Zwykła prawda czerwonych twardogłowych.
W S24 pojawił się wykwit erystyczny niejakiego mr offa (nie linkuję, bo nie ma po co), który dla lepszego ubarwienia swoich fantazmatów posiłkuje się esejem Stefana Chwina, pt. “My, Ablowie czyści jak łza” (“Gazeta Wyborcza”, 2008/10/04 – również nie linkuję, bo nie ma po co). Spośród wielu rzeczy, które mr off za Chwinem zakłamuje, gdzieś w tle znajduje się zwykła prawda czerwonych twardogłowych. Na czym ona polega? Postaram się to krótko wyjaśnić.
W sierpniu 1980 r. na mocy, tzw. porozumień sierpniowych, władza legalizuje dwa niekontrolowane przez nią związki zawodowe, tj. NSZZ „Solidarność” oraz NSZZ „Solidarność” Rolników Indywidualnych. Niekontrolowane, aczkolwiek przez nią infiltrowane i rozbijane praktycznie od samego początku. W ramach porozumień władza zgodziła się na pewnego rodzaju liberalizację systemu gospodarczego oraz na pewne koncesje polityczne. Jedno z drugim miało być ze sobą sprzężone, gdyż wskutek narastającego wówczas kryzysu – będącego skutkiem względnej prosperity epoki gierkowskiej – gospodarka coraz silniej traciła impet wchodząc w naturalny cykl koniukturalny. Władza dobrze zdawała sobie z tego sprawę. Po to, by wyhamować symptomy narastającego kryzysu została ona przez społeczeństwo zmuszona (wskutek strajków, protestów i rozlicznych demonstracji) do współpracy z nim lecz na warunkach, które wiązały się z wyżej wymienioną liberalizacją oraz koncesjami. Społeczeństwo polskie przez trzydzieści pięć lat istnienia ustroju socjalistycznego zdążyło bowiem nabrać doświadczeń w „dialogu” z władzą, dzięki czemu było w stanie dosyć szybko przeformułować środki i metody oporu z konfrontacyjnych na koncyliacyjne.
Za tym stały wszystkie wcześniejsze wydarzenia, które zwykło się nazywać „wielkimi polskimi miesiącami”, a których efektem był rozlew krwi. O ile wcześniej ich charakter był w przeważającym stopniu lokalny oraz intensywny, o tyle w dobie sierpnia 1980 r. stały się one ogólnopolskie i ekstensywne. Innymi słowy mówiąc, wcześniej (tj. przed sierpniem 1980 r.) w sytuacji, gdy zastrajkował jakichś zakład, to bunt w nim można było bardzo łatwo spacyfikować i wygasić, na przykład przy pomocy agentury bądź ugięcia się pod presją żądań i zagwarantowania takich lub innych przywilejów. Podobnie było z całymi branżami i sektorami gospodarki. Również w przypadku demonstracji w jakimś mieście wystarczyło przeciwko protestującym wysłać siły pacyfikacyjne, które szybko przywracały porządek. Jednak sierpień 1980 r. był czymś jakościowo nowym, jeśli chodzi o protest przeciwko władzy. To nie było coś lokalnego, co możliwe było do opanowania siłami dwóch-trzech garnizonów milicji i ZOMO, wspieranych wojskiem. To nie był także ferment w jednym zakładzie lub branży, gdzie wystarczyło podjąć takie działania, o których napisałem wyżej. To miało rzeczywiście cechy ogromnego ruchu narodowo-społecznego, rozsianego na całym terytorium kraju. Władza, jeśli odrzuci się golicynowską tezę o „zaprojektowaniu Solidarności”, była skalą i masowością protestu całkowicie zaskoczona. Właściwie, można powiedzieć, znalazła się na skraju poważnego osłabienia lecz, rzecz jasna, nie upadku. Przez jakiś czas partyjni nie za bardzo mogli się połapać i zdecydować co robić dalej, stąd więc na pewien moment znaleźli się w defensywie. W ich łonie zwyciężył jednak marksistowsko-leninowski taktyczny pragmatyzm, by na pewien czas dopuścić do zmian, dając sobie czas na wypracowanie strategii.
Właśnie ten pragmatyzm był siłą sprawczą wyrażenia zgody na zapisy w „porozumieniach sierpniowych”, jednak faktycznie w łonie partyjnych i aparatu bezpieczeństwa podjęte zostały działania w kierunku odzyskania inicjatywy i kontruderzenia. Tymczasem stopniowo postanowienia porozumień były wdrażane. Jednym z nich było dopuszczenie do władzy w przedsiębiorstwach delegacji pracowniczych, które wraz z NSZZ „Solidarność”, miały nie tylko współpracować z partyjnymi, którzy tymi zakładami zarządzali, lecz również w jakimś zakresie kontrolować w nich działania władz partyjnych. Skutkiem tego było m.in. to, że delegacje pracownicze i NSZZ „Solidarność” zaczęły w coraz większym stopniu posiadać wiedzę na temat patologii funkcjonujących w zakładach, ich przyczynach i skutkach oraz osobach w nich zaangażowanych. Rezultatem posiadania tej wiedzy były dążenia i działania zmierzające do usuwania takich osób (przeważnie z partyjnej nominacji) z zajmowanych przez nie stanowisk. Coraz bardziej okazywało się, że takich osób jest coraz więcej, zatem w coraz większym stopniu działania delegacji pracowniczych i NSZZ „Solidarność” zaczęły zagrażać różnym interesom takich osób. Trzeba pamiętać, że do czasów „przedsierpniowych” takie lub inne osoby traktowały zakłady pracy niczym swoje dominia – udzielne księstwa. To już wówczas, można tak powiedzieć, był to pewien archetyp „partyjnych baronów”. W łonie partii coraz bardziej zaczęły krzewić się zasady „dynastyczne”, to znaczy przekazywania stanowisk i wpływów potomkom wcześniejszych kadr partyjnych. W zasadzie partia była, można tak rzec, dla jej funkcjonariuszy dobrym „biznesem” przynoszącym profity z posiadania renty władzy. Za tym się kryła przecież cała masa rozlicznych przywilejów. Proszę sobie zatem wyobrazić, jak wielki gniew i furię musiało wywoływać to, że w stosunkowo krótkim czasie, wskutek działalności delegacji pracowniczych i NSZZ „Solidarność”, wielu partyjnych traciło swoją pozycję (w tym także wśród partyjnego establishmentu), i jak bardzo starali się temu przeciwdziałać oraz z powrotem przechwycić stery władzy. Wszak to chodziło o ich dorobek życiowy i ich stopę życiową, o ich plany względem siebie i swoich bliskich, o rzeczy całkiem przyziemne, materialne. Bo też partyjni byli w całej swojej masie do szpiku kości przesiąknięci materializmem, wokół którego wszystko organizowali. I to też nieomal z dnia na dzień zaczęli tracić.
Deprecjacja pozycji, którą partyjni cieszyli się kolejne dziesięciolecie, musiała powodować w nich narastającą żądzę odwetu. Rzecz jasna nie mogło to polegać wyłącznie na dokonaniu zmian kosmetycznych we własnym łonie. Na tym, by władzę w partii przejęła frakcja „jastrzębi” kosztem „gołębi”. Na tym, by jedna partyjna elita zastąpiła drugą. To wszystko byłoby za mało, jeśli chodzi o przywrócenie status quo i dalsze korzystanie z renty władzy. By tak się stało, to trzeba było zgnieść „solidaruchów” (jak się o „Solidarności” coraz częściej zaczęto wypowiadać), to trzeba było także pokazać żelazną pięść. Kilkanaście miesięcy karnawału „sentymentalnej panny S.” dało czas na przygotowanie się do tego. Co się stało później? Wiemy to bardzo dobrze. Z kolei, na kanwie powyższych rozważań można postawić sobie i taką hipotezę, że przed młodym wówczas generałem u szczytu kariery postawiona została alternatywa: „Albo z nami i wszyscy przetrwamy, albo bez nas i się wszyscy rozlecimy. A Radzieccy zawsze znajdą jakiegoś zmiennika.”
Pięść ta uderzyła 13 grudnia 1981 r., by walić przez kolejne 8 lat. Partyjni odzyskali wpływy, by swojej dorastającej latorośli móc “dynastycznie” przekazywać władzę, gdyż Władzy raz zdobytej, nie oddamy nigdy.
- MoherowyFighter - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz