Planet Doc Review - filmy

avatar użytkownika igorczajka
Festiwal filmów dokumentalnych dobiegł końca. Ponad setka filmów, więc jak sobie wyrobić zdanie? Trzeba dokonać wyboru, zdając się trochę na przypadek, trochę na czubek nosa, jak podczas podróży autostopem – nigdy nie wiesz gdzie dojedziesz, choć cel rzekomo obrany. Zatem dobry los, który nie jest przyjacielem bezczynnych, obdarował nas kilkoma filmami, które warto zapamiętać oraz kilkoma, o których spokojnie można zapomnieć. Nie było filmu, który mógłbym wyróżnić jako zdecydowanie najlepszy, zatem pozwolę sobie na, w oczywisty sposób subiektywny, przegląd tego co zobaczyłem.

Zasmakuj ubóstwa” to zrobiony przez narcystycznego Holendra film o największym bogactwie naturalnym Afryki: ubóstwie. Myśleliście kiedyś w ten sposób o tym zjawisku? Międzynarodowa pomoc docierająca do państw afrykańskich stanowi nieraz największy procent dochodu narodowego tychże państw. Niestety, w interesie wielu organizacji, zarówno finansowych, jak i charytatywnych, jest... utrzymywanie tam biedy. Bank Światowy co prawda udziela Kongu pożyczki, ale pomoc uzależnia od zgody tamtejszego rządu na wydobywanie diamentów przez międzynarodowe korporacje. Zysk zostaje w kieszeniach przedsiębiorców z Europy. Organizacje humanitarne rozdają żywność, ale równocześnie utrzymują armię urzędników i mnożą koszty administracyjne – 70–90 proc. ich budżetów pochłania samo organizowanie „pomocy”. Podobnie jest z siłami ONZ – jaką rolę w środku afrykańskiej dżungli mogą spełniać niemówiący po angielsku Pakistańczycy? Biali farmerzy tworzą gigantyczne plantacje, gdzie robotnicy zarabiają pół dolara na trzy dni. Pracując ponad siły przez wiele lat, nie są w stanie zapewnić pożywienia swoim dzieciom, które umierają na ich oczach (czego świadkiem jest bezradny Martens). Najbardziej szokująca jest postawa Lekarzy bez Granic – w filmie pada sugestia, że oni również czerpią materialne korzyści z pracy w regionie, gdzie życie ludzkie nie ma żadnej ceny. Zarabiają na tym także fotoreporterzy – dzienniki z całego świata wciąż chętnie płacą za zdjęcia trupów bądź zgwałconych kobiet. Co można zrobić dla żyjących w nędzy mieszkańców Afryki? Można próbować ich przekonać, żeby nauczyli się czerpać radość z tego co mają, żeby zaakceptowali swój stan, którego zmienić nic nie może i żeby nauczyli się czerpać dochód ze swojej sytuacji. Jeśli pojedziesz do krajów trzeciego świata powinieneś zawsze płacić za zrobienie egzotycznego zdjęcia głodującego dziecka. Jego fotogenicznie spuchnięty brzuch jest jedynym co ma. Wspomniany na wstępie narcyzm autora, który zbyt często kieruje kamerę na siebie, można odczytać jako zwrócenie uwagi na jeszcze jeden, dość oczywisty i może dlatego nie zawsze pamiętany, aspekt humanitarnej działalności: pomagając nędzarzom kupujesz sobie swoje dobre samopoczucie.

Pozostałe filmy traktujące o biedzie i krańcach cywilizacji nie wybiegły moim zdaniem poza schemat dokumentalnego filmu, który mówi to co wszyscy i tak wiemy: zagłada naszej planety rozgrywa się na naszych oczach. „Na innej planecie” jest zbiorem luźnych scen z tezą. „O wodzie, ludziach i żółtych kanistrach” ogląda się znacznie lepiej, ale i autorzy pracowali pod kierunkiem doświadczonego producenta.

Bardzo ciekawym filmem był dokument „Idź diable precz” pokazujący społeczną rewolucję w afrykańskiej Liberii, gdzie długoletnią wojnę domową zakończył bunt kobiet. W efekcie tyran został obalony, rozpisano wybory, a prezydentem kraju została właśnie kobieta. Niezwykłe jak na afrykańskie realia i bardzo budujące. Powinni ten film pokazywać w objazdowych kinach w Afryce.

Bardzo ciekawy był set azjatycki. Po nudnawej realizacyjnie, choć interesującej tematycznie „Barbie z Damaszku”, wpadliśmy na „Afgańskiego Idola”. Historia czwórki pretendentów dosyć mocno porusza nasze liberalne głowy, uświadamiając jak silne mogą być ograniczenia kultury, w której jesteś wychowany. Zbyt śmiałe podrygiwanie w rytm muzyki jest karygodnym tańcem, a gdy z włosów jednej z uczestniczek spada chustka – jej los w programie jest przesądzony. Grozi jej nawet za to śmierć, ale na szczęście przez najgorętszy okres ukrywa się przed potencjalnymi zamachowcami i dzisiaj dalej śpiewa, choć nie w telewizji a na weselach.

Film „Królowa i ja” w zamierzeniu autorki miał być filmem o żyjącej żonie ostatniego szacha Iranu. Jego dzieje znane są u nas z książki Kapuścińskiego Szahinszach. Historia królowej opowiedziana jest przez jej krajankę, która w młodości uważała się za komunistkę, lecz po rewolucji Chomeiniego szybko rozczarowała się do nowej władzy. Rozczarowanie zostało przypieczętowane śmiercią jej brata, którego powiesili w wieku 17 lat. Wychowana w slumsach nienawidziła szacha, a teraz chciała się dowiedzieć jak po latach zapatruje się na tamto życie była królowa. Jest to zatem historia dwu kobiet, z dwu biegunów społecznej hierarchii. Już samo to jest ciekawe, jednak film pokazuje coś więcej. Pod koniec jego realizacji pomiędzy reżyserka a królową zawiązuje się nić sympatii. Królowa uwodzi rozmówczynię tak samo, jak uwodzi całe otoczenie. W niezauważalny sposób kupuje sobie przychylność uprzejmością. Autorka zdaje sobie z tego sprawę, dzieli się z widzem swoimi wątpliwościami, a jednak nie umie lub nie chce się temu przeciwstawić. Chciałaby wykrzyczeć swoją frustrację i nienawiść, a zdobywa się na delikatne zadanie kilku trudnych pytań na sam koniec. Jest to nie tylko film o żonie Szacha, nie tylko historia kontrastu odmiennych biografii. Jest to także, a może przede wszystkim film o korupcji przychylności za pomocą uprzejmości.

Najbardziej autentycznym filmem tego przeglądu, oczywiście z filmów które widziałem, jest niewątpliwie „Birma VJ”. Niezwykle poruszający dokument nakręcony konspiracyjnie małymi kamerkami video przez Birmańczyków w Birmie. Siatka kilkudziesięciu osób, z kamerami ukrytymi w torbach, kręciła bardzo nieliczne protesty Birmańczyków przeciwko panującej dyktaturze. Jedno-osobowe manifestacje pacyfikowane dosłownie w ciągu 15 sekund. Czasem odnieść można wrażenie, że na ulicy agentów służb bezpieczeństwa jest co najmniej tyle samo co przechodniów. Powoli protest się rozszerza, aż następuje przełom, gdy do gry wchodzą buddyjscy mnisi. Jednak oni również zostaną spacyfikowanie w najbardziej brutalny sposób. Siły rządowe nie cofną się przed strzelaniem ostrą amunicją w demonstrujących duchownych, co zostaje uwiecznione na dysydenckich video-kamerach. Porażający dokument na żywo, który wgniata w fotel, wyciska łzy i zaciska pięści. Polecam wszystkim obrońcom Tybetu, żeby zwrócili uwagę na znacznie gorsze prześladowania niż na Dachu Świata. Birmańczycy nie mają sławnego na cały świat Dalajlamy.

Jako odskocznia od kwestii podnoszących ciśnienie, polecić mogę gorąco film „Inteligentna nagość” traktujący o artystycznej parze: Edward Weston i Charis Wilson. Gdy poznali się w 1934 roku, on był uznanym artystą, a ona – nastolatką czerpiącą pełnymi garściami z życia kalifornijskiej bohemy. Dziś 90-letnia staruszka opowiada ze swadą, humorem i odrobiną nostalgii o najpiękniejszych latach swego życia. Jej nagie portrety to osobny rozdział w dziele Westona. To historia ich 12-letniego związku zaklęta w celuloidowy papier. Fascynacja naturalną cielesnością, mieszaniną niewinności i wyuzdania współgra z wielkim tematem Westona – naturą. To, że historię artysty opowiada jego partnerka i współpracownica, ujawnia nowe treści. Jesteśmy świadkami tego, jak Charis – początkowo tylko modelka i obiekt artystycznej fascynacji – staje się muzą i współtwórcą. Widzimy jak artysta zmaga się z tym, że przedmiot jego sztuki staje się niezależnym podmiotem. Pada pytanie o to, czy po dwóch stronach obiektywu może panować równowaga sił. Oprócz historii głębokiego związku dwójki artystów, dostajemy możliwość dotknięcia tajemnicy. Ze zdjęć wyziera coś, co każdy nazywa inaczej. Jeden z portretów interpretowany jest jako emanacja siły i śmiałości, inny krytyk widzi w nim spokój i zadumę, można w nim zobaczyć zmęczenie i głębię – jedno jest pewne: jest w tym coś, co trudno nazwać, ale można poczuć. Kapitalnie udało się połączyć narrację 90-letniej śwarnej babci z nakręconymi inscenizacjami, które są ustylizowane na kręcone amatorską kamerą sprzed 70 lat. Świetnie ucharakteryzowani aktorzy sprawiają, że widz ma poczucie uczestniczenia w opowiadanych przypadkach niejako z pierwszej ręki, jakby rzeczywiście towarzyszył bohaterom przyjaciel z amatorską kamerą. Pomimo typowego amerykańskiego schematu filmu dokumentalnego z gadającymi głowami w roli głównej dostajemy w prezencie możliwość dotknięcia Tajemnicy. Nie jest to częsty przypadek.

Na koniec wspomnę tylko „Odgłosy robaków - zapiski mumii”, który jest zaprzeczeniem wszystkiego, co stanowiło o wysokiej jakości poprzedniego filmu. W zamierzeniu film o tajemnicy. Film o powolnym i świadomym umieraniu z głodu. Wolna i silna wola spożytkowana na rozstanie się z życiem. Wrażenia z głodówki zapisywane w dzienniku. Powoli coraz silniej zbliżają się do archetypów najróżniejszych kulturowych odniesień. Pojawiają się znaczące sny, pojedyncze postacie, szmer wielu głosów – umierający nie wie czy to halucynacje czy odgłosy tamtego świata. Tuż przed końcem mamy informację białym świetle... Wbity w fotel i zaszokowany religijnymi doświadczeniami ateisty dostaję od reżysera na końcu w głowę demaskacją mistyfikacji: to jest literacka kreacja na podstawie autentycznego faktu. Taki przypadek miał rzeczywiście miejsce. Raz w Japonii, raz w Niemczech. Jednak to, co jest najbardziej istotne w tym wizualnie miałkim filmie – zapis dziennika umierania – okazuje się literackim przetworzeniem. Zatem tekst pozostaje zapisem kulturowej mitologicznej sytuacji, pozbawiony dokumentalnej treści, a ja jako widz czuję się oszukany. Film powinien być pokazywany na festiwalu filmowej poezji eksperymentalnej, a nie na przeglądzie dokumentu. Pełna artystyczna porażka zamykająca dostęp do oceanu interpretacji.

I tyle jeśli chodzi o filmy. O stronie technicznej festiwalu, który pod tym względem przekroczył wszelkie granice braku profesjonalizmu napisałem w poprzednim poście.

napisz pierwszy komentarz