Na Początku było Słowo – po aramejskubabb-ili- „Brama Boga” . Kiedy Brama Boga otwarła swoje podwoje – stał się świat. Odtąd przez Bramę wdzierają się nieprzerwanie dalsze Słowa i tak nieprzerwanie staje się świat i światem jest każde słowo.
- Przekonaj się – powiedział Bóg, jakby dostrzegł ślad wątpliwości w moich oczach i wyjął z kieszeni trzy pisaki. Jeden z niebieskim, jeden z czerwonym i jeden z zielonym tuszem. - Zatocz okrąg wokół każdego napisanego tu słowa. Mówiąc to Bóg własnoręcznie narysował kółka wokół każdego słowa - Widzisz je teraz osobno, jak osobne planety. Zobacz - każde ma swoje wnętrze, swoją powierzchnię, z której wyrastają asocjacje i konotacje, każde ma swoją atmosferę i stratosferę. Każde ma swoje Słońce i swoje Księżyce.
Przyglądam się słowom zamkniętym w bańkach własnych światów. Niektóre Bóg zakreślił na czerwono, inne na zielono. Dlaczego je tak porozróżniał, skoro nie można obyć się bez żadnego z nich? Wyczuwam w tym geście znaną mi skądinąd chęć podporządkowywania, strukturyzowania, katalogizowania. A może jestem przeczulona?
Z Bogiem rozmawiamy na początku po angielsku i niezauważenie przechodzimy na niemiecki. – Jaki język znasz lepiej niż angielski? –dopytuje się Bóg dyplomatycznie. Polskiego nie zna. Ale zna trochę rosyjski, odkąd mieszka u niego kątem sześćdziesięcioletnia Natasza z Petersburga, która w zamian za dach nad głową od pół roku karmi go i opiera. Natasza nie zna żadnych obcych języków. Przyniosło ją aż tutaj za chlebem. Bóg nie ma chwilowo lepszego wyjścia, jak uczyć się rosyjskiego i popisuje się teraz tą nikłą znajomością przede mną, tutaj, na Plaza de la Encarnación w Madrycie.
Bóg ma –jak na Boga przystało – długie białe włosy, sięgającą pasa białą brodę i długie białe wąsy. Pogodne, niebieskie, wesołe oczy małego chłopca, który stroi sobie żarty z dorosłych otacza siatka zmarszczek. Ubrany jest w cienkie białe spodnie i różową koszulę, którą kupiła mu Natasza. „Kochajcie mnie” – mówi za pośrednictwem tego różowego koloru do przechodniów. Nie potrafię rozpoznać, czy język ojczysty Boga to angielski czy niemiecki. A może holenderski?
Bóg jest chyba ostatnim z gatunku Dzieci-Kwiatów, które wędrowały niegdyś w sandałach po Ziemi nie produkując, nie niszcząc, nie brudząc się pieniędzmi, lecz czyniąc Miłość. „Przykazanie nowe daję wam – powiedział ustami swojego Syna podczas Ostatniej Wieczerzy – Abyście się wzajemnie miłowali” . Tak przynajmniej podaje Jan. Do tego nie trzeba wielu słów. Dlatego pytanie o narodowość Bóg odbiera jako podwójny afront. –My nie mamy narodowości – twierdzi używając dobitnie formy pluralis majestatis - a język potrzebny nam jest tylko po to , żeby się z wami porozumieć. Obojętnie jaki.
Rozmawiamy z Bogiem o języku w kilku językach popijając czerwone wino z Valdepeñas, które przyniósł nam na tacy kelner. – Skąd jesteś?- spytał go Bóg zaciekawiony jego akcentem. –Z Meksyku – uśmiechnął się kelner kasując ode mnie natychmiast należność. Nie wzbudziliśmy oboje jego zaufania. Bóg dał mi już wcześniej do zrozumienia, że brzydzi się pieniędzmi. Wspominam, że właśnie zaledwie trzy godziny temu przemierzałam Valdepeñas. Pod powiekami zachowałam jeszcze zdumiewająco żywe kolory tej ziemi i przyrzekłam sobie tam wrócić. Bóg na to, że przewędrował Valdepeñas już szmat czasu temu. Oboje rozkoszujemy się teraz esencją żelazistych ziem Valdepeñas. Naszą oszczędną wymianę zdań wzbogaconą długimi pasażami milczenia urozmaicają dwie artystki grające na flecie i na gitarze. Kiedy podchodzą do nas po datek Bóg podnosi się z krzesła i ignorując ich nadstawiony po drobne miedziany kubeczek długo i wylewnie dziękuje im za koncert. Jego hiszpański jest bez zarzutu. Słowa są dobrane starannie i trafiają w sedno. Zdania – na szczęście dla mnie – są proste i przejrzyste. Takim samym tonem mówi do mnie, a ja odpowiadam. Rzeczywiście odpowiadam. W tej samej chwili zastanawiam się, w jakim języku właściwie rozmawiamy. –Powtarzam ci, to obojętne - odpowiada moim myślom na głos Bóg. - Najważniejsze, że rozmawiamy, bo mamy sobie coś do powiedzenia. Mowa znaczy więcej niż język.
Smiejemy się oboje z oczywistości tego twierdzenia. Smiejemy się, bo wiemy, że porozumiewamy się nie tylko słowami. Nawet nie przede wszystkim. Rozmawiają nasze oczy, w których mieści się całe doświadczenie piśmiennej i niepiśmiennej ludzkości. Nasze, oraz naszych rodziców, przyjaciół, kochanków, a także bohaterów literackich i filmowych, których losy taszczymy w naszej pamięci i w naszych uwarunkowaniach jak gigantyczny garb, który raz nas podrywa do lotu, a innym razem zatrzymuje w miejscu, albo znowu każe się chować w mysią dziurę ze strachu. Rozmawiają nasze pauzy, nasze westchnienia, nasze niedomówienia; głowy, które obracają się w czasie rozmowy na wszystkie strony, kiwają, odchylają się , kręcą na znak przeczenia; rozmawiają nasze ramiona, kiedy to się ku sobie pochylają, to cofają się w głąb oparcia wiklinowych krzeseł; nasze ręce, które to podnoszą kieliszek, to pióro, to znów dotykają się nawzajem, tak, jakby chciały podnieść wagę wypowiadanej właśnie kwestii przenosząc ją także dotykiem.
Nie wiem, czy dla kogoś, kto może przygląda nam się z boku jest to rozmowa ożywiona, czy raczej ospała wymiana równoważników zdań. I Bóg i ja mamy poczucie, że poruszamy najważniejsze kwestie, że tak samo pojmujemy sens i bezsens świata , jego komiczną powagę, jego dostojne piękno i dramat wykolejonej cywilizacji. Podróżujemy w naszej rozmowie przez kontynenty i systemy słoneczne i odnoszę wrażenie, że jeszcze jeden taki wieczór z Bogiem na Plaza de la Encarnación, a uda mi się objechać dokoła kulę mojego mózgu i jego płaty scalą się wreszcie tak, jak niegdyś kontynenty kuli ziemskiej stopione były w jedną logiczną całość. Jestem pewna, że wtedy mogłabym mówić bez wysiłku we wszystkich językach świata, jakie kiedykolwiek wpadły mi w ucho i zatrzymały się niepewnie w jakimś fiordzie mojej mózgownicy. Nic przecież nie ginie w przyrodzie. Dlaczego miałoby cokolwiek ginąć w moim mózgu? Nie, z pewnością jest tam wszystko, co zobaczyłam, przeżyłam, usłyszałam i przeczytałam. Wszystkie obce słowa, wszystkie reguły gramatyczne, wszystkie wariacje stylistyczne, wymieszane (albo i nie) z oszalałymi kolorami jesieni, albo z porywającymi zapachami wiosny. Chaos, entropia, rozpad , by wreszcie mogło zakiełkować ziarno zrozumienia. Moja własna mikro-Akasha.
Rozmawiamy z Bogiem o języku i zdumiewam się w myślach, jak dalece nieważna staje się dla mnie wymowa, jak nie myślę o gramatyce i - co gorsza – zupełnie nie uświadamiam sobie niewątpliwego przecież wysiłku, jakim zawsze pozostaje posługiwanie się obcym językiem. Nie odczuwam bólu skrępowania czy choćby tylko ograniczenia, które tyle razy odbierały mi przekonanie co do ważności tego, co chciałam powiedzieć i nakazywały przerwać wypowiadaną kwestię w połowie. „Ty na pewno masz coś przeciwko niemieckiemu!” – to stwierdzenie wypowiadane raz jako wyrzut, raz jako konstatacja powtarzało się wielokroć podczas moich pierwszych lat spędzonych w Niemczech. Mówiono - „masz coś przeciwko językowi”, a myślano – „ masz coś przeciwko nam”. Czemu miałabym nie mieć? Prawie cały świat ma coś przeciwko nim. A ja mam do tego przynajmniej tyle samo powodów, co przeciętny Polak i statystyczny Zyd ze wschodniej Europy. Pomimo to, a raczej właśnie z tego powodu – próbuję poznać ten język. Raz jest to twarde i lodowate doświadczenie miejskiej ślizgawki, innym razem zielona słoneczna łąka.
I nigdy nie wiadomo, co to będzie, w co obróci się mój wysiłek wyrażenia tego, co pomyślała głowa. Zadrwi ze mnie czy wynagrodzi mnie nieoczekiwanie? Dlatego muszę go traktować z respektem. Pokochać go się nie da. Zeby pokochać język, trzeba kochać ludzi, którzy nim mówią, ale nie da się kogoś kochać, kto nas nie kocha – tłumaczę Bogu na Plaza de la Encarnación późnym wieczorem w Madrycie, a on kiwa głową ze zrozumieniem. Nie muszę zaraz kochać, ale mogę się zaprzyjaźnić, zauważa. To już więcej niż respekt. Co też próbuję , z całych sił. Moje próby wielokroć zawodzą, bo przyjaźń to też jest partnerski układ, a w tym kraju dla nikogo nie jestem partnerem. Po pierwsze i po ostatnie dlatego, że nie mówię dobrze po niemiecku. Niemieckość polega na Języku. Z niego się narodziła i w gruncie rzeczy tylko nim jest Niemieckość – czyli Wyższość : Językiem właśnie. Hildegard von Bingen twierdziła, że Adam i Ewa mówili w Raju po teutońsku. Oświecona i wielebna wiedziała lepiej, niż ktokolwiek inny, a już o niebo lepiej, niż jakikolwiek cudzoziemiec, w jakim języku rozmawiali Pierwsi Rodzice. Czy się nawzajem rozumieli, to już odrębna kwestia. Dzięki temu twierdzeniu , które mnie zrazu rozśmieszyło prawie do łez pojęłam nagle źródła niemieckiej dumy narodowej. Naród to język. On ich zjednoczył. Nie żadne granice i traktaty, lecz język. Język to jest Hochburg niemieckości- tłumaczę Bogu, o którym nie wiem, czy nie urodził się Niemcem. Za często mówi o Hamburgu. Wiele razy podczas moich długich lat w Niemczech przekonywałam się, że wyrobnicy języka, jego rzemieślnicy , a tym bardziej jego jubilerzy wcale nie pragną, by obcokrajowcy posiedli go w podobnym stopniu, co oni. Oni wypili ten język z mlekiem matki. Nauczyć się go – twierdzą, nie może nikt obcy do końca. Tak, jak nikt nie mógł przedrzeć się przez Chiński Mur. Teoretycznie. Wiemy już skądinąd, że nie ma niezdobytych murów.
Tak więc w pocie czoła boruję dziury w Chińskim Murze teutońskiego języka cierpiąc przy tym na ciele i duszy. Cierpię, że nie mogę w y p o w i e d z i e ć w tym języku tego wszystkiego, co myślę. Cierpię zatem na zakłócenia duchowego krążenia. Słowa nie są zaopatrywane przez myśli w świeży tlen. Cierpię na permanentny skurcz języka, który musi układać się w ustach tak, jakby było mu tam wciąż za ciasno. Jestem niczym innym, jak inwalidą duchowym. I gdy słyszą wszystkie w błędnych formach gramatycznych błędnie przeze mnie wypowiadane, błędnie akcentowane słowa – traktują mnie jak inwalidę. Jestem kimś w rodzaju ślepca i w tym kraju powinnam nosić na lewym przedramieniu żółtą opaskę z trzema czarnymi punktami. Tak, jak niewidomi. Każdy powinien móc rozpoznać z daleka: patrzcie! oto nadciąga ta inwalidka, która nie potrafi się wypowiedzieć, a więc tym samym MNIEJ JEST. Każdy powinien mieć możliwość zejść mi z drogi na czas, uciec. Bo a nuż – nie pojmę, nie zrozumiem, przeszkodzę, zawadzę, jak cegła, która wypadła z Wieży Babel i leży teraz na drodze bez przynależności i bez celu. Przeszkadza.
Na codzień mówię w trzech językach – podobnie jak Bóg. Czy to znaczy, że mówię o dwie trzecie mniej w każdym języku, aniżeli byłoby mi to przeznaczone, gdybym miała tylko jedną mowę ojczystą? A może mówię więcej niż ci, którzy posługują się tylko jednym językiem? Tracę? Czy zyskuję? Każdy język ma swoje ograniczenia. Gdyby nie ta codzienna mozolna praktyka nigdy bym pewnie tego nie zauważyła. Każdy kultura ma swoje ramy. Poza nimi zaczyna się już inna kultura – zawsze w innym języku. Przekraczając ramy nie zawsze można rozpoznać, co to za kultura i w jakim akurat wyraża się języku. „Co to za język ?” –pytam siebie w myśli patrząc na czarne obrazy Goi w Prado. „Co to za język?” –pytam siebie w myśli słuchając Erica Satie. „Co to za język?” – zdumiewam się słuchając robotników w podmiejskim autobusie o 5 rano jadących do pracy w warszawskiej hucie. „Co to za język?” zastanawiam się oglądając rozkwitające na ekranie komputera fraktale. Cierpię, że nie osiągam finezji w niemieckim i angielskim, której wymagają lata edukacji i polerowania. Zimny pot występuje mi na czoło ze strachu, że gubię tę finezję w polskim. W marach sennych tracę czucie, tracę wzrok, tracę węch, tracę mowę. Jednocześnie coraz intensywniej rozróżniam pojedyncze słowa i zachwycam się nimi, jak egzotycznymi roślinami w Ogrodzie Botanicznym. „To drzewo pachnie w grudniu jak świeże ciasto drożdżowe!” I już jestem w bańce Bożonarodzeniowej, i już mam za sobą dwa tysiące lat chrześcijaństwa i pięć wieków obchodzenia grudniowych świąt i moje dzieciństwo, zaczyn ciasta: mąka, tłuszcz i cukier, jego powolne wyrabianie, cud rośnięcia w dzieży , widzę babcię i mamę w kuchni, jak się krzątają czerwone od ciepła buchającego z piekarnika, widzę jak moje dziecięce zdumienia, moje zaciekawienia, moja radość z tego intensywnego dziania się czyni je czarodziejkami.
Zataczam okręgi wokół słów i wodzę myślą jak palcem po ich skomplikowanych wzorach, jak po powikłanych liniach arabesek w Pałacu Nasredów w Alhambrze. Co mnie coraz bardziej zajmuje, to ich wartość, ich waga, ich masa. Całe ich znaczenie. Dlaczego wypowiedział lub wypowiedziała to słowo? Co chce mi tym słowem przekazać ukrywając tak skrzętnie swoje uczucia? Ile irytacji wkłada w te uprzejme – zdawałoby się – formułki? Ile złości? Ile obojętności? Inflacja słowa.
W tym momencie Bóg i ja kiwamy tylko głowami w milczeniu. Od początku ludzkości nigdy nie produkowano takiej ilości słów, jaka powstaje dzisiaj. Sześć miliardów mówiących, krzyczących i śpiewających ludzi zwielokrotnione przez echo gazet, stacji radiowych i telewizyjnych, kin i telefonów. Rozgadany, pulsujący słowem świat. Hałas tej paplaniny musi wypełniać Wszechświat i Bóg chowa się w sobie, tak, jak ja kurczę się i chowam w sobie, kiedy w metrze siądzie koło mnie ktoś ze słuchawkami w uszach, z których wylewa się łomot perkusji.
Nasza wykolejona cywilizacja to nie przede wszystkim nowe technologie, za pomocą których otwieramy na naszą własną zgubę kolejne Puszki Pandory. Wykolejanie naszej cywilizacji zaczęło się od inflacji słowa. To, czym było słowo w kulturach pierwotnych, a więc formą Życia, pełną symbolicznego znaczenia jednością duchową między Ziemią i Kosmosem, zaczynem Materii - tym przestało być Słowo produkowane od czasu Gutenberga.
- I znowu Niemiec jest sprawcą totalitarnego zniszczenia świata, tamtego świata, sprzed Gutenberga –śmieję się patrząc Bogu w oczy. Obrazi się ? Poczuje się dotknięty? Słowa stały się puste. Nadużywane, straciły swoją duchową pojemność, swoją sprawczą moc, swoje konotacje, swoje korzenie, swoje Słońca i Księżyce. Im częściej używane są do wyrażania kłamstwa, tym bardziej blakną, spełzają –żałosne strzępy dawnych znaczeń. Trzeba ich więcej i więcej, żeby przykryć strzępami strzępy. W erzefast food produkujemy miliardy ton niezdrowego pożywienia dla naszych ciał i biliony, tryliony pozbawionych jakichkolwiek znaczeń słów, które zalegają nasze głowy i zatruwają dusze. I nie jesteśmy syci. Jesteśmy głodni specjalnych słów, które mają być jak egzotyczne przyprawy.
Bóg opowiada mi, że spędził pięć lat w hinduskim więzieniu, w śmierdzącej ekskrementami i pleśnią norze. Codziennie po kilka razy powtarzał na głos zdanie – „ To jest najpiękniejsze miejsce na świecie” . Bili go za to współwięźniowie i strażnicy. Pisał to zdanie na ścianie, a oni je zamalowywali. -- To słowa stwarzają światy – powiedział Bóg dobitnie, jakby dawał mi Dwunaste Przykazanie – Dlatego wolno nam wypowiadać i pisać tylko te słowa, których potrzebujemy i które czujemy. – Zaprawdę powiadamy ci, to słowa stwarzają światy – powtórzył jeszcze dwukrotnie, by przypieczętować wagę tego twierdzenia.
W oknach nad naszymi głowami gasły powoli światła zapowiadając moment, w którym słowo i gest stają się ciałem. Już za kilka minut w marzeniach sennych będą, jak co noc, pojawiać się światy, do których opisu ludzie po przebudzeniu szukać bedą odpowiednich słów. "Babb- babb-a" - opisują świat wszystkie niemowlęta w identycznej mowie. "Gaworzą" - mówimy i uczymy je właściwych określeń: "Nie babb-a , tylko mama, nie babb-ta tylko tata, nie babb-a, tylko babcia".
Rozstawaliśmy się z Bogiem bez słów. Angielskich, niemieckich, hiszpańskich, rosyjskich i polskich. Wypełniało nas ciepło wzajemnego zrozumienia, które wymieniliśmy krótkim uściskiem. Opuszczając Plaza de la Encarnación nie mogłam pozbyć się uczucia, że odkryłam istotę Grzechu Pierworodnego. Spożycie Owocu z Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego popchnęło Adama do samodzielnego nazywania rzeczy. Ukradł Bogu jego boskie kompetencje i zaczął Akt Tworzenia według własnego widzimisię.A mówił podobno po teutońsku.
napisz pierwszy komentarz