głos socpoprawności

avatar użytkownika nissan
Ost: Polska katastrofa Drukuj
David Ost
12.04.2010
lech_kaczynski.jpgCzy to, co się dzisiaj zdarzyło, zdarzyło się naprawdę? Czy prezydent Polski zginął w katastrofie samolotu wraz z małżonką, dziesiątkami parlamentarzystów, dostojników państwowych, działaczy partyjnych i przywódców wojskowych? Do wypadku doszło w Rosji – w kraju, do którego polscy politycy, o ile w ogóle podróżują, nie udają się tak liczną grupą. Dziś jednak wybrali się tam, by w lesie katyńskim uczcić 70. rocznicę masowego mordu tysięcy polskich oficerów dokonanego przez stalinowską Rosję.

Miałem okazję poznać Lecha Kaczyńskiego, zmarłego prezydenta. Spotkaliśmy się w 1999 roku, w drodze do Ann Arbor na konferencję zorganizowaną w 10. rocznicę okrągłego stołu. Zaskoczyło mnie, że sprawiał wrażenie człowieka nieśmiałego, małomównego, niepewnego siebie. Nie są to cechy, których się spodziewamy u przyszłego prezydenta państwa. Lecz Kaczyński wolał chyba być cichym, skromnym reprezentantem grup marginalizowanych niż wielkim politycznym liderem. Był gwiazdą filmową jako dziecko, potem twardym antykomunistycznym opozycjonistą, w latach 80. został członkiem „Solidarności”. Gdy w 1990 roku inni związkowcy zaangażowali się w politykę, pełnił de facto funkcję przewodniczącego „Solidarności”. Później jednak dał się wciągnąć w politykę, być może pod naciskiem Jarosława Kaczyńskiego – samotnika, który poświęcił całe życie polityce, ale do szczęścia potrzebował wsparcia swojego brata bliźniaka.

Jeśli prezydent Kaczyński rzeczywiście wszedł do polityki dla swojego brata, to decyzja ta współgrała z jego charakterem. Przez całe życie przejawiał wrażliwość społeczną. Opiekował się ludźmi, którzy nie zawsze sami umieli sobie pomóc. Równie dobrze mógł być jednym z nich.

Gdy poznałem Lecha w 1999 roku, trzymał się z dala od barwnych polityków, którzy wraz z nim przybyli na konferencję. Pamiętam, jak po wieczornej dyskusji panelowej udaliśmy się grupą do baru. Lech szedł sam, jakieś pięć kroków za nami. Gdy grupa wchodziła do środka – Adam Michnik, supergwiazdor i dysydencki teoretyk, Dawid Warszawski, sławny dziennikarz podziemia, i Mieczysław Rakowski, były premier – jeden z nich odwrócił się do Kaczyńskiego i zrobił gest zapraszający do środka. „Mogę?” – nieśmiało zapytał przyszły prezydent.

Sympatia Kaczyńskiego wobec maluczkich mogła brać się z faktu, że sam czuł się jednym z nich. Nic więc dziwnego, że gdy już został prezydentem, zdawało się, że niespecjalnie lubi swoją pracę. Jego język ciała mówił, że obowiązki głowy państwa, wizyty zagraniczne czy występy w telewizji sprawiają mu dyskomfort. Z tego powodu nie cieszył się dobrą opinią na Zachodzie: zagranicznym politykom zdawało się, że w ten sposób wysyła im komunikaty, do których nie przyznałby się otwarcie. Kaczyński czuł się nieswojo w kontaktach z członkami rządu, rozluźniając się jedynie w prywatnych rozmowach z ludźmi spoza elity. Pamiętam, jak rozmawialiśmy w 1999 roku w kawiarni w parlamencie. Pamiętam jego szeroki uśmiech i żartobliwość, które natychmiast znikały, gdy tylko którykolwiek członek rządu podchodził, by zamienić z nim parę zdań.

Dlaczego ubiegał się o fotel prezydenta? Możliwe, że też w ramach braterskiej przysługi. W sztabie wyborczym, na wieść o zwycięstwie, nowy prezydent swoje pierwsze swoje słowa skierował do brata: „Panie premierze, zadanie wykonane!”. Przez dwa lata, gdy jego brat pełnił funkcję premiera, Lech był cichym prezydentem. Kiedy opozycyjna Platforma Obywatelska wygrała wybory w 2007 roku, prezydent Kaczyński stał się bardziej aktywny, zbyt często w sposób ostry i hałaśliwy. To również zdawało się wynikać z pewnego niedopasowania, z niemożności pełnego wejścia w przydzieloną rolę. Sprawiał wrażenie, że naprawdę nie zależy mu na elitach – nawet gdy sam stał się ich członkiem.

To prawda, że poza kilkoma celnymi wetami niewiele uczynił dla zwykłych ludzi w czasie swej prezydentury. Potrafił też być złośliwy i lekceważący dla tych, którzy nie zgadzali się z jego wizją polskości, czego dowiodła jego polityka wobec gejów. A jednak, podobnie jak w przypadku Lecha Wałęsy, było coś zaskakująco radykalnego – populistycznego w najlepszym tego słowa znaczeniu – w objęciu przez kogoś tak nieporadnego w oficjalnych sytuacjach stanowiska prezydenta.

Prawdopodobnie przegrałby zaplanowane na jesień tego roku wybory prezydenckie. Introwertyczna osobowość i niezgrabna publiczna prezencja nie wzbudziłyby zaufania wyborców ery medialnej, a jego kłótnie z popularnym premierem zraziły wiele, szczególnie młodych osób. W obecnej sytuacji wybory odbędą się w ciągu dwóch miesięcy i wszystko może się wydarzyć. Główny rywal Kaczyńskiego, marszałek sejmu Bronisław Komorowski, zgodnie z konstytucją pełni obecnie obowiązki prezydenta. Kto będzie jego przeciwnikiem w wyborach? W PiS-ie nie ma „naturalnego” następcy Lecha Kaczyńskiego. Jego brat jest osobowością zbyt zniechęcającą, aby zostać wybranym, drugi pod względem popularności lider partii może jeszcze bardziej zrazić wyborców. Natomiast wiceprezes PiS-u również zginęła w katastrofie samolotowej.

Cóż za tragiczna ironia, że wypadek ten zdarzył się w Rosji! Jedyną „dobrą” rzeczą, która może z tego wszystkiego wyniknąć, jest odmrożenie stosunków polsko-rosyjskich, które zaczęły się ocieplać już parę dni wcześniej, gdy premier Donald Tusk i Władimir Putin spotkali się w Katyniu, by uczcić ofiary masakry. Kaczyński miał przylecieć dzisiaj, ponieważ nie chciał się spotkać z Putinem, pragnął natomiast uczcić rocznicę wydarzeń z 1940 roku wyłącznie w gronie Polaków.

Putin zadeklarował, że będzie osobiście przewodził oficjalnemu śledztwu mającemu zbadać okoliczności katastrofy. Prawdopodobnie będzie ono jawne dla obserwatorów, zwłaszcza że wszystko wskazuje na to, że Rosjanie faktycznie próbowali zapobiec tragedii: samolot z prezydentem na pokładzie próbował wylądować wbrew zaleceniom rosyjskiej kontroli lotów, która zawracała inne samoloty, jednak nie miała prawa uczynić tego w przypadku polskiego samolotu prezydenckiego. (sic!)

Mieszkańcy Moskwy składają kwiaty pod ambasadą RP w Moskwie, polscy politycy i rodziny ofiar przybywają na miejsce wypadku. Możliwe, że odczują niespodziewaną więź z rosyjskimi urzędnikami wspierającymi ich w chwili rozpaczy czy ratownikami wydobywającymi wrak samolotu z lasu. Polacy, którzy nieczęsto mieli do czynienia z opiekuńczą stroną rosyjskiej natury, teraz staną z nią twarzą w twarz. Można wymyślić wiele zaskakujących scenariuszy, ale jakże niewyobrażalne wydaje się to, że w miejscu przerażającej zbrodni wojennej z 1940 roku może dziś rozpocząć się pojednanie.

Wstrząsające śmiertelne żniwo tego wypadku jest trudne do wyobrażenia. Dopiero z trzeciego artykułu, jaki przeczytałem, dowiedziałem się o śmierci Izabeli Jarugi-Nowackiej, czołowej feministki w polskim parlamencie. A dopiero w czwartym odkryłem, że zginęła prawdziwie legendarna postać, o czym prasa światowa prawie nie wspomina: osiemdziesięcioletnia Anna Walentynowicz, skromna pracownica Stoczni Gdańskiej, której zwolnienie doprowadziło do powstania „Solidarności” w 1980 roku. Śmierć jej samej spowodowałaby w Polsce ogólnonarodową żałobę. Teraz dowiadujemy się o tym przy okazji, czytając o czlonkach klasy politycznej, którzy zginęli wraz z nią.

*David Ost – amerykański politolog, autor m.in. książki Klęska „Solidarności”

Tekst ukazał się w magazynie „The Nation”. Przełożyła Agata Tomaszewska.
http://www.krytykapolityczna.pl/Opinie/Ost-Polska-katastrofa/menu-id-197.html

napisz pierwszy komentarz