Zanim starsi i mądrzejsi… (Stanisław Michalkiewicz)

avatar użytkownika Maryla

Szanowni Państwo!

Co jeden człowiek chce zakryć, to drugi prędzej czy później odkryje. W ostatnich dniach dowiedzieliśmy się o prestiżowej nagrodzie imienia Karola Wielkiego, jaką otrzymał pan premier Donald Tusk. W proporcji do dokonań pana premiera Tuska, o których stosunkowo najwięcej dowiadujemy się z sejmowych komisji śledczych, prestiż nagrody imienia Karola Wielkiego jest stanowczo za wysoki. A jednak premieru Tusku tę nagrodę przyznano. Jeśli zatem nie za osiągnięcia, to za co?

Na odpowiedź na to pytanie naprowadza nas Pokojowa Nagroda Nobla dla amerykańskiego prezydenta Obamy. Pan prezydent Obama wprawdzie prowadził wtedy już dwie wojny o pokój, ale przecież nie zainicjował żadnej z nich, tylko odziedziczył po swoim poprzedniku. Widocznie jednak Komitet Pokojowej Nagrody Nobla jakoś spenetrował intencje prezydenta Obamy, dopatrzył się w jego sercu gorącego pragnienia pokoju i nagrodził samą intencję. Jak się okazało – słusznie, bo właśnie rozpoczęło się bombardowanie Jemenu, a przecież Jemen to nie jest ostatnie słowo. Skoro zatem powstała nowa, świecka tradycja nagradzania za intencje, to lepiej rozumiemy, że również pan premier Tusk mógł otrzymać nagrodę Karola Wielkiego.

No dobrze, mógł – ale na jaką właściwie intencję? Wiedzieć tego na pewno jeszcze nie możemy, ale dzięki niedyskrecji pana Sławomira Nowaka, możemy się domyślić. Otóż pan poseł Nowak dał do zrozumienia, że wśród kandydatów na przyszłego prezydenta Polski premier Tusk faworyzuje pana Władysława Bartoszewskiego. Dopiero w tym kontekście w pełni rozumiemy przyczynę, dla której pan premier Tusk ogłosił zamiar zmiany konstytucji, która pozbawiałaby prezydenta resztek uprawnień. Trzeba powiedzieć, że trudno wyobrazić sobie prezent, który bardziej udelektowałby Naszą Złotą Panią Anielę, niż pan Władysław Bartoszewski na stanowisku bezsilnego prezydenta Polski.

Pan Władysław Bartoszewski, od lat umiejętnie odcinający kupony od swej chlubnej okupacyjnej przeszłości w postaci kolekcji niemieckich nagród – ostatnio chyba nagrody „Szkła w Rozumie” od miasta Karlsruhe – znakomicie nadawałby się na prezydenta Polski w trakcie przeprowadzania na niej operacji rozbiorowej. Jako człowiek kulturalny, który przecież nie okazałby się niewdzięcznikiem, nie tylko nie sprzeciwiałby się Naszej Złotej Pani Anieli, ale swoją osobą znakomicie uwiarygodniałby poczynania pana premiera Tuska, który w tym celu pragnąłby uzyskać pełnię kompetencji wykonawczych – oczywiście w zakresie zewnętrznych znamion władzy, przekazanych mu przez starszych i mądrzejszych. Akurat tak się złożyło, że wybory prezydenckie na Ukrainie ułożyły się zgodnie z zasadami strategicznego partnerstwa niemiecko-rosyjskiego, więc i w Polsce można by już zacząć różne sprawy porządkować.

Zanim jednak starsi i mądrzejsi, no i oczywiście – Nasza Złota Pani Aniela przeprowadzi swoje względem nas zamierzenia – spróbujmy zastanowić się nad pożądanymi zmianami w naszej konstytucji – na wypadek, gdyby nagle ich przeprowadzenie okazało się możliwe. W poprzednim felietonie mówiłem o systemie prezydenckim i większościowej ordynacji wyborczej do Sejmu, opartej na jednomandatowych okręgach wyborczych. A skoro już mowa o systemie wyborczym, to warto zwrócić uwagę na celowość zmiany sposobu wyborów do Senatu.

Obecnie czynne prawo wyborcze do Senatu maja wszyscy obywatele, co sprawia, że Senat jest właściwie repliką Sejmu i nie bardzo wiadomo, co właściwie ma robić. Tymczasem gdyby prawo wybierania senatorów mieli wyłącznie obywatele kwalifikowani – to znaczy ci, którzy sami już piastują funkcję publiczną z wyboru – to mielibyśmy Senat wybierany przede wszystkim przez działaczy samorządu terytorialnego. Taki Senat nie mógłby pozwolić sobie na brak czujności wobec uprawnień samorządu i nie dopuściłby do ich uszczuplenia.

A skoro już o samorządzie mowa, to nie ulega wątpliwości, że należałoby zlikwidować wojewódzki i powiatowy szczebel struktury samorządowej i pozostawić jedynie gminy jako organy samorządowe i województwa, jako jednostki administracji rządowej. Ale to by był dopiero początek prawdziwej rewolucji w finansach publicznych.

Przede wszystkim należałoby wprowadzić konstytucyjny zakaz uchwalania budżetu państwa z deficytem. W 1991 roku ten postulat został zlekceważony, no a teraz dług publiczny sięga już 700 miliardów złotych i powiększa się w tempie co najmniej 1500 złotych na sekundę. Wprowadzenie konstytucyjnego zakazu uchwalania budżetu z deficytem mogłoby proces lawinowego narastania długu publicznego zahamować z korzyścią dla przyszłych pokoleń.

Żeby jednak już całkiem zablokować pokusę trwonienia przez rząd publicznych pieniędzy, trzeba by odwrócić dotychczasowy sposób dystrybucji dochodów państwowych. Obecnie jest tak, że podatki w zasadzie zbiera rząd, a przydzielając samorządom zadania, cedzi im też jakieś fundusze. Zmiana polegałaby na tym, że wszystkie podatki zbierają gminy, które następnie płacą ustaloną z góry na konkretny rok składkę na państwo, a co im po zapłaceniu tej składki zostanie, to już do dyspozycji gminy. Zmusiłoby to władze państwowe do racjonalizacji wydatków i sprzyjałoby konkurencji między gminnymi samorządami.

Wreszcie należałoby zmienić konstytucyjne fundamenty gospodarczego modelu państwa i z kapitalizmu kompradorskiego przestawić je na tory prawdziwej gospodarki rynkowej. Takim fundamentem, nawet nie konstytucyjnym, ale odziedziczonym bez żadnej zmiany po PRL-u, jest artykuł 58 kodeksu cywilnego, który mówi, że czynność prawna sprzeczna z ustawą, albo mająca na celu obejście ustawy jest nieważna – a w miejsce tych nieważnych postanowień wchodzą przepisy ustaw i rozporządzeń. Oznacza to, że mamy atrapę gospodarki rynkowej, w której ostatnie słowo zawsze należy do władzy publicznej, albo wręcz – do urzędników, którzy wskutek tego są głównymi organizatorami życia gospodarczego. Dlatego w projekcie konstytucji, jaki przygotowałem jeszcze w 1992 roku, a który w tej kwestii nie stracił aktualności, proponowałem wprowadzenie zasady, że „nikt nie może wbrew stronom podważyć umowy, ani zmienić jej treści, chyba, że stanowi ona czyn zabroniony pod groźbą kary, wynika z takiego czynu, albo ma go na celu”. Dopiero wtedy prawo tworzone między kontrahentami uzyskałoby rangę równą ustawom , a to dopiero jest warunek gospodarki rynkowej, w której państwo jest strażnikiem umów prywatnych.

Mówił Stanisław Michalkiewicz

 

http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=1098

Etykietowanie:

napisz pierwszy komentarz