W pępku Krakowa.
O ile pępkiem świata jest Kraków, to pępkiem Krakowa jest, z całą pewnością, Zwierzyniec.
Trudno o bardziej krakowskiego barda niż Aleksander Kobyliński, od lat ukrywający się pod pseudonimem Makino. Jako niekwestionowany władca zwierzynieckich andrusów rządzi swym królestwem (jednym z najmniejszych, ale i bez wątpienia najważniejszych na kuli ziemskiej) już całe 35 lat.
Niniejszy tekst to fragmenty mało znanej książki Pani Katarzyny Siwiec - "Andrusów Król" - obszerne fragmenty publikuję za zgodą autorki.
O ile pępkiem świata jest Kraków (co już dawno zostało udowodnione przez przedstawicieli prężnie rozwijającej się pod Wawelem nowej gałęzi nauki, krakauerologii), to pępkiem Krakowa jest, z całą pewnością, Zwierzyniec.
Dziwne to państewko; z przeogromną łąką, a właściwie śródmiejskim pastwiskiem, podobno największym w Europie (48 hektarów), na którym jeszcze do niedawna leniwie pożywiały się poczciwe Mućki i Krasule, z zawsze malowniczym widokiem na Wawel i górującymi nad wszystkim tajemniczymi kopcami, skąd z łatwością można kontrolować resztę świata.
To tutaj, jak zapewniają tubylcy, Wisła wpada do Rudawy (nie inaczej!), a w sąsiedztwie potężnych murów klasztoru, od stuleci zamieszkiwanego przez mniszki reguły św. Norberta - najstarszego żeńskiego konwentu w Polsce,
odbywa się Emaus - wielkanocny odpust nad odpustami. Tutaj powstają słynne szopki, tak zdumiewająco podobne do Sukiennic, mariackich wież, klasztoru Norbertanek albo innych dobrze znanych każdemu dziecku krakowskich symboli, że wniosek nasuwa się jeden: Pan Jezus musiał urodzić się w Krakowie. I wreszcie, stąd wyrusza w dalsze harce podejrzany dziwoląg, pół człowiek – pół koń, rodzimy przykład udanej ksenotransplantacji, zwany potocznie Lajkonikiem.
Nazwa krainy, do której poeci obowiązkowo wpadają na piwo albo by chwilę pobyć sam na sam z księżycem - Zwierzyniec - rodzi dziś sporo nieporozumień. I to nie z powodu etymologii, nawiązującej do terenów łowieckich niegdysiejszych mieszkańców pobliskiego Wawelu. Chodzi o fakt, że coraz więcej osiedli, z historycznym Zwierzyńcem nie mających wiele wspólnego, też pragnie (i trudno się dziwić) do owego krakowskiego pępka przyrastać. Tymczasem historyczny, rdzenny Zwierzyniec był niewielki, można rzec, kameralny. Miejsce, gdzie tak mocno bije serce Krakowa, to najbliższe sąsiedztwo klasztoru Norbertanek, ledwie kawałek ul. Kościuszki, wzgórze bł. Bronisławy, otoczenie ulic Królowej Jadwigi i Emaus. Błonia tradycyjnie należały już do Półwsia Zwierzynieckiego.
Resztę świata formalnie przyłączono do historycznego Zwierzyńca dopiero z początkiem ubiegłego stulecia, kiedy to Rada Miejska ostatecznie podjęła uchwałę o rozszerzeniu granic Stołeczno Królewskiego Miasta Krakowa. Wielkiej wagi była to sprawa, zatem cały proces ciągnął się aż cztery lata (1906 – 1910).
Makino z nieodłączną gitarą, w połatanej marynarce z apaszką, trochę jak średniowieczny trubadur, ale i najprawdziwszy andrus, zażarcie broni swej zaczarowanej krainy. Arsenał ma przebogaty; na pamięć zna aż tysiąc pięćset piosenek. Bo ostatni andrus, choć wcale nie urodził się na Zwierzyńcu, a mieszka na Półwsiu Zwierzynieckim, jest samym sednem, kwintesencją krakowskości.
Półwsie Zwierzynieckie
Niby już nie wieś, a jeszcze nie miasto. Makino utrzymuje, że na Półwsiu było ciut kulturalniej niż na Zwierzyńcu. Półwsie (dziś wraz ze Zwierzyńcem część Krakowa) to dawna wieś przyklasztorna, powołana do życia w 1327 r. przez przełożoną klasztoru Norbertanek, przeoryszę Stredkę oraz prepozyta zwierzynieckiego Mikołaja. Wieś leżała w kierunku północno – wschodnim od klasztoru Norbertanek. Granice dzisiejszego Półwsia wyznacza bieg Wisły od klasztoru Norbertanek do mostu Dębnickiego, Al. Krasińskiego do brzegu Błoń, Al. Focha do koryta Rudawy i lewy brzeg Rudawy do ujścia Wisły. Z Półwsia pochodzili włóczkowie, czyli flisacy związani z legendą o Lajkoniku oraz mlaskoty – muzykanci z pochodu Lajkonika. Na terenie dawnego Półwsia znajduje się stadion KS Cracovia. Sercem Półwsia, a dziś oczywiście całego Zwierzyńca jest plac Na Stawach.
Czwarty król
- Pani kapitanowo, taż, k…a, krolewicz się rodzi! – odbierający poród litewski kapitan, kolega z wojska pana domu nad wyraz spontanicznie zareagował na widok noworodka płci męskiej. Wszystko działo się w stylowej willi na os. Oficerskim w Krakowie (2 km od Zwierzyńca), w święto Trzech Króli, 6 stycznia 1936 r. (piątek, godz. 13.00). Było sprawą oczywistą, że nowy członek rodziny otrzyma imię Aleksander; ród Kobylińskich wydawał na świat posiadaczy tego najszlachetniejszego z imion już od pokoleń, zatem przyszły Makino został dwunastym z Aleksandrów. Pojawienie się na tym świecie w Trzech Króli czyni zrozumiałym fakt, że do czternastego roku życia (tj. do wieku, kiedy u większości mężczyzn rozpoczyna się żmudny, czasem nigdy nie kończący się proces nabierania powagi) wołało się na małego Olka „królewicz” albo wręcz „Kasper”. Brakowało takiego „królewicza” w rodzinie Aleksandrostwa Kobylińskich, gdzie pan domu, dowódca stacjonującego na ul. Kopernika batalionu saperów był szczęśliwym ojcem już dwóch córek. Były niczego sobie, ale status damskiego krawca to na dłuższą metę w środowisku oficerów kwestia raczej drażliwa i nie przydająca powagi.
Przyszły pan na Zwierzyńcu we wczesnym dzieciństwie był osobnikiem niemal idealnym; cichym, spokojnym i bezproblemowym. W niczym nie zdradzał swych kindersko – andrusowsko – łaziorskich skłonności, które długo jeszcze nie dawały o sobie znać, pozostając w stadium uśpienia przez wiele lat. Jako pacholę był, można nawet rzec, pełen powagi i majestatu (który to majestat, wedle rodzinnych opowieści, najlepiej manifestował się z chwilą posadzenia królewicza na tzw. „tronie”, gdzie dzieciak trafiał za naturalną potrzebą, by bez protestu spędzić tam godzinę albo i dwie).
W wieku mniej więcej czterech lat królewicz Oluś-Kasper dosiadał już bujanego konika i – co w przypadku syna oficera oczywiste – z zapałem wywijał szabelką. W tym też momencie życia rozpoczął swoje pierwsze występy dla szerszego gremium, a burzę oklasków na rodzinnych uroczystościach otrzymywał za przebój z czasów naszych narodowych powstań: „Ułani, ułani”.
Miał jeszcze drugi popisowy numer. Bardzo wcześnie objawiło się u niego upodobanie do poezji, co w późniejszym życiu zaowocowało zresztą niejedną przyjaźnią z osobnikami zawodowo parającymi się rzeźbieniem w słowach. Otóż, mając siedem czy osiem lat nauczył się wyjątkowo długiego i mało znanego wiersza Jana Kasprowicza p.t. „Sierotka”, który, obowiązkowo deklamował z pamięci przy każdej wigilii:
„Wiatr wieje i śniegiem sypie po zamarzniętej ziemi.
Macocha wygnała ją z domu – zimno i noc już zapada. (…)”
Nikt tego wiersza dziś nie pamięta, a Makino deklamuje go już 60 lat. Co najmniej dwa razy w roku: w Akademii Umiejętności podczas rozdania złotych odznak z Pawim Piórem i w wieczór wigilijny w Domu Pomocy Społecznej na Łanowej.
Ojciec przyszłego barda nie odznaczał się szczególną muzykalnością, choć w operze bywał często. Były to czasy, kiedy oficerowie chadzali na koncerty, a serca rzucających im zza wachlarzy spojrzenia dam gwałtownie przyspieszały na widok świetnie skrojonych mundurów i nienagannie wyglancowanych butów. Kapitan Kobyliński, jeszcze w swych warszawskich czasach był fanem słynnej diwy operowej Antoniny Kaweckiej.
W istocie, rodziców Makina połączyła muzyka. Zaiskrzyło między nimi w operetce, a konkretnie w Domu Żołnierza przy ul. Lubicz, dokąd oficer 16 pułku piechoty udawał się obowiązkowo z bukietem róż, zwabiony bynajmniej nie doskonałością muzycznej frazy Ferenza Lehára, a urokiem młodej, utalentowanej skrzypaczki.
Dama, jak się wkrótce okazało, miała niespotykane, jak na kobietę w owych czasach wykształcenie; nie dość, że uczęszczała do seminarium muzycznego we Lwowie, to po przeprowadzeniu się do Krakowa ukończyła muzykologię na Uniwersytecie Jagiellońskim, a do tego jeszcze studiowała filozofię i astronomię. Panna Maksymowiczówna miała spore zasługi w powołaniu do życia Domu Żołnierza w dawnej wojskowej ujeżdżalni koni, a zatem i późniejszej, mieszczącej się tam operetki. Koncertując charytatywnie z towarzyszeniem orkiestry wojskowej pomogła uzbierać na rzeczony cel niemałą sumę.
Od 10 roku życia grała zresztą na skrzypcach Amatiego, na który to instrument mógł pozwolić sobie dumny z talentu córki ojciec – nadkomisarz skarbu miasta Krakowa. Skrzypce nabył w zakładzie lutniczym pana Zająca na Floriańskiej, gdzie dorobiono dostosowany do małej ręki nowy gryf. Młodziutka Maksymowiczówna była ponoć jedynym dzieckiem w Krakowie grającym na tej klasy instrumencie. Ów majstersztyk sztuki lutniczej, obiekt westchnień niejednego wirtuoza, który kosztował prawie roczną pensję urzędniczą, został sprzedany w latach 70. za cenę trzech nowiutkich fiatów 125 p. Dziś koncertuje na nim drugi skrzypek filharmoników wiedeńskich.
Dołączony do jednego z bukietów liścik z propozycją spotkania u Noworolskiego na kawie przyspieszył dalszy rozwój wypadków. Młodzi państwo Kobylińscy zamieszkali w willi przy ul. Zaleskiego na os. Oficerskim, gdzie też, w parafii św. Mikołaja, na świat przychodziły ich kolejne latorośle: dwie córki (Maria Danuta i Teresa Anna) i dwóch synów (Aleksander i Zbigniew).
I tak to, za sprawą ojca, rodowitego warszawianina z rodziny o wileńskich korzeniach i matki lwowianki z placu Na Stawach, świat wzbogacił się o barda nad bardami, późniejszego lidera zespołu Andrusy, Aleksandra Łodzię - Kobylińskiego, dodatkowo obdarzonego z czasem przez pewnego poetę ksywką Makino - Uliczny grajek jednej dzielnicy.
Kobyliński herbu Łodzia
Ojciec Makina to potomek starej litewskiej szlachty. Zatem najsłynniejszy bard krakowskiej ulicy po ojcu też jest szlachcicem. Herbem „Łodzia” posługuje się od niedawna, bo przywrócenie rodowego nazwiska tuż po wojnie, kiedy kapitan Kobyliński powrócił z oflagu, było oczywistą niemożliwością. Za komuny wszyscy się dziwili: Jaka Łodzia? Kobyliński pisz! Sprawy herbowe wzięła w swe ręce jedna z Olkowych sióstr. Przestudiowała całe tomy litewskich ksiąg i udokumentowała, że już 300 lat wstecz nazwisko było w użyciu. Herb liczy prawie tysiąc lat, a przedstawia łódź na czerwonym tle, pióropusz i szyszak. Makino otrzymał szlachectwo z rąk prezydenta Krakowa, Jacka Majchrowskiego. Jego mieszkająca w Warszawie siostra – od ówczesnego prezydenta Warszawy, Lecha Kaczyńskiego.
Zapraszam do poprzednich wpisów oraz na
Bal na Stawach - Kraków - Zwierzyniec - sobota 18.06.2011 r.
A teraz z innej beczki - szczególnie polecam Jędrka Zauchę w Georgii.
- jwp - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz