Ś. † P. Piotr Zakrzewski „Podziomek” (1953 † 18 V 2009)

avatar użytkownika Marcin Gugulski

Felietonista prasy podziemnej. Debiutował późno, zamilkł przedwcześnie.
W pierwszych tygodniach orwellowskiego roku 1984 przysłał do podziemnych „Wiadomości” pierwszy przegląd prasy podpisany skromnym /P./, a już w Prima Aprilis objawił się czytelnikom jako autor felietonowej „Kroniki 7 dni” podpisanej pseudonimem Podziomek. I tak już zostało.
Gdy przyjdzie zdać rachunek z win i zasług wobec Ojczyzny, co będę miał na swoją obronę   pytał pięć lat później.   Plus minus 200 felietonów i może dziesięć udanych dowcipów? Rozsypane to wszystko dawno na wiatr i zapomniane. Wiem ja, wiem, że nowe idzie i pociąg historii przystaje na peronie. Tylko ja tłoku nie lubię. Swój skromny bagaż szanują nadto, by go oknami do przedziału wpychać, łokci i kolan nie wysuwam. A ugniatać, formować, ustawiać się nie dam. Ja nie jestem Plastuś. Ja jestem z innej bajki.
„Wiadomościom” Podziomek pozostał wierny aż do zniesienia cenzury w 1990 roku.
Od 1989 do 2000 roku miał stały felieton w „Głosie” Antoniego Macierewicza, a od 1990 do 2006 roku – w londyńskim „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza / Tygodniu Polski,”. Bibliograf odnajdzie też jego felietony i eseje między innymi w rocznikach „Gazety Polskiej”, „Ładu”, „Nowego Państwa”, „Powściągliwości i Pracy”, „Słowa – Dziennika Katolickiego”, „Spotkań”, lokalnej prasy elbląskiej i radomskiej oraz w archiwach Polskiego Radia.
Pisząc dla prasy prawicowej, emigracyjnej, solidarnościowej i katolickiej, zachował niezależność poglądów, ocen i stylu. Szerokim łukiem omijał politycznie poprawny salon prasowy.
Ceniony przez znawców gatunku, został wyróżniony Nagrodą Premiera Rządu RP na uchodźstwie dla felietonisty roku 1988. Od 1992 do 1996 roku uczestniczył w pracach jury selekcyjnego corocznych Nagród Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich. Gdy w 1999 roku otrzymał odznakę Zasłużonego Działacza Kultury, z ówczesnym ministrem kultury Andrzejem Zakrzewskim ustalili nad lampką wina, że łączące ich powinowactwo ma wyłącznie duchowy, a nie familijny czy instytucjonalny charakter.
W kapeluszu, grubych okularach i fantazyjnie zamotanym szaliku, gruntownie oczytany „pan od polskiego” wnosił do redakcji i na łamy obfity bagaż niedziennikarskich doświadczeń życiowych i zawodowych oraz łatwość cytowania licznych, uważnie przeczytanych lektur.
Mieszkał na Woli. Wychowywał trójkę dzieci, chorował, użerał się z wydawcami o  dyshonoraria.
W styczniu 2000 roku zaskoczył kilku kolegów stwierdzeniem, że co miał do napisania to już napisał i przysłał do „Głosu” swój „Ostatni felieton”. Napisał w nim, że jest już stary, ale nie z tych starców, którzy umierają, łowiąc marlina. Miał niecałe 47 lat.
Odnalazł się potem na krótko jako Kacper Rylski w londyńskim „Dzienniku Polskim”. Nagle przestał pisać, telefon milczał, na listy i e-maile też nikt nie odpowiadał...
Zmarł 18 maja 2009 roku. Leży pod skromnym drewnianym krzyżem na Wólce Węglowej w kwaterze S.IX.3.
Rozsypane to wszystko dawno na wiatr i zapomniane?

Spisek umarłych

(…) W Polsce synowie posłuszni są umarłym ojcom. Z żywymi gotowi się wadzić i buntować, spierać o każdy wybór, o każdą rację. Lecz zmarli ojcowie, ci żyją w synowskich sumieniach. Przed umarłą matką tłumaczyć się trzeba z niedostatku miłości, porządku, ze zbyt wątłego płomienia we własnym, rodzinnym ognisku. Nasze talizmany potraciły kształt, spalono je, przetopiono, zbombardowano, skradziono. Lecz tym są cenniejsze im bardziej wyobrażone. Ryngrafy i szable, tabakiery, konterfekty, ślubne wyprawy prababek w malowanych skrzyniach. Lok dziadka, zachowany w modlitewniku, kiedy pradziadek był młodym ojcem a dziadek niemowlęciem. Nie ma ich. Obrócone w proch i popiół przez wrogów i złe czasy. Nie ma ich - więc znaczą tym więcej.
Mówi mędrek, co zgubił drogę na polskich cmentarzach, że marna ta Polska i mała. Dwie trumny nią rządzą - powiada - Piłsudskiego i Dmowskiego. Nie dwie! Rzędy, szeregi trumien. Jedna nad drugą warstwami ułożone. Archeologia pamięci i wiary niech nami włada, bo gdzie się dziś we wczoraj zakotwicza, tam umarli żyją i konspirują. Spiskują przeciwko domowym hańbom, przeciw chaosowi, destrukcji, zidioceniu, przeciwko bezradnemu dryfowaniu gdzie wiatr zawieje a fala poniesie.
Co minęło, to układa się w sens, co się dzieje, budzi zawrót głowy. Stuleci czasem trzeba, żeby w pozornym absurdzie dziejów nagle się odkryła żelazna logika Opatrzności. Nim łódź polską powierzymy zaufanym sternikom, zakotwiczyć ją trzeba przeciwko fali, co mo­że ją rzucić na skałę. Przeciw wiatrowi co ją na mieliznę może popchnąć. Nie trumny: kotwice nami rządzą w czasach burzliwych. I tak jest dobrze.
Łańcuch to symbol dwuznaczny. Jest znakiem zniewolenia, lecz może być znakiem zakotwiczenia, ciągłości. Łańcuch pokoleń nie zniewala duszy, nie te okowy rwać trzeba by się dobić wolności.
Umarli jednak szepcą nam do uszu i złą wiadomość. Powiadają, żeśmy tylko ogniwem łańcucha, że odpowiadamy nie tylko przed nimi, którzy są przeszłością, ale odpowiadać będziemy i wówczas, kiedy dawno rozsypiemy się w ziemi. Ciężko jest być ogniwem łańcucha, ciężko znieść świadomość, że będzie się odpowiadać przed nieznanymi potomkami, bez możliwości obrony i usprawiedliwień. Ale tak jest. Słyszałem jak tę prawdę głosiły gawrony nad cmentarzem i szelest martwych liści. Słyszałem jak szeptały cienie Krzyży tańczące w świetle płomyków na cmentarnym murze.
I tak jest dobrze. Zegar tyka, więdną kwiaty, wypalają się znicze, rodzą się dzieci.
Podziomek

Między nami, kobietami, mężczyznami…

Między nami, kobietami, mówiąc, żadna reforma oświaty nie przyniesie niczego dobrego, jeżeli się nam, kobietom, nie spodoba. Zresztą, między nami, kobietami, kiedy nam się spodoba, to też nic dobrego z niej nie wyjdzie. Nie wyjdzie ponieważ my kobiety rządzimy szkołą, co nazywa się „feminizacją zawodu”. My, kobiety, jako istoty do bólu spontaniczne zawsze będziemy wrzeszczeć na każdego gówniarza, który nas denerwuje, bo się wierci. Nigdy nie będziemy zachowywać się jak te wieczne dzieciaki płci męskiej, które gotowe sobie są z wszystkiego robić zabawę. Nawet z rzeczy tak poważnych jak szkoła, nauka i zabawa zorganizowana. My się tu męczymy ucząc cudze dzieci, my cierpimy i wszystkie te rozpuszczone dzieciaki stanowczo powinny dokładnie odczuć tę martyrologię. Żadnych tam śmichów chichów. Marginesy i estetyka zeszytu, oto czego trzeba. I niech się nauczy głupek, debil, chamskie nasienie, nie przynosić manier z domu! Naucz się debilu jeden kultury osobistej zanim mordę otworzysz!
Podziomek popełnia kolejny antyfeministyczny albo i mizogyniczny tekst? Nie. Podziomek był nauczycielem w szkole podstawowej. Było nas trzech. Wuefmen alkoholik, który chował się w kanciapie przy sali gimnastycznej, rzucając przedtem jakąś przypadkową piłkę jakiejś przypadkowej grupie dzieciaków, co uznawane było przez panią Dyrektor, a nawet panią Wicedyrektor, za doskonałą metodę wychowania fizycznego. Było uznawane, ponieważ doświadczony alkoholik wuefmen wiedział, że liczą się zapisy w dzienniku, które winny odbiegać od rzeczywistości na bardzo długi dystans, za to w sprinterskim tempie. Z wuefmenem piło się zresztą przyjemnie.
Drugim był pan - powiedzmy - Pawełek. Młody człowiek po studiach, specjalista od nauczania początkowego. Ten na radach pedagogicznych nudził wręcz straszliwie. Opowiadał o każdym dzieciaku, którego uczył, o tym czy dziecko ma lekką czy poważniejszą dysgrafię, czy rodziców ma biednych i pijaków, czy tylko biednych. Opowiadał o Kasi, która pokonała trudność pisania litery „Ł” i Michale który, niestety, gubi się w dodawaniu. Opowiadał długo, szczegółowo, z pasją, i mimo że piękna połowa ciała pedagogicznego zajmowała się w tym czasie wymianą przepisów kulinarnych i plotek o mężach, to jednak miała pretensje do pana Pawełka, że duperelami rady przedłuża. Poza tym pretensji do pana Pawełka nie miano, bo ci wredni rodzice, nie mówiąc o przygłupich bachorach, bardzo byli za panem Pawełkiem. Kto to może durniów pojąć?
Ja byłem trzeci. Sobie cenzurki nie wystawię. Z wuefmenem niejedno piwko się wysączyło w kanciapie (ale po lekcjach!). Pana Pawełka słuchałem z przyjemnością i podziwem, i miałem nadzieję, że moje dzieci trafią na początku szkoły do kogoś podobnego. (Dwójka z trojga trafiła, i to do dwóch różnych lecz świetnych pań! Trzeci jeszcze w przedszkolu. Może ma to coś wspólnego z faktem, że dyrektorem szkoły moich dzieci jest pan.) Cenzurki sobie nie wystawię, ale w każdym razie do dziś czuję się na swoim osiedlu bezpieczny, bo nawet największa chuliganeria mnie nie tknie - uczniowie pamiętają. Kiedy pani Dyrektor zaprosiła mnie na rozmowę o ewentualnym przedłużeniu kontraktu na kolejny rok szkolny, dowiedziałem się, że brak mi kwalifikacji. „Merytorycznie jest pan bez zarzutu, kontakt z młodzieżą - świetny. Ale niestety, pan jest za cichy, za łagodny. A u nas w szkole tyle elementu...” Tak sobie wzdychała pani dyrektor. W dobranej ze względu na „element” klasie ósmej miałem, mówiąc skromnie, pewne sukcesy. Nie grozili mi mordobiciem, a największy (ukończone lat szesnaście, i po wyroku) zakapior z tej klasy samorzutnie dbał o dyscyplinę na moich lekcjach. Niekonwencjonalnie - fakt: „zamknij mordę ty sk..., bo jak ci przyp...” - warczał pod nosem na rozbrykanego kumpla, czego ja dyplomatycznie nie słyszałem. Oni nawet czytali lektury! Ale pani dyrektor miała rację: dzieci były przyuczone od pierwszej klasy do reagowania na wrzask, agresję i dwóje. Ja wrzeszczeć nie mogłem, bo to i struny głosowe nie te, i chęci nie było. Dlatego na moich lekcjach dzieci były głośne, wierciły się i zabierały głos bez uprzedniego podniesienia ręki. Dwój nie stawiałem prawie w ogóle. Nie dlatego, żebym uważał, że to metoda. Metodą - moim zdaniem - w kontaktach z dziećmi jest szczerość. Otóż ja dwój nie mogę stawiać, bo mnie serce boli i udawanie surowości nie byłoby szczere.
Między nami, mężczyznami, nie wolno oddawać dzieci tylko kobietom. Trzeba by poważniej pomyśleć o odbiciu z damskich rączek procesu edukacji i wychowania. Trzeba by wyjść spod pantofla, nawet za marne pieniądze. Trzeba by, ale czy to, kurczę, żona pozwoli? (…)
Oczywiście, jest wiele zdumiewających, kochanych, świetnych pań nauczycielek i nie o nich jest co powyżej. Ale też nie one tworzą w szkołach klimat generalny.
Podziomek

Bracia z Dornem w szkodzie

Jarosław Kaczyński, jak ujawnił Tomasz Wołek w poniedziałkowym Życiu, „wkroczył do akcji”, „sypiąc piasek w tryby” oraz „wsadzając kij w szprychy”. Tym samym Kaczyński leje wodę na młyn określonych kół. Sypanie, wsadzanie oraz lanie wykonuje Kaczyński „stawiając sprawę drastycznie, wręcz na ostrzu noża”. Bezczelny Kaczyński wydaje z siebie przy tym jakąś „melodię, która brzmi fałszywie”, na tyle jednak głośno że budzi „upiory nieodległej przeszłości” a także „fantomy, odesłane raz na zawsze do lamusa, wskutek mądrej decyzji wyborców”. One sobie widać spały w tym lamusie. Kaczyński zajmuje się także stolarką meblową, ponieważ „montuje ławę oskarżonych, na której sadowi prócz Suchockiej, Wałęsę, Rokitę, Miodowicza, Milczanowskiego, Dykę, Piątkowskiego…”. Ta ława, zdaniem Wołka, wiedzie do nikąd. Widać są takie ławy, które wiodą dokądś.
Dokonania językowe redaktora naczelnego „Życia” budzą mój podziw, aczkolwiek muszę przyznać, że upiory i fantomy peerelowskiej propagandy też się przeciągają, jakby to Wołek grał im pobudkę, która brzmi fałszywie.
Niełaska, w jaką popadli Jarosław Kaczyński razem z bratem i Ludwikiem Dornem, spowodowana jest, pominąwszy wszystkie Wołkowe kwiecistości stylu, sprzeciwem wobec kandydatury Hanny Suchockiej na fotel ministra sprawiedliwości. Trzej wymienieni politycy, a bodaj nie tylko oni, nie chcą na tym stanowisku widzieć byłej premier rządu, która usiłowała być żelazną damą wobec opozycji zapewne z poduszczenia żelaznego dżentelmena o równie pobożnych imionach, co diabelskim nazwisku. Jest to sprawa niebłaha, ponieważ chodzi o pryncypia. Pryncypia bardzo przeszkadzają w konstruowaniu koalicji, rządów oraz w ogóle w robieniu wszelkich interesów. Rzecz jasna Tomasz Wołek jest absolutnie za pryncypiami. Każdy ma prawo dochodzić sprawiedliwości. Bezprawie winno być ujawnione i rozliczone, winni ukarani, prawda ujawniona. Ale najpierw musi powstać rząd Jerzego Buzka, co jest kwestią polskiej racji stanu. Kaczyński wykazał się przedkładaniem poczucia osobistej krzywdy nad „sprawy naprawdę wielkie, wykraczające poza horyzont doraźności” - konkluduje Wołek. Wleźli w szkodę bracia K. z Dornem z czystej złośliwości?
I tu ja głupieję całkowicie. Jeżeli bowiem stosowano za czasu rządów pani Suchockiej bezprawne policyjne metody zwalczania opozycji (a Kaczyński z bratem i Ludwikiem Dornem nie tylko o policyjnych, ale i o bandyckich metodach wspominają), to to nie są sprawy naprawdę wielkie i wykraczające poza horyzonty doraźności? To co to jest? Drobna sprzeczka, epizodzik, takie sobie nadłamanie prawa? Taki faul niezłośliwy, którego sędzia nawet nie odgwizduje? Jeżeli na ludziach takich jak Milczanowski czy Miodowicz ciążą aż nazbyt uzasadnione podejrzenia, że byli wbrew wszelkim zasadom demokracji i praworządności politycznymi marionetkami w rękach panaprezydenckich, to lęk przed ich powrotem do ważnych funkcji jest wynikiem osobistej frustracji braci Kaczyńskich i Ludwika Dorna, i tylko z powodu tej głupiej osobistej frustracji Kaczyński montuje dla nich ławę oskarżonych? To by znaczyło, że o polskiej racji stanu, która jest sprawą naprawdę wielką, stanowić ma umożliwienie powrotu do władzy akurat tym ludziom (albo ludziom tych ludzi)?
Nie pojmuję takiego rozumowania. Co więcej, uważam, że jest ono wyjątkowo szkodliwe. Żeby się wypowiadać w kwestiach wykraczających poza doraźność trzeba popatrzeć dalej niż dwa tygodnie naprzód. Argument o tym, że psychologicznie byłoby lepiej gdyby rząd powstał szybko, bez „gorszących” targów i sporów, co najwyżej można uznać za rację socjotechniczną. Prócz socjotechniki i propagandy w polityce liczy się też parę innych spraw. W resorcie sprawiedliwości liczy się na przykład wiarygodność i niepodważalne przywiązanie do ducha i litery prawa. Jeżeli unici upierają się, że Hanna Suchocka jest odbierana jako postać nieposzlakowana - mylą się. Nawet jeżeli Hanna Suchocka istotnie jest postacią nieposzlakowaną. Siła polityczna państwa zależy od autorytetu, jaki jego instytucje zdobędą sobie u obywateli. Autorytet instytucji jest nierozerwalnie związany z autorytetem reprezentujących je ludzi. Racja stanu zatem - i to nie doraźna, ale fundamentalna - dyktuje niezgodę na pewne rozwiązania personalne, nawet jeżeli taka niezgoda wnosi doraźny ferment.
Oskarżanie tego czy tamtego polityka o prywatę, destrukcyjność i oszołomstwo nie od dziś uchodzi w polskiej publicystyce politycznej za przejaw troski o dobro wspólne, powagi i wysokiego tonu moralnego. Sens tych oskarżeń ma być taki, że gdyby nie tych paru psujów wszystko toczyłoby się gładko ku lepszemu. Historia niestety uczy, że takie rozumowanie jest intelektualną łatwizną. Układy polityczne najłatwiej bowiem i najgładziej toczą się w dół, po równi pochyłej. (…).
Redaktor Wołek powinien pomyśleć, czy ostatnio nie pisze mu się zbyt gładko i potoczyście.
Podziomek

Noce listopadowe

(…) Widma nie krążą po Łazienkach. Okrzyk “Do broni!” nie opuszcza teatralnej sali, nie odbrzmiewa echem w ulicach Starówki. Po co miałby błądzić i budzić mieszkańców Warszawy dzisiejszej? Cień Wysockiego solennie zmywa charakteryzację w garderobie. Ukażą się recenzje. Zabraknie iskry na niebie, porywów gniewu, żalu, złości. Nie wrócą przeklęte problemy, odwieczne dyskusje; bić się czy nie bić? Posłowie dyskutują nad cłami.
I, każdy powie, że to dobrze, prócz paru wariatów, którym się śni niezniszczalna moc słowa, paru marzycieli, podszytych do niczego już nieprzydatną tęsknotą za mistyką narodowych bytów, za owymi, na poły bluźnierczymi, dysputami na temat “Bóg i Sprawa Polska”.
Żar się wypalił, bo nie potrzeba już wzniecać pożarów. Starczą ciche płomyki domowych ognisk. Ogień, z rąk męskich, przeszedł w dłonie kobiet. Oswoił się. Nikt w nim nie spłonie, w Noc Listopadową, Ogrzeje się najwyżej i zagotuje wody na herbatę, klnąc na chłody jesienne i plotkując niespiesznie o najnowszej premierze.
A jednak, czy to siła minionych kultów, czy przekonanie o ich zdolności do powstawania z martwych, wciąż przyciągają młode generacje reżyserów aktorów i widzów.
Zmierzyć się z “Dziadami”, “Nie Boską”, “Kordianem”, “Weselem”, “Nocą Listopadową” “Wyzwoleniem”, wywołać te duchy, usłyszeć ich głos, nade wszystko przekonać się, czy wciąż brzmi dźwięcznie, czy już muzealnie i głucho, a jeżeli dźwięcznie, to co w istocie słychać w tych głosach zza grobu dziś? O czym mówią — wolnym Polakom? Czy na scenie narodowej możliwa jest jeszcze premiera, jak grom z jasnego nieba?
Co do mnie sądzę, że po pierwsze — bez nich, nas by nie było. Po drugie, jeśli przestaniemy rozumieć, co do nas mówią, to nie warto nam być. Tak myślę, ja i paru jeszcze wariatów.
Podziomek

Od zawsze w Warszawie

Imię?
Piotr.
Nazwisko?
Podziomek.
Jak Pan zaczął pisać felietony?
Kompletnie przypadkowo. W 1983 roku przez kilka miesięcy pracowicie robiłem dla podziemnych „Wiadomości” ogromne wyciągi z audycji Radia Wolna Europa. Nudne to było, więc „Wiadomości” nic z tego nie drukowały. Kiedyś dopisałem na marginesie takiego wyciągu kilka ironicznych uwag i redaktor natychmiast mi je zamieścił dodając własny tytuł, wstęp i zakończenie. I tak powstała moja pierwsza „Kronika 7 dni”, którą potem już pisałem samodzielnie i co tydzień. Ukazywała się na ostatniej stronie „Wiadomości” bez chwili przerwy aż do likwidacji cenzury i „Wiadomości”.
Gdzie Pan potem pisał?
O Boże! Gdzie ja nie pisałem? Do radia, do gazet, do miesięczników, dla licealistów, dla emigrantów, dla katolików, do Londynu i do Elbląga. Najdłużej i najwierniej piszę do „Głosu” (od 1989 roku) oraz do „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza” w Londynie (bez przerwy co tydzień od 7 lat). Pisałem do „Ładu”, ale mi padł i do „Spotkań” (też padły). „Nowe Państwo” nie padło. „Życie Gospodarczego” niby nie padło, ale „zmieniło formułę”, a ja straciłem felieton. Teraz z kolei padło „Słowo”. Z pism katolickich zostały mi na razie tylko felietony w „Powściągliwości i pracy” i jakaś misyjno-emigracyjna drobnica. Miałem epizod z „Gazetą Polską”. Pisywałem i czytałem felietony w pierwszym programie Polskiego Radia (zapraszało mnie do „Czasu felietonisty”) i do Radia Polonia.
Dostał Pan za tą orkę jakieś nagrody, medale, awanse? Wyrazy uznania?
9 lat temu dostałem Nagrodę Premiera Rządu RP dla Najlepszego Felietonisty Polskiej Prasy Podziemnej. Bardzo ją sobie cenię. To była nagroda od naszego rządu w Londynie - całe 25 funtów plus wyrazy uznania.
Czy Pan pisze felietony długopisem, czy piórem?
Ani, ani. 14 lat temu zaczynałem na ręcznej maszynie, potem „Wiadomości” pożyczyły mi elektryczną Erikę. Z czasem dorobiliśmy się z żoną komputerka Commodore, a teraz mamy peceta.
Jak i gdzie Pan mieszka?
Ciasno, i nie mam pieniędzy na remont łazienki, więc w warunkach urągających. Od zawsze w Warszawie.
Z kim?
Z żoną, Pawłem (lat 11), Asią (6), Kubusiem (4 i troszkę), psem i kotem. Pies i kot bardzo ważne. Podkreślić.
Podkreślamy. Dziękujemy za rozmowę.

Fragmenty wywiadu i felietonów Podziomka wg „Głosu” z lat 90-tych XX wieku
Nota biograficzna na podstawie wspomnień w „Biuletynie IPN” i „Forum Dziennikarzy [SDP]” z 2009 roku

napisz pierwszy komentarz