♦ „Nie chcemy komuny!” (9) P.W.Jakubiak

avatar użytkownika wielka-solidarnosc.pl

Strona 9.

.

Pierwsze dni wojny
.
Do “wora”, do ognia, do ludzi…
Chciałem uratować, co się da z Komisji Zakładowej. Pojechałem skoro świt maluchem do mojego biura w szkole nr 1 i zabrałem najpierw najcenniejsze książki, szczególnie zbiór pieśni patriotycznych z początku wieku, który był pożyczony od pani Rehorowskiej z Rozwadowa, biuletyny, artykuły przygotowane do druku, komplet Tygodnika Solidarność i wszystko, co mi wpadło w ręce. Rozprowadzenie tych rzeczy w celu ich ukrycia zajęło mi cały dzień. Tygodnik Solidarność zawiozłem aż do Zawichostu, do mojej ciotki Ewy Startek, która uczyła tam w liceum, była żoną dyrektora i bibliotekarką. Również ona, podobnie jak pani Dąbrowska, chociaż żołnierz AK (była sanitariuszką u “Czarnego” długo po 44 roku), okazała się pełna obaw. Spodziewała się tragedii narodowej. Tragedia oczywiście już się rozgrywała, ale nie tego typu, który mieli na myśli weterani II wojny. Im nic nie groziło. Gazety wzięła i ukryła głęboko w bibliotece, jakby to były co najmniej ckm-y. Część mojego archiwum zawiozłem do Jurka Krzemińskiego, który był kustoszem muzeum Iwaszkiewicza i nigdy nie angażował się w sprawy Solidarności. Jako inteligent miał jednak poszanowanie dla moich zbiorów, rozumiał ich wartość i dość szybko zgodził się je ukryć.

List wysłany do aresztu w Nisku, gdzie kobiety z Regionu były początkowo trzymane, odesłany do Gołdapi

Kiedy na drugi dzień (wtorek) pojechałem jeszcze raz do mojego biura, stwierdziłem straszną dewastację: zabrane były wszystkie pozostałe książki, gazety, dokumenty. Od przychylnej mi bibliotekarki dowiedziałem się, że w dewastacji biura przodował dyrektor tej szkoły, niejaki Stefaniak, zatwardziały komunista. Ta pani powiedziała mi, że to on zrobił włamanie do mojego biura i on palił książki i biuletyny na podwórzu szkoły. Pomagali mu zomowcy i miejscowi – szkolni – ormowcy. W tej szkole nie było członków Solidarności. Boleśnie odczułem ten bezmyślny wandalizm. Był to dość duży nakład ostatniego numeru naszego biuletynu zakładowego, w który włożyliśmy dużo pracy – ja i Jasiu Cebula, który go drukował w Stalowej Woli. Wielu ludzi czekało na słowo prawdy w Sandomierzu i okolicach. Tymczasem zaciekła nienawiść popchnęła komunistów do zbrodni palenia wolnego słowa. Wydawało mi się to gorsze niż zabijanie ludzi. Oprócz mojego biuletynu spalili też biuletyny regionalne ze Stalowej Woli, lubelskie i mazowieckie, a także książki i dokumenty. Na szczęście nie było w biurze nic więcej. Oficjalną dokumentację Komisji Zakładowej trzymała Ligia Kurasiewicz, która, jak się potem dowiedziałem, oddała ją dyrektorowi swojej szkoły, komuniście Kunce. Nie wiem, dlaczego. Mogła przecież powiedzieć, że nie ma żadnej dokumentacji, że oddała ją wcześniej mnie czy komukolwiek. Cóż, popełniła błąd, ale nie miało to większego znaczenia. Teczka z protokółami zebrań trafiła z pewnością natychmiast do ubecji i została przez nich zniszczona po dziesięciu latach, kiedy przyszedł kres komunizmu i ubecji, i obleciał ich strach.

List wysłany do aresztu w Nisku, gdzie kobiety z Regionu były początkowo trzymane, odesłany do Gołdapi 1

Nie wiem, czy jakakolwiek część dokumentów z mojego biura trafiła bezpośrednio do ubecji. W każdym razie i tak nie mogłyby się one zachować dla potomności, bo ubecy zniszczyli potem wszystko w latach 1989-90. Tylko nasza pamięć może jeszcze odtworzyć dzieje roku 1980 i 1981. Papier rogryzły płomienie. A przecież był on dla nas tak cenny. W roku 1980 nie mieliśmy drukarek, kopiarek, nawet wystarczającej ilości papieru. Każde wyprodukowane pisemko było skarbem, przekazywano je z rąk do rąk, żeby jak największa liczba ludzi mogła się nacieszyć wolnym słowem.
Człowiek, który dostarczał nam Tygodnik Solidarność, schował mój przydział ostatniego numeru. Pobrałem go w kilka dni potem i rozprowadziłem do poszczególnych szkół. Pocieszałem się też tym, że w ręce ubecji nie wpadło nic z majątku ruchomego; plecaki, menażki i manierki wydałem już kilka tygodni wcześniej harcerzom z I Liceum, którzy tworzyli niezależną drużynę harcerską w ramach ruchu im. Andrzeja Małkowskiego. To miał być mój siew dla przyszłości.

Wegetacja
Tymczasem zaczęła się wegetacja. Siedziałem spokojnie w domu. Wiadomości przychodziły okrężną drogą, z ust do ust. Ostatnie ogniwo czasem stanowili teściowie i moja żona. Po kilku dniach wiedziałem już, kto z Sandomierza został aresztowany w nocy na 13 grudnia: Jurek Las, Staszek Tyńc, Lidka Stępień, Kazimierz Bajorski, Romek Augustyński, Eugeniusz Baran, Piotr Stawniak i Piotr Skrzypczyński, który nie był działaczem Solidarności. Jego historia była dość dawna i długa:

korespondencja sandomierskich internowanych pierwszego rzutu do Gołdapi i z Gołdapi do Załęża (ciekawe - z obozu do obozu) 1

W maju 1954 roku została powołana do życia organizacja Armia Wolnej Europy, znana także jako Armia Zjednoczonej Europy. Było to na początku kilkunastu ludzi, byłych partyzantów AK i młodych chłopców, którzy wyprzedzili swoją epokę o jakieś pół wieku. Chcieli oni wyzwolić Polskę i połączyć ją z wolną Europą. Armia była w trakcie organizacji, podzielona na dziesiątki, jeszcze niekompletne. Dowódcą dziesiątki sandomierskiej był Melchior Batorski ps. “Grom” (bardziej znany jako “Zemsta”). On również był przełożonym dziesiątki w Rakowie, której dowódcą był Walerian Grosicki. W listopadzie 1956 roku dziesiątka rakowska dokonała wysadzenia w powietrze sowieckiego pomnika na rynku w Rakowie. Łącznikiem z Sandomierza do Rakowa był Piotr Skrzypczyński. Został po jakimś czasie aresztowany i skazany na 10 lat więzienia za organizowanie Armii Wolnej Europy i udział w wysadzeniu w powietrze pomnika rosyjskiego w Rakowie. Piotr odsiedział swój wyrok w całości i jako były więzień polityczny został teraz na wszelki wypadek ponownie aresztowany. Siedział do 12 lutego 1982 roku. Jest to jedyny znany mi prawdziwy bohater walki z komunizmem w Sandomierzu. Do tej pory nie ma w Sandomierzu nawet ulicy jego imienia.
Pozostałe internowane osoby były działaczami Solidarności z różnych zakładów pracy. Z nauczycieli nikt nie był aresztowany. Kilka osób zostało wypuszczonych po dwu dniach. Był to m.in. Henryk Bryk, partyjny zastępca przewodniczącego z huty szkła, Eugeniusz Baran, Romek Augustyński i – powszechnie uważany za ubecką wtyczkę – Mirosław Majewski. Pozostali byli internowani w Załężu i Gołdapi. Marek Podulka-Wierzbiński, radca prawny, był internowany 19 grudnia i wypuszczony 23 grudnia, czyli po 4 dniach. Po Staszka Tyńca przyjechało w nocy z ubecją kilkunastu zomowców. Staszek uciekł z siekierą na strych i zamierzał się bronić, ale zrezygnował z walki, która musiałaby się skończyć jego śmiercią, na którą musiałyby patrzeć jego małe dzieci i żona.

korespondencja sandomierskich internowanych pierwszego rzutu do Gołdapi i z Gołdapi do Załęża (ciekawe - z obozu do obozu) 2

Wiedziałem też, że w Stalowej były o wiele szerzej zakrojone aresztowania, a więc z pewnością wzięli prawie cały Zarząd Regionu. Z Wolnej Europy wiedziałem, że Komisja Krajowa była internowana. Zresztą było to tylko potwierdzenie tego, co było wiadome już 13 grudnia i czego spodziewałem się od dawna. Zostaliśmy bez broni, bez wytycznych, praktycznie bez organizacji. Reżim demonstrował potężną siłę. Ludzie podporządkowali się bez sprzeciwu, tak jak zaobserwowałem to już pierwszego dnia w Warszawie i w autobusie. Z wiadomości Wolnej Europy nie wynikało, żeby gdziekolwiek w kraju toczyły się walki. Strajki, które trwały na Wybrzeżu i na Śląsku, nie były przecież adekwatną odpowiedzią na stan wyjątkowy czy wojenny.
W czasie tych ponurych pierwszych dni stanu wojennego czułem się rzeczywiście jak w kraju okupowanym. I wydawało się, że większość ludzi czuła się podobnie. Ulice były puste, nikt z nikim nie rozmawiał. Z budowy bloków naprzeciwko naszego osiedla znikła biało-czerwona flaga, która powiewała tam permanentnie od ubiegłego roku. Pogoda była ponura i ludzie byli ponurzy, wystraszeni, niepewni jutra. Ponieważ zbliżały się święta Bożego Narodzenia, zebrałem słodycze dla dzieci (czekolady pochodziły od Lali, która od kilku lat mieszkała w Niemczech) i poszedłem odwiedzić rodzinę Jurka Lasa, którego najlepiej znałem i który mieszkał w tym samym bloku. Złożyłem życzenia świąteczne w imieniu Zarządu Regionu, bo byłem przecież jego członkiem. W ten sposób zacząłem budować legendę Solidarności w stanie wojennym.
Cały czas nosiłem znaczek Solidarności w klapie marynarki. Gdziekolwiek więc szedłem prywatnie, ludzie go widzieli. Na razie byłem zwolniony od rozstrzygania dylematu, czy nosić znaczek publicznie, bo była zima, a na skafandrze nigdy go nie nosiłem. Od żony Jurka Lasa dostałem pierwsze dokładne wiadomości o internowanych z Załęża i pierwsze teksty ich piosenek. Była tam znana potem kolęda:
.
Pociesz Jezu kraj płaczący,
Zasiej w sercach prawdy ziarno,
Siłę swoją daj walczącym,
Pobłogosław Solidarność.
Więźniom wszystkim daj wytrwałość,
Pieczę miej nad rodzinami,
A słowo ciałem się stanie
I zamieszka między nami.
.
Sam wśród ludzi
Początek stanu wojennego zbiegł się z feriami świątecznymi, ale po nowym roku trzeba było wracać do pracy w mojej macierzystej szkole, technikum przetwórstwa, na moim zasadniczym stanowisku – nauczyciela przysposobienia obronnego (NSZZ Solidarność był “zawieszony” dekretem WRONY). 5 stycznia 1982 roku otrzymałem pismo z kuratorium oświaty w Tarnobrzegu:
.
     Zgodnie z Dekretem o stanie wojennym oraz wytycznymi Ministerstwa Oświaty i Wychowania przekazanymi podczas telekonferencji w dniu 18 grudnia 1981 r. Kuratorium Oświaty i Wychowania w Tarnobrzegu anuluje urlopowanie udzielone Obywatelowi do pracy w Regionalnej Sekcji Oświaty i Wychowania NSZZ Solidarność przy Zarządzie Regionu Ziemia Sandomierska w Stalowej Woli. W związku z powyższym winien Obywatel zgłosić się w terminie natychmiastowym u dyrektora szkoły macierzystej w celu podjęcia pracy w pełnym wymiarze godzin.
                                   Kurator
                                   Mgr Stanisław Jarosz
.
Zgodnie z rozkazem obywatel zgłosił się w terminie natychmiastowym. Sieciarski wydał mi klucze do mojego magazynu i klaso-pracowni i zacząłem przychodzić do szkoły codziennie rano tak, jakby się nic nie stało, jakbym był tu wczoraj. Jakby kraj nie był w stanie wojny z samym sobą! “Marmolada” trwała w swoim bezczasowym letargu. Moi “koledzy” w pokoju nauczycielskim spuszczali głowy, chowali się po kątach i byli strasznie zajęci cichymi prywatnymi rozmowami lub zapisywaniem niezmiernie ważnych rzeczy w dziennikach. Było mi to na rękę, bo nie zamierzałem z nimi się witać czy w ogóle ich zauważać. Demonstracja niechęci i nienawiści była obopólna. Przywitałem się tylko z naszymi członkami: Tukałłą i Szymczykiem. Ze strony nauczycieli wyczuwałem rezerwę i nienawiść, na razie ukrytą, z biegiem czasu coraz bardziej otwartą. Ze strony Łuczaka i Sieciarskiego wyczuwało się rzeczowość i rezerwę. Nie wiedzieli jeszcze, co będzie dalej, a w okresie poprzedniego roku przeżyli niejeden szok i mieli dobrą nauczkę.
Po przyjściu do szkoły kierowałem się w miarę możliwości prosto do swojej klaso-pracowni. Przestrzegając regulaminu bardzo ściśle, wymagałem od uczniów wojskowych form zachowania. Odbierałem meldunek, krzyczałem “Czołem, klasa!” i śpiewaliśmy hymn harcerski. Potem podawałem temat lekcji i stronę w podręczniku, na której należało go odnaleźć, przeczytać i odpowiedzieć na pytania. Uczniowie mieli specjalne zeszyty do ćwiczeń, w których wypełniali wskazane miejsca. Klasa zajmowała się więc czytaniem i pisaniem lub całkowicie dowolnymi czynnościami pod warunkiem zachowania idealnej ciszy. Przeważnie odrabiali pracę domową z matematyki. Ja przeglądałem gazety reżimowe lub swoje. Czasami spotykałem wzrok uczennic, które przed Grudniem pełniły funkcje kolporterek. Jednak nie zadawały mi żadnych pytań. Rozumieliśmy się bez słów.

.
Piotr Wiesław Jakubiak

cdn.

 

Strona na której publikujemy wspomnienia

Zapowiedź publikacji

 

.

napisz pierwszy komentarz