Najwięksi przywódcy świata, to jest Sarkozy, Bush, Miedwiediew i Tusk, wymierzyli srogi policzek Kaczorowi, bowiem nie pojawią się na balu prezydenckim, donoszą z radością tzw. "niezależne media". Utrzymują przy tym zarażonych kompleksem prowincjonalizmu wykształciuchów w przekonaniu, że to obciach, iż zjadą do Polski w jednym czasie głowy zaledwie szesnastu państw i kilkuset przedstawicieli państw pozostałych. Gdyby bowiem bal organizował inny prezydent, to z całą pewnością mielibyśmy w Polsce pierwszy w dziejach wszechświata zjazd przywódców wszystkich krajów globu ziemskiego, a - kto wie - może i goście z kosmosu by się pojawili.
Wygląda jednak na to, że, pomimo tak mizernej obsady, bal koniecznie musi uświetnić swą nieskromną osobą Lech Wałęsa, bo bez niego uroczystość nie będzie miała swej powagi oraz dystynkcji. Dziennikarze ronią krokodyle łzy nad faktem, że prezydent nie zaprosił Wałęsy na uroczystą galę, zaprosił zaś komucha Kwaśniewskiego. Mówi się mianowicie, że Kaczyński powinien w takim dniu "schować na bok osobiste urazy" i zaprosić do wspólnego świętowania niepodległości Polski "legendę Solidarności". Problem polega jednak w tym, że wesoła twórczość owej legendy objawiająca się w ciągu ostatnich dwóch lat wyzwiskami typu "dureń", "debil", "psychol" oraz otwartym, wielokrotnym nawoływaniem do impeachmentu prezydenta, przymusowego kierowania go na leczenie psychiatryczne, to nie są personalne ataki na Lecha Kaczyńskiego, tylko chamskie opluwanie głowy państwa, ordynarne, pozbawione nawet cienia uzasadnienia próby dyskredytowania (także w mediach zagranicznych) osoby piastującej konstytucyjny urząd. Co by nie sądzić o Aleksandrze Kwaśniewskim, w tym akurat aspekcie zachowuje on powagę i nie próbuje wylewać kubłów pomyj na aktualnego prezydenta, co oznacza, że w odróżnieniu od Wałęsy, rozumie on pojęcie interesu kraju, co prawda tylko w aspekcie wizerunkowym, niemniej jednak - rozumie. Odstawienie zatem Wałęsy na dalszy plan, nawet jeśli jest wynikiem osobistej niechęci Kaczyńskiego, stanowi konsekwencję antypaństwowych w istocie wystąpień byłego prezydenta.
Zastanawiam się, jak to jest, że kiedy Lech Wałęsa stroszy piórka walki o niepodległość, wówczas przemawia w imieniu całej Solidarności, zaś kiedy wyzywa władze niepodległego państwa od "durniów", to wypowiada jeno osobiste opinie, które co prawda, są mało dyplomatyczne, niemniej stanowią jeno element prywatnej walki Kaczyńskiego i Wałęsy? Z drugiej zaś strony, mamy prezydenta, który reprezentując powagę urzędu powinien odłożyć na bok "osobiste urazy" i świętować wraz z grubianinem odzyskanie niepodległości, którą, co prawda wywalczyli dla nas Piłsudski i Pierwsza Brygada, ale tak na prawdę i ostatecznie to Lech Wałęsa "sam jeden z żoną i dziećmi bo ludzi nie miał". Czy nie ma tutaj jakiegoś logicznego problemu, że ten kto reprezentuje najwyższy urząd w państwie musi powściągac emocje, zaś ten, za którym stoi niepodległość, może sobie po chamsku używać ile wlezie?
Komiczną konsekwencją działań salonu medialnego, który postanowił, że obecności Wałęsy na balu będzie bronił jak niepodległości, jest to, iż gdyby ów pomysł fraternizacji prezydenta z chodzącą niepodległością wprowadzić w życie, to na uroczystości, której prezydent jest gospodarzem, gościł by człowiek, który gospodarza uważa za "durnia", który pragnie go przymusowo leczyć psychiatrycznie i nawołuje do jego obalenia. W taki oto sposób niepodległość, którą uosabia Wałęsa, a która skupiła się głównie w jego woreczku żółciowym, ukazuje nam swoje nowe, medialne oblicze. Czy na pewno o taką niepodległość nam wszystkim chodzi?
http://menda.salon24.pl/101562,index.html
napisz pierwszy komentarz