Nieulękły w dążeniu do prawdy
Janusz Krasiński - ur. w 1928 r. w Warszawie, prozaik, dramatopisarz i reportażysta. W czasie II wojny światowej członek Szarych Szeregów AK, podczas Powstania Warszawskiego wywieziony do obozów koncentracyjnych w Auschwitz, Flossenburg-Hersbruck i Dachau. W 1947 r. powraca do kraju i pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Amerykanów zostaje aresztowany i więziony przez 9 lat w komunistycznych więzieniach (Mokotów, Rawicz, Wronki).
Debiutuje w 1956 roku. Od 1963 r. należy do Związku Literatów Polskich (do rozwiązania ZLP w 1983 r.). W latach 1960-1966 jest członkiem zespołu redakcyjnego Teatru Polskiego Radia. W 1965 r. zostaje przyjęty do Polskiego PEN Clubu. Należy do członków-założycieli powstałego w 1989 r. Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. W latach 2005-2008 prezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, od 2008 r. jest jego prezesem honorowym oraz członkiem jury Nagrody Mediów Publicznych w dziedzinie literatury pięknej Cogito. Jego twórczość literacka opowiada o tragicznych doświadczeniach z okresu dwóch totalitaryzmów: hitlerowskiego i stalinowskiego. Poprzez opis sytuacji dramatycznych, wyborów dokonywanych w momentach krytycznych ukazuje w niej walkę o godność człowieka i moralny opór wobec totalitarnej władzy. Jego najważniejsze powieści to: "Haracz szarego dnia" (1959 r.), "Syn Wallenroda" (1980 r.), "Na stracenie" (1992 r.), "Twarzą do ściany" (1996 r.), "Niemoc" (1999 r.), "Przed agonią" (2005 r.), "Bracia syjamscy z San Diego" (2009 r.). Za "Wózek" otrzymał w 1967 r. nagrodę im. Stanisława Piętaka. W 1997 r. przyznano mu Nagrodę Literacką im. Władysława Stanisława Reymonta za całokształt twórczości. W 2006 r. otrzymał Złoty Medal "Zasłużony dla Kultury Polskiej Gloria Artis" oraz Nagrodę Literacką im. Józefa Mackiewicza za dzieło "Przed agonią" opisujące na tle historii Polski losy Szymona Bolesty - alter ego autora. 1 czerwca 2010 r. otrzymał nagrodę Stowarzyszenia im. Piotra Skórzyńskiego "Opoka - Nieulękłym w dążeniu do prawdy" w dziedzinie "Opoka Słowa".
PCz
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100619&typ=my&id=my20.txt
Siedziałem z ludźmi ze sprawy Pileckiego
Z Januszem Krasińskim, prozaikiem, dramatopisarzem i reportażystą, honorowym prezesem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, członkiem jury Nagrody Mediów Publicznych w dziedzinie literatury pięknej Cogito, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler
Pisarstwo stało się dla mnie konspiracją - stwierdził Pan w jednym z wywiadów. Co motywowało Pana do pisania w czasach komunizmu?
- Pisarzem się chyba urodziłem, bo już od czasów chłopięcych marzyłem o pisarstwie i próbowałem coś pisać. Z czasem zacząłem dostrzegać świat i zapragnąłem opowiadać o nim w taki sposób, jak go odbieram. Pierwszą motywacją, która skłaniała mnie do tego, żeby pisać, była konieczność dawania świadectwa. Żartuję ponuro, że mój życiorys podzielony jest na dwie części: hitlerowski i stalinowski. Ten pierwszy był za komuny względnie niecenzurowany, drugi natomiast był cenzurowany. Odczuwałem i do dziś odczuwam silną potrzebę przekazania wiedzy o tamtych czasach, ponieważ po traumie, jakiej doświadczyłem, nie można milczeć.
Cena za niezłomną postawę w okresie PRL była chyba wysoka, a nie poszedł Pan na żadne kompromisy z władzą komunistyczną...
- Mój debiut zaczyna się od strachu - debiutuję w więzieniu, pisząc zapałką na tabliczce z chleba posmarowanej proszkiem do zębów. Gdyby to, co na niej napisałem, dostało się do wydziału specjalnego, dziś by mnie pan tu nie widział. Pisałem wiersze prawdziwe, z jednej strony o tym, jak wygląda marsz więzienny, z drugiej utwory typu: "Tu Workuta, tu Workuta, płyną głosy po kolczastych drutach". Gdyby dostały się one w ich ręce, na pewno by mnie zamęczyli, ponieważ tam, gdzie siedziałem, do śmierci Stalina nie było więzienia, lecz mordownia. Siedziało nas w celi pięciu dwudziestolatków. Pewnego razu zwróciliśmy się do kierownika specjalnego, tzw. speca, z prośbą, że chcielibyśmy się uczyć, dostać jakieś książki. On spojrzał na nas ponuro i odpowiedział: "Wyście są tu nie na uczenie, wyście są tu na zgnojenie". O to tam chodziło. Szybko dali nam gruźlika do celi, oczywiście zachorowałem, lecz streptomycynę dostałem dopiero wtedy, gdy zmarł Stalin. Przed jego śmiercią odmówiono mi lekarstwa, bo na leczenie trzeba było mieć pozwolenie.
Czy wiedział Pan, że w tym samym więzieniu mokotowskim, w którym Pan przebywał, przetrzymywany jest rotmistrz Witold Pilecki?
- Tak, przecież siedziałem z ludźmi ze sprawy Pileckiego: niedawno zmarłym Tadeuszem Płużańskim, Ryszardem Jamonttem-Krzywickim, Witoldem Różyckim, Jerzym Nowakowskim. Wszyscy czekaliśmy na to, że Bierut ułaskawi Pileckiego, tak jak ułaskawił skazanego również na śmierć Tadeusza Płużańskiego. Niestety, nie ułaskawił. Nie mogę powiedzieć, że widziałem rotmistrza, ale wyglądaliśmy przez okno nocą, jak prowadzili ludzi na stracenie. Ich głowy okręcone były szmatą, więc nie mogliśmy rozpoznać, kogo prowadzą, ale można było wyliczyć, kiedy został rozstrzelany Pilecki.
Wyliczyć? W jaki sposób...?
- Od momentu napisania do prezydenta prośby o ułaskawienie - przepraszam, to słowo nie pasuje do Bieruta, ale wtedy mówiło się "prezydent" - do przyjścia odpowiedzi, mijało dwa miesiące. Jeśli odpowiedź nie przychodziła, to oznaczało, że skazanego wyprowadzą zaraz na rozstrzelanie. Tak ustaliliśmy w celi dzień, kiedy zginął Witold Pilecki. Wiedzieliśmy, że jeden z tych, których prowadzili wówczas z głową obwiązaną szmatą pod naszymi oknami, to nasz wspaniały rotmistrz.
Nie zgodził się Pan, żeby być "inżynierem dusz" na usługach włodarzy PRL. Jak przetrwał Pan tamten czas, gdy nie można było pisać o rzeczach najważniejszych?
- To prawda, nie chciałem być "inżynierem dusz", doświadczyłem więc bardzo szybko, czym jest cenzura. To ona zatrzymała mi tom opowiadań więziennych pt. "Jakie wielkie słońce". Wcześniej podpisałem umowę z Państwowym Instytutem Wydawniczym, lecz gdy skończyłem ostatnie opowiadania, w PIW zmienił się jego dyrektor. Został nim Józef Różański, dyrektor wydziału śledczego, ten sam, który wyrywał więźniom paznokcie... Moja książka musiała więc zostać zdjęta. Bardzo żałuje, że się wtedy nie ukazała, bo jak podkreślał jeden ze znanych krytyków literackich, Tomasz Burek, gdyby się wówczas ukazała, coś by znaczyła. Gdy wyszedłem z więzienia, chciałem pisać o wszystkim, nie tylko o więzieniu, zacząłem więc robić reportaże. Pisałem prawdę o ludziach, których spotykałem na swojej drodze, o ich codziennym życiu i problemach.
Czy czuje się Pan - w rozumieniu norwidowskim - pisarzem narodowym, który czuje powinność dawania świadectwa, ale jednocześnie bardzo mocno odczuwa zło tego świata?
- Dziś trudno jest mówić - jak przed wojną - że ktoś jest narodowcem. Niewątpliwie jestem patriotą. A czymże jest patriotyzm, jak nie dbałością o to, żeby obcy nas nie oszukał, żeby polski przemysł sprzedawał swoje produkty, a nie niemiecki, żeby tłumaczenia polskich książek ukazywały się za granicą, by w kraju zagraniczne książki nie zastępowały polskiej literatury...? Gdyby nasze granice były zagrożone, poszedłbym ich bronić.
Wierność za wszelką cenę, wierność mimo wszystko jest w Pana twórczości szczególnie widoczna.
- Bo patriotyzm to też wierność zasadom. Jestem wierny swojej rodzinie - żonie, córce, synowi, i będę ich bronił. Naród z kolei to moja większa rodzina. Jeśli cały Naród jest zagrożony, to moja najbliższa rodzina również jest zagrożona. Niestety, ludziom trudno dziś wytłumaczyć, na czym polega patriotyzm; lekceważy się dzisiaj to słowo, to uczucie. Ktoś powiedział, że to jest przeżytek, i teraz wszyscy to za nim powtarzają, nie wiedząc, o czym mówią.
Rok 1989 niósł wielkie nadzieje na zmiany, również w sferze kultury. Nikt nie spodziewał się, że nastanie pewna duchowa próżnia, a liczyć zacznie się to, co można dobrze sprzedać.
- Nie odbierałem tego jako próżni, po prostu byłem jeszcze za mało zorientowany. To był nagły przeskok, człowiek miał jeszcze wielkie nadzieje... Uważałem, że skoro skończyła się komuna, to to, co piszę, na pewno będzie rozchwytywane, bo pisałem zawsze prawdę o tamtym systemie. Szybko okazało się, że wcale tak nie jest, że moich książek właściwie nie należy pokazywać. Rynek księgarski zarzucono wtedy zagranicznymi bublami, a książki moje i kolegów, którzy podobnie pisali, nie miały żadnego poparcia i były źle widziane. Dziś autor bez billboardów na przystanku tramwajowym nie istnieje.
Nie jest to pewna forma cenzury, już inna niż za PRL? Niewygodnych autorów nadal się przemilcza...
- Oczywiście. Sam jestem bezustannie przemilczany, do tej pory moje książki mają trudności z dostaniem się na półki księgarskie. Nawet jak trafią do księgarń, w ogóle się ich nie eksponuje. Kiedyś moja żona specjalnie poszła do księgarni i spytała księgarza, dlaczego na półkach nie widać moich książek. - Bo mamy powiedziane, które książki mają być na wierzchu, a które nie. Nie mogę sam decydować, którą książkę eksponuję, a którą nie - odrzekł.
Dzieje się tak również przez naciski pewnych środowisk?
- Niewątpliwie. To są środowiska, które zainteresowane są tym, żeby tego rodzaju literatura się nie przebijała. Dziś liczą się jedynie pisarze, którzy nie podejmują ważnych tematów.
To znaczy, że w dalszym ciągu trwa zakamuflowana walka z Narodem? Przykładem spór o dzieła Józefa Mackiewicza...
- Trwa bezustanna walka. Mackiewicz to wybitny, wspaniały pisarz, który jest stale nieobecny. Coś się jego ukazało, coś przemknęło, ale to wciąż za mało. Nie jest tak jak ze Stefanem Żeromskim po I wojnie światowej, gdy nagle obwieszczono, że mamy wielkiego pisarza, który pisał o tym, jak było za cara.
Dlatego też po 1989 roku nie otworzono polskiego rynku literackiego na twórczość emigracyjną, którą w dalszym ciągu znamy wyrywkowo i wciąż jest ona nieobecna w szkole?
- Właśnie tak. Stosuje się bowiem tę samą politykę do pisarzy emigracyjnych, co do mojej twórczości czy twórczości moich kolegów.
Nie na taką Polskę Pan czekał...
- Nie. Jedynie przez rok, po 1989 roku, wydawało mi się, że mamy wolną Polskę, potem przestało mi się wydawać. Mogę wprost powiedzieć, że nie żyję w wolnej Polsce. Nie wiem, co to jest; jakiś protektorat niemiecko-rosyjski, ale z pewnością nie wolna Polska.
Jak by więc dziś potoczyły się losy Szymona Bolesty, głównego bohatera Pana książek? Czy w ogóle będą kontynuowane?
- Będą kontynuowane. Nie wiem, jak potoczyłyby się jego losy, zobaczymy. Na pewno nie pozbyłem się swoich nieustannych lęków. Nie są to już te same co za komuny, że wsadzą mnie do więzienia, będę miał proces i zostanę skazany. Są one inne, a mianowicie, że moja praca zostanie zniszczona w zarodku. To nawet nie jest praca, lecz bolesne wyrzucanie z siebie swoich przeżyć i doświadczeń.
Czym dla Pana są takie wyróżnienia jak ostatnio przyznany przez Stowarzyszenie Pamięci Piotra Skórzyńskiego medal "Nieulękłym w dążeniu do prawdy"? Odbierając go, powiedział Pan, że zmusza on do przeanalizowania całego życia...
- To niesłychanie ważne wyróżnienie dla mnie, czuję się bardzo zaszczycony i doceniony. Przy okazji jego odbioru wygłosiłem traktat "Prawda i strach", bo przecież ja bezustannie się bałem... To ważne, że doceniono te moje lęki, zrozumiano, że musiałem je przezwyciężać w imię zasad, którym byłem wierny.
Wierność prawdzie zawsze się opłaca...
- Opłaca się jedynie dla siebie samego, bo we współczesnym świecie z pewnością to się nie opłaca...
Dlatego tacy twórcy jak Pan powinni być propagowani wśród młodzieży, która jednak wciąż poszukuje autorytetów...
- Wiem, że bardzo mocno oddziałują na młodzież pozytywne postawy, które warto naśladować. Ostatnio byłem w Oświęcimiu, gdzie opowiadałem młodzieży o swoim życiu w obozie i o tym, co było po. Przyjęli mnie bardzo gorąco. Sam jestem otwarty na obcą literaturę, sztukę, bo nie można zawężać swoich horyzontów, ale musimy pamiętać, że nasza sztuka, nasza literatura jest bardzo bogata, że mamy się czym poszczycić. Dlatego dziś musimy jej bronić, bo próbuje się ją niszczyć, zastępować cudzą.
Uważa się Pan za pisarza spełnionego?
- Tak. Mam jednak żal, że czytelnicy nie mają dostępu do moich książek, że nie są one tłumaczone na inne języki. Przecież jedna z nich - "Czapa", swego czasu obleciała pół świata, począwszy od Japonii i Meksyku po Anglię, Niemcy i Francję. W czasie stanu wojennego w Paryżu grane było moje "Śniadanie u Desdemony" z Silvią Monfort w roli głównej, jedną z największych aktorek francuskich. Wiem, że jestem pisarzem strawnym dla zagranicy, w każdym kraju można mnie czytać, bo jestem zrozumiały dla wszystkich. Niestety, zostałem skazany na przemilczenie. Niedawno miałem propozycję od tłumacza francuskiego zachwyconego moją książką "Przed agonią", który chciałby ją przetłumaczyć. Niestety, wydawca wycofał się, bo któryś z polskich opiniotwórców napisał, że książka zawiera "niesympatyczny kontekst polityczny". A co oni myśleli - że mord błogosławionego ks. Jerzego Popiełuszki będzie sympatycznym akcentem politycznym?
Co Pana niepokoi, a co budzi nadzieję, gdy patrzy Pan na współczesną polską literaturę?
- Jest paru pisarzy, na których można liczyć, którzy próbują powiedzieć prawdę, mnie jednak jako honorowemu prezesowi Stowarzyszenia Pisarzy Polskich nie wypada wymieniać nazwisk. Mam świadomość, że jest wielu pisarzy formalistów, bardzo dobrych formalistów, którzy potrafią jednak napisać bardzo dobrą książkę, ale o czymkolwiek, a nie o rzeczach najważniejszych.
Przeważa obecnie literatura, która podtrzymuje ducha w Narodzie, broni pewnych wartości, czy raczej ta, która ma tendencję do degrengolady?
- Dziś, krótko mówiąc, zależy to, niestety, od nakładów książki i jej promocji. Ducha bowiem może podtrzymywać to, co do niego dociera. Skoro wiele wartościowych książek osiąga nakład tysiąca egzemplarzy, a lansuje się te bezwartościowe lub mało ważne o półmiolionowym nakładzie, to co tutaj mówić o wpływie literatury na ducha... To jest smutna prawda naszych czasów.
Co z lustracją pisarzy?
- Jestem za lustracją wszystkich, nie tylko pisarzy. Ilu jest chociażby profesorów, którzy nadal okłamują młodzież? Samo ich rozliczenie jest ważne, ale przecież żaden z nich nie pójdzie za to do więzienia, napiszą jedynie w gazetach, że był TW. Jeden z nich powie, że żałuje, drugi przeciwnie, że donosił, bo tak było trzeba, i spłynie to po nim jak po psie. A tu chodzi o coś ważniejszego, a mianowicie, żeby nie mieli już wpływu na politykę kulturalną, żeby już więcej nie szkodzili!
Tragedia smoleńska odmieni Polskę?
- Nie. Nie sądzę. To wielka tragedia narodowa i nie wiem, czy z tego wyjdziemy.
Dziękuję za rozmowę.
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100619&typ=my&id=my19.txt
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz