranicznej USA budzi poważne wątpliwości, co do tego, czy Obamy nie można nazywać, parafrazując słynną wypowiedź Putina o Tusku, „naszym człowiekiem w Waszyngtonie”. Stawiam tę tezę oczywiście z dużą dozą ostrożności, ale gdyby Obama wykazywał choć odrobinę troski o bezpieczeństwo Ameryki (już nawet nie świata), to wiedziałby, że ostatnim państwem na ziemi, z którym można pertraktować na temat pokoju i przyjaźnić się, jest Rosja. Być może nastaną kiedyś czasy, gdy Rosja po uporaniu się ze swoimi posowieckimi bezpieczniakami i dalszym rozpadzie, pieczętującym rozkład ZSSR, stanie się normalnym państwem, nikt jednak nie twierdzi, że historię stanowią dzieje cywilizacyjnego i moralnego postępu. XX w. dał nam niezłą lekcję, jak dzicz może trzymać miliony ludzi pod batem a dziesiątki milionów posyłać do ziemi – nie ma więc żadnej gwarancji, że XXI w. to będzie epoka jakiegoś oświecenia.
Piszę to nie tylko Siemieńskiemu ku przestrodze. Zbliżenie amerykańsko-rosyjskie w połączeniu z narastającym kryzysem gospodarczym w USA to może być mieszanka wybuchowa, po eksplozji której nam naprawdę zrzednąć mogą miny (nawet jeśli zagryzamy bagietkę w Paryżu, popijając lekkie wino). Jedyna nadzieja w takiej sytuacji leży w tym, że w samej Rosji szlag trafi obecną władzę, lud wyjdzie na moskiewskie ulice, a bezpieczniaków powywieszają pro memoriam tych, których ci bezpieczniacy utopili we krwi i niewyobrażalnym poniżeniu. Możliwy jednak jest też taki scenariusz, że w Rosji odbędzie się kolejny pucz, tzn. wojskowi przejmą władzę, a więc Rosjanie dostaną się z deszczu pod rynnę. Można się pocieszać tym, że kryzys w Rosji nie pozwoli się jej podźwignąć militarnie, ale przecież w sytuacjach tego typu Kreml rozglądał się po okolicy za jakimiś łupami. Gdyby jeszcze Chiny wpadły na pomysł, by zaatakować Rosję, to my mielibyśmy spokój, jeśli zaś nikt nie będzie Moskwy niepokoił, to scenariusz gruziński może się zrealizować w Europie Środkowo-Wschodniej ponownie. Co wtedy zrobi Siemieński i ci wszyscy, którzy cieszą się, że Polska jest słabym krajem?
http://zfrancjiofrancji.salon24.pl/389958.html
- FreeYourMind - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
4 komentarze
1. FYM
Errata
2. Errata
3. FYM
Pozdr.
-------------------
GW nie kupuję.
TVN nie oglądam.
TOK FM nie słucham.
Na Rysiów, Zbysiów i Mira nie głosuję.
4. FYMie
również na http://giz3.salon24.pl/