ZAPRASZAM WSZYSTKICH DO KNAJPY !
"Wiem więcej niż myślicie, że wiem".
Oto 1-sza, z 3-ech części przewodnika po najbardziej znaczących knajpach. Kto przed ukazaniem 3-iej części odgadnie zakończenie, stawiam karton wybornego, niepasteryzowanego piwa w kilku gatunkach do wyboru ( odbiór własny ).
W pewnym mieście było kilka knajpek. Nic szczególnego w Polsce czy też w innym kraju. I jak to bywa różniły się tym i owym.
Najstarsza, nieduża była położona na zapleczu remizy strażackiej i miała szczęśliwą nazwę - "Pod Czterolistną Koniczynką". Atmosfera była w niej swojska jak i towarzystwo. Najczęściej zaglądali tu oczywiście strażacy i ich rodziny. Odbywały się tu chrzciny, imieniny, I Komunie, urodziny, wesela , stypy, dyskoteki, zabawy, jednym słowem wszystko co potrzebne człowiekowi i rodzinie w życiu. Klientów raczej nie przybywało, ale dzięki pewnym przywilejom i obłożeniem w/w imprezami przybytek ten trwał, a nawet miał wyrobioną markę i szacunek wśród innych tego typu. Ogólnie oaza spokoju, o ile nie liczyć bójek na weselach zabawach, ale to przecież element tradycji, rzec by można folkloru. Hałaśliwa, choć niegroźna bo na peryferiach zlokalizowana „Koniczynką”, jak się na nią potocznie mówiło nie przeszkadzała nikomu, nikomu więc trwała od dziesiątek lat. Nie można powiedzieć, iż nie nadążała za postępem w wielu dziedzinach. Była zatem nowoczesna aparatura audio i video, dobrze zaopatrzony bar, a w nim Walkery i takie tam inne bourbony, nie brakowało jednak tradycyjnej, niedrogiej Wisienki. Była Lorneta i Meduza, flaki i schabowy z kapustą, ale była też pizza, hamburgery, ba nawet krewetki, dobrze jednak zamrożone i chyba poleżą jeszcze. A na kaca do wyboru lane piwo lub napoje energetyczne. Kierownik, przepraszam Manager „Koniczynki” też nie w kij dmuchał, miał BlackBerry i inne bajery, ale zawsze podkreślał, że wspiera polskie produkty, dlatego miał Poloneza 1.6 na wtrysku i z instalacją gazową, trzymał go jednak w stodole, co by się nie zużył. Klienci „Koniczynki” jak mieli się tłuc, to tłukli się na tyłach knajpy, a tak na co dzień to byli bardzo mili dla całego świata i zawsze godzili wszystkich. Wielu z nich miało całkiem przyzwoite gospodarstwa rolne i hodowlane, ale trudno się dziwić, końcu jakoś tak, pomimo różnych zawieruch dziejowych, byli blisko żłobu, ale skromnie trzymali się z kraja. I tak jakoś z ojca na syna, z dziada pradziada na „kieliszek chleba” zawsze starczyło. Raz w roku zjeżdżali się na Dożynki włodarze miast i wsi, a nawet szczebla centralnego, a nazwa imprezy doskonale oddawała jej charakter. Taka „Koniczynka” zapewne jest w każdym miasteczku i większej wsi. A zapomniałbym o muzyce, ale jak sądzę wszyscy wiedzą, że tam raczej nie gra się na co dzień Chopina czy też Hip-Hopu.
Blisko centrum miasta, choć nie zawsze, wcześniej w samym centrum, a zatem blisko Rynku miała siedzibę od lat specyficzna knajpa - „Pod czerwoną latarnią”. Nazwa dość dwuznaczna, ale oddająca dobrze ducha lokalu, jego właścicieli i klientów. W czasach świetności lokale te były siecią ogólnokrajową. W zależności od zamożności mieszkańców czy też wielkości miasta różniły się Menu, wystrojem i programem artystycznym, no i oczywiście klasą gości. Można tam było napić się siwuchy i zakąsić ogórem, lecz i kawior z Szampanskoje się zdarzał. Grali klezmerzy pod podły striptease, zjeżdżały też sławy NRD-owskich music-halli. Zapijali się tam robotnicy, wierchuszka, gangsterzy i ubecy. Decydowali o losach świata, światka i pół-światka. A że dla swoich tanio było to i swoich nie brakowało, niejeden chętnie to tej lewej socjety przystał aby się tylko tanio nawalić, a i inne korzyści odnieść. P latach świetności lokale te trochę podupadły i wydawało się, iż tylko stare wiarusy pozostaną klientami. Jednak niezła fortunka pozwoliła przetrwać tej „czerwonej pajęczej sieci”, a nawet pomimo pewnej pijackiej wpadki dwóch bywalców, niejakiego Lwa Salonowego i Adasia Niezgódki, która to znacznie obniżyła obroty lokali, utrzymali się na rynku. Zajmując jego kilka do kilkunastu procent. Starych klientów częściowo wyparli, a częściowo uzupełnił młody narybek. Choć to przeważnie były córcie i synkowie wiernych klientów, którzy to czasem prowadzali swoje czerwone i to nie od biegania, dziatki na niedzielne obiadki. Gdy inni bywali na sumie. Zaletą tychże lokali było zawsze to, iż kurestwo panoszyło się tam bez żadnych ograniczeń. A to pasowało do charakteru klienteli znakomicie. Co prawda były takie czasy gdy „pedał” ( o lesbijki się nikt nie czepiał ) nie był „Pod Czerwoną Latarnią” mile widziany. To już jednak przeszłość. Teraz rąsia w rąsie we wspólnym radosnym pląsie starzy i nowi klienci zabawiają się do białego rana z „homosiami” i „transwesternami” wszelkiej maści i narodowości. Ba jak trza to chętnie oddają im pod opiekę swoje, a najchętniej bywalcom innych knajp, dzieci. Ciągle jednak mają nadzieję, iż ich kochana „Czerwona Latarnia” zaświeci znów pełnym blaskiem oświetlając ich, lecących w ślinkę z gośćmi z bratniej „Czerwonej Gwiazdy”. A wszyscy razem będą się znów za nasze pieniążki tarzać w kawiorze i szampanie dotowanym przez Unię przy dźwiękach ulubionych melodii...
Ciąg dalszy nastąpi.
A teraz coś dla melomanów z długim stażem.
- jwp - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz