Ciocia Starej Daty [opowiadanie] [2010-04-02 10:48]

avatar użytkownika dzierzba

Jeżeli popularność publikowanych w Salonie24 notatek mierzy się ilością komentarzy, to większość moich tekstów (w tym poprzed...

Jeżeli popularność publikowanych w Salonie24 notatek mierzy się ilością komentarzy, to większość moich tekstów (w tym poprzed...

Jeżeli popularność publikowanych w Salonie24 notatek mierzy się ilością komentarzy, to większość moich tekstów odnosi dość umiarkowane sukcesy. Ja jednak (jak na prawdziwego grafomana przystało), niezrażony brakiem zrozumienia u publiki, uparcie i niezmiennie piszę dalej.

Właśnie teraz pozwalam sobie zamieścić tutaj kolejny tekst poprzedzony właśnie tym krygująco-pretensjonalnym wstępem. Zapraszam zatem do lektury. Chciałbym jeszcze tylko w tym samym tonie zaznaczyć, że za kulawość fabuły, płaskość postaci, monotonię akcji itp. niedociągnięcia nie przepraszam. Proszę bowiem pamiętać, że nie można raczej  wymagać zbyt dużo od treści dostarczanych gratis ;)

 Cocia Starej Daty

Ciocia Marian był starej daty i co tu ukrywać – nie przelewało mu się. Ojciec mówił, że jest ofiarą niespłaconych kredytów i konsumpcyjnej mody z początku tego wieku. Ponoć każdy marzył wtedy o sześćdziesięciometrowym apartamencie na wysokim piętrze strzeżonego blokowiska. Z przeszkloną windą, automatyczną bramą, ochroniarzami, garażem w podziemiach, basenem oraz jacuzzi.
Właśnie w takim miejscu stoję teraz patrząc z obrzydzeniem na wszechobecny syf. Niewiele już zostało po całkiem niedawnej świetności. Potłuczone szkło, odłupana chyba młotem posadzka, łuszcząca się farba i smród niedezynfekowanych ciał ludzi i zwierząt dopełniają obrazu tej tragedii. Na samą myśl, że mam lecieć pieszo aż na dziesiąte robi mi się słabo. Szczelnie wypełniony śmieciami szyb windy wskazuje jednak jasno, że innej możliwości brak.
Zatem ostrożnie.
Omijając szerokim łukiem cuchnące wymioty i śpiących patriotów oraz uważając cały czas, żeby nie dostać z znienacka w pysk, lecę ile sił. Jeszcze kilka stopni. Na półpiętrze wyniesiony z jakiegoś punktu kościelnego automat komunijny wysuwa i chowa pusty podajnik. Tam i z powrotem. „Ciao… ciao… ciao…” Zaciął się.
Wreszcie jestem. Drzwi nad wyraz solidne, ale nie dziwie się. Nie ma sensu grzecznie stukać. Walę więc pięściami, ale poza obłędnym „Aleluja i dopsz!!!” jakiegoś świra z gdzieś z boku odzewu brak. Dzwonię. Szczęście, że telefon jest obowiązkowy i trzeba o niego dbać, bo w innym przypadku pewnie leżałby gdzieś rozładowany i mógłby sobie długo jeszcze tak czekać.
Odbiera nad wyraz szybko i gdy dociera do niego z kim rozmawia, jest szczerze ucieszony. Tłumaczę chwilę cierpliwie, że jestem już na górze. Sapiąc z przejęcia mówi bełkotliwie, że „teraz już kleji o co mi kaman” (dokładnie tak się idiota wyraża) i odryglowuje drzwi.

 

Z ulgą zatrzaskuję je za sobą i rozglądam się ciekawie. Nie wiem po co, bo trudno było oczekiwać czegoś nowego. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to zwykłe szyby zamiast plazm, a więc i męczące oczy światło. Widać w nim wyraźnie łuszczące się ze starości meble z Ikei, wytarte panele i podarty tapczan z ekologicznej skóry. Z każdego detalu tego pomieszczenia płynie jasny sygnał – nadprogramowym emerytom się nie przelewa. Moim zdaniem w ogóle żal tak żyć.

Sam Marian również wygląda okropnie. Nawet jak na typową ofiarę budżetowego chirurga w podeszłym wieku. Spasiony tanim jedzeniem, ze zwisającymi na wysokości pasa cycami, krzykliwie pomalowanymi wargami i różem na policzkach, w długiej tunice i pantofelkach na lekkim obcasie budzi moje szczere obrzydzenie. Jest chyba tego świadomy, bo uśmiechając się serdecznie, wstydliwie zasłania dłonią szczerbate usta. Przełamując wstręt i coraz potężniejszy strach, odwdzięczam się możliwie szczerym grymasem i dyskretnym ruchem nadgarstka loguję do sieci.
Szkoda jednak czasu. Kręcimy. Scenariusz dawno gotowy. Ma być lajf.
Zaczynam od wyciągniętego z plecaka czteropaku mlecznej FriKoli, Wręczam mu go może trochę zbyt teatralnym gestem dukając, że to od ojca, „bo ten kto kocha, ten jest frik.” Wzruszony ciocia gładko łyka reklamowe kopi i kwiląc tuli prezent do obwisłych cyców. Wyciągniętą z włosów wsuwką nakłuwa wieczka i stawiając buteleczki ostrożnie na zakurzonej półce wyjaśnia, że to piękny prezent i nie może wybuchnąć. Teraz człapie do mnie i w odruchu niekontrolowanej radości chce uściskać. Zdobywam się na lekki uśmiech, ale nie daję rady, uchylam się. Niedobrze. Miało być serdecznie. Nie trzeba długo czekać na reakcję, w uchu trzeszczy nieprzyjemny dźwięk: „Majnus! Majnus! Posliednija szansa!”.
Dobra, jeszcze raz.
 
No choć, ciociu, choć!” mówię zatem delikatnie i serdecznie. Rozchylam przyjaźnie ramiona, w które ten wpada bez skrępowania. Tuli mnie mocno. Czuję lepki pot i słodki zapach tanich dezodorantów. Niedobrze mi. Wiem też, że nie wytrzymam tego długo i jeżeli ma się udać, najwyższy czas kończyć już tę farsę. I nieważne, że do zakontraktowanych piętnastu minut brakuje pewnie trochę, mam to gdzieś. Nie zważając na płynące wprost do ucha upomnienia producenta, już teraz sięgam ręką do plecaka w poszukiwania iniektora. Wymacuję go szybko i niby niechcący wyrzucam przy tym promocyjny talon na zakup alg w „ProlMarcie”. Widać go wyraźnie. Przynajmniej tyle, będzie klika kredytów na plus. Nie przestając tulić się do ciocia głaszczę go po głowie odsuwając włosy za uchem. Pieszczę jego skórę dziwnym, delikatnym ruchem wyczuwając mocny puls. Przyłapując się na myśli, że w moim zachowaniu jest coś dziwnie erotycznego, wzdrygam się. Najgorsze, że naprawdę musiało to tak wyglądać, bo w uchu już brzęczy złośliwy śmiech.
Wystarczy.
 
Szybko.
Przykładam iniektor, zwalniam blokadę. Słychać krótkie „psst” i głowa Mariana odskakuje konwulsyjnie do tyłu, ciało pręży się i sztywnieje. Gdy się cofam, pada ciężko na posadzkę. Patrzę, jak zebrana w kącikach ust gęsta piana rozmazuje mu szminkę po podbródku. Żyje jeszcze patrząc pustymi oczami gdzieś daleko. Zamykam je szybkim ruchem otwartej dłoni. Widziałem na starym filmie, spodoba się.
No dobra. Czas na mnie, zbieram się.
Kupon do plecaka, frikola do ręki. Jemu już się nie przyda, a mnie chce się pić. W głowie kołacze się tylko jedna myśl – wybiec stąd jak najszybciej. Niby zrobiłem swoje całkiem sprawnie, ale jednak cały się trzęsę. Zaraz przejdzie, pocieszam się. Najważniejsze, że się udało. Teraz tylko trochę cierpliwości. Za rok, dwa zakończą dezynsekcję i będę tu pierwszym mieszkańcem. Piętnaście minut roboty, pięć minut sławy w SocNecie, a w zamian prawo pierwokupu mieszkania za grosze, bo po nadliczbowym emerycie. Niewyobrażalnie niska połowa ceny urzędowej i rabat na wyposażenie. „Pięknie, fuksiarzu” myślę sobie. Zbiegając schodami zapominam o ostrożności. Szybko do domu. Opłacało się.


Filed under: opowiadanie sf, science-fiction

napisz pierwszy komentarz