Ta ostatnia niedziela ...
Milton Ha, pon., 14/06/2010 - 09:25
Miało być dramatycznie i tendencyjnie. Miało nie być merytorycznie. Miało być pod konkretne zamówienie polityczne. Miało być jeden lider przeciwko dwu outsiderom Miało… Tymczasem, ku zaskoczeniu gawiedzi, redaktorów i samych kontrlokutorów, było zupełnie inaczej.
Po pierwsze, zapowiadany nieobecny pojawił się w sposób niezapowiedziany i w konsekwencji stał się jakby obecny, choć wyraźnie czuł się w swej roli bardzo obco. Wyraźnie zesztywniały i spięty, by nie popełnić gafy, równie deprymująco wpłynął na pozostałych, którym owa sztywność , po trosze, się udzieliła. Ale efekt był, bo redaktorzy co najmniej kilka razy podkreślali, jacy są szczęśliwi, że się pojawił. Kontrkandydaci też się cieszyli. Sztucznie jakby.
Po drugie, było nudno, niedramatycznie i beznamiętnie politycznie, prawdopodobnie dlatego, że pytania znane były wszem i wobec dość dawno a przepytywani politycy, w ograniczonym czasie, jak harty na wyścigu, próbowali dobiec w swych rozważaniach do mety w jak najszybszym tempie aby nie dostać karnych sekund za przekroczenie limitu czasu. Jedynym plusem takiego rozwiązania było to, że ta nudna i bezbarwna audycja telewizyjna trwała możliwie jak najkrócej, z korzyścią dla obu stron. Głównie zaś dla polityków, bo nie zdążyli oni obnażyć swojej miałkości i braku wyrazu, że o braku pomysłu na politykę na stanowisku Prezydenta nie wspomnę.
Po trzecie, było bezdyskusyjnie, bo debata dyskusji nie przewidywała, co oznacza, że albo widzowie, do tej pory, źle rozumieli słowo debata, albo, co bardziej prawdopodobne, prowadzący i organizatorzy uznali, że debata oznacza tylko to, że po programie, w dowolnym gronie, każdy może sobie debatować z kim chce na temat tego co właśnie obejrzał i usłyszał, ale to i tak nikogo nie obchodzi a już najmniej głównych bohaterów debaty.
W wypowiedziach wszystkich polityków słychać było to, na co czekali wszyscy Polacy a więc patriotyzm, porozumienie, współpraca, koniec wojny i wiele innych magicznych zaklęć politycznych i, obliczonych na zyskanie poparcia, frazesów. Słychać to było głośno i wyraźnie. I tylko to było słychać. Nie od dzisiaj bowiem wiadomo, że kandydaci do najważniejszych urzędów w Państwie, są mocni „w gębie” nadzwyczaj, gorzej zaś wypadają po kilku czy kilkunastu miesiącach, gdy społeczeństwo mówi „sprawdzam”. Słuchało więc społeczeństwo tych wynurzeń kandydatów o wzajemnym szacunku dla konkurentów, o zakopywaniu toporów wojennych i stawianiu spraw Państwa ponad podziałami. Słuchało więc społeczeństwo o tym jak wielki dobrobyt, powszechna szczęśliwość i społeczna solidarność zapanuje, gdy ten czy ów a najlepiej wszyscy razem, zostaną wybrani na Prezydenta. Słuchało, przymykało oczy i bezrefleksyjnie nuciło stary ale jakże aktualny szlagier mistrza Fogga.
Ta ostatnia niedziela,
jutro się rozstaniemy
jutro się rozejdziemy,
na wieczny czas…
Bo, co jak co, ale społeczeństwo mamy niegłupie i wszyscy dobrze wiedzą, że całe to wazelinowanie, nawijanie makaronu na uszy, mamienie, wciskanie kitu, bajdurzenie, i co tam jeszcze pozytywnego da się wymyślić o obietnicach polityków, jest psu na budę. Bo, nie dalej jak w poniedziałek, na drugi dzień po debacie, wszystko wróci do normy i każdy z kandydatów, odwrócony do reszty plecami, pójdzie w swoją stronę i na swoją stronę będzie wszystkich próbował przekabacić. Wszystko zaś w ramach wygaszania konfliktów i wojny domowej. Czterech gniewnych ludzi w cztery Polski strony. Strach zaś pomyśleć co się będzie działo, gdy jeden z nich wygra. Oby do niedzieli. Wyborczej niedzieli…..
Ta ostatnia niedziela,
jutro się rozstaniemy
jutro się rozejdziemy,
na wieczny czas…
- Milton Ha - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz