Edmund Klich na smyczy Putina
Po ukazaniu się w Niemczech książki Jurgena Rotha sugerującej, że 10 kwietnia dokonano zamachu na polskiego prezydenta i towarzysząca mu delegację, członkowie sekty pancernej brzozy wpadli w panikę. Napięcie wzrosło, kiedy najpoczytniejsza w Europie bulwarówka „Bild” kupowana przez niemal cztery miliony czytelników na swojej okładce zadała pytanie: Czy Moskwa kazała zabić prezydenta Polski? Nagle staliśmy się świadkami nieomal cudu. Oto wszyscy ci, którzy dotąd podziwiali wiarygodność niemieckiej prasy i powoływali się na nią nawet wtedy, kiedy śp. Lecha Kaczyńskiego w pewnym brukowcu nazwano kartoflem, zmienili nagle front. Jeden z najbardziej znanych i cieszących się uznaniem dziennikarzy śledczych, czyli autor książki, Jurgen Roth stał się osobą niegodną zaufania podobnie jak gazeta, która jego publikację nagłośniła.
Po kilku latach wyciszenia wybudzono znowu śpiocha Edmunda Klicha z zadaniem dania odporu wrażej propagandzie. Klich udzielił wywiadu niemieckiemu tygodnikowi „der Spiegel” mówiąc między innymi: Nowy stenogram z rozmów w kokpicie tupolewa tuż przed katastrofą 10 kwietnia 2010 potwierdza tylko wcześniejsze przypuszczenia […] Ani jeden ekspert lotniczy nie uznał zamachu za przyczynę, a mimo to ciągle jeszcze wielu Polaków w to wierzy.
Edmund Klich to osoba niezwykle ważna, jeżeli chodzi o smoleńskie kłamstwo. Ważna nie w tym sensie, że był w całym spisku jakimś demiurgiem. Jest on raczej przykładem mało rozgarniętego wojskowego trepa rodem z LWP. Jednak nikt z wyznawców sekty pancernej brzozy tak nie pogrążył Tuska i przy okazji samego siebie jak właśnie Klich.
Dzisiaj wielu publicystów i polityków zadaje sobie pytanie, jak mogło dojść do sytuacji, że zgodzono się na wyjaśnianie przyczyn katastrofy według 13 załącznika konwencji chicagowskiej? Dlaczego lot TU-154 M z prezydentem na pokładzie potraktowano jak zwykły lot rejsowy lub cywilny? Przecież do tej pory każdy lot organizowany przez 36 Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego miał adnotację „military” i był lotem wojskowym.
Do dziś krążą bajki jakoby będący w szoku Tusk udał się do Smoleńska nieprzygotowany i Putin ograł pogrążonego w żałobie biedaka.
Wystarczy, aby Czytelnik zapoznał się uważnie z zeznaniami Edmunda Klicha złożonymi 6 maja 2010 roku przed sejmową komisją infrastruktury by zrozumiał, że wszystko zostało dopięte na ostatni guzik na długo przed zamachem, a Klichem od samego początku sterowali Rosjanie.
Edmund Klich: Rozpocznę od pierwszej informacji, o której – jak większość pewnie z państwa – dowiedziałem się o katastrofie z mediów. Nawet dzwonił jeszcze syn. Mówi: tato czy wiesz, co się dzieje? Włączyłem TVN 24, widzę, co się dzieje, w związku z tym natychmiast zacząłem się pakować i jadę do Warszawy, bo wiedziałem, że już może być problem prawny.[…] Tak gdzieś w połowie drogi, chyba w rejonie Garwolina, bo ja mieszkam w Dęblinie i na weekendy jeżdżę do Dęblina, w tygodniu czy jak potrzeba to mieszkam w Warszawie, także nie ma jakiegoś problemu tutaj dojazdu, szybkości na miejsce wypadku czy coś. W połowie drogi dostałem telefon od pana Aleksieja Morozowa, to jest obecnie przewodniczący Komisji Federacji Rosyjskiej, zastępca pani Anodiny – szefowej Mieżnonarodnej Awiacionnej Komisji… Komitetu, to znaczy Międzynarodowego Komitetu Lotniczego.[…] On zadzwonił i powiadomił mnie, że jest katastrofa w Smoleńsku i traktuje to, jako telefoniczne powiadomienie, natomiast formalne będzie później. I było od razu pytanie o procedury, według jakich będzie ten wypadek badany. On zaproponował załącznik 13 do konwencji, bo myślę, że i według jego wiedzy, i ówczesnej mojej wiedzy, to jest jedyny dokument, który podpisała i strona polska, i Federacja Rosyjska, jako konwencję chicagowską tak zwaną z ’44 roku.
Tylko wyjątkowy idiota uwierzy, że sprawa rozstrzygała się na tak niskim szczeblu, czyli między jadącym samochodem Klichem i telefonującym do niego zastępcą Anodiny. Skłaniam się do tezy, że sprawę dogadano miedzy Tuskiem a Putinem na molo w Sopocie, albo miedzy Tomaszem Arabskim i Jurijem Uszakowem w pewnej moskiewskiej restauracji.
Edmund Klich dość szybko zorientował się, albo ktoś go ostrzegł, że w razie śledztwa bardzo łatwo będzie namierzyć gdzie się znajdował w momencie, kiedy zadzwonił Morozow. Wystarczy sprawdzić logowanie się jego telefonu do stacji przekaźnikowej lub wykorzystać EMEI, czyli indywidualny numer identyfikacyjny telefonu. To, dlatego w wywiadzie prasowym tak gorączkowo prostował swoje wcześniejsze kłamstwo: Przy okazji chcę tu uściślić pewną informację: Morozow do mnie dzwonił, gdy jeszcze byłem w domu, a nie na trasie do Warszawy, jak powiedziałem w pierwszym przesłuchaniu sejmowym.
Jak więc widzimy rozkazy do Klicha nadchodziły z Moskwy, a ten – służba nie drużba – pakował w pośpiechu manatki i ruszał, aby je wykonać.
Jeszcze raz powtarzam. Wszystko było dokładnie zaplanowane i uzgodnione przed zamachem, co tłumaczy nam spokój oraz zadowolenie Tuska i Putina na słynnym zdjęciu, na którym robią sobie żółwika.
Tekst ukazał się w Warszawskiej Gazecie
Tu można polubić moją stronę
- kokos26 - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz