Pani Krakowska.

avatar użytkownika MoherowyFighter

W klatce na przeciwko wujostwa Kleofasów mieszkała pani Krakowska. Była to kobieta w mocno podeszłym już wieku i co dziwne, że choć była mężatką, to wykazywała wszystkie cechy staropanieństwa. Właściwie była dziwaczką. Potrafiła na przykład w środku nocy w koszuli nocnej wyskoczyć na klatkę schodową i krzyczeć, że po nią idą, mimo że nie było to nigdy prawdą. Innym razem na całą okolicę rozpowiadała, że ktoś ją podgląda. Co było nie możliwe, gdyż zajmowała ostatnie piętro i nijak dało się do niej zajrzeć. Jeszcze innym razem to utrzymywała, że chłopaki z innego podwórka przychodzą do niej na piętro, hałasują i przeklinają, jednak nigdy tego jej sąsiedzi nie potwierdzili. W zasadzie, to prawie nikt jej nie lubił, za wyjątkiem kilkoro podobnych do niej dziwaków w okolicy. Była zresztą tak sławna, że w innych dzielnicach – nawet na drugim końcu miasta – opowiadano sobie o niej dowcipy. Czasami coś tam o tym do niej docierało, lecz ona mówiła, że to o kimś innym mowa.

Pani Krakowska miała dziwną manierę zwracania się do wielu per „synku”. Nawet, gdy dotyczyło to już mężczyzny w średnim wieku, żonatego, posiadającego dzieci, no w ogóle z jakąś pozycją społeczną i zawodową. Potrafiła także nazwać kpiarsko dorosłą kobietę „skarbeńku”, bądź w zacietrzewionym roztrzęsieniu wywrzeszczeć „Jazda stąd!”. Właściwie to miała niewyparzony język. Sarkała i dądrała bezustannie na każdego, kto nie należał do jej towarzystwa. A już najbardziej była zajadła na jedno ze stronnictw, które przez krótki czas sprawowało władzę, lecz ją szybko utraciło. Rzecz jasna, pani Krakowska frenetycznie gardłowała za innym, mimo że te notorycznie się kompromitowało swoją nieudolnością, aferami obyczajowymi, kryminalnymi i wieloma innymi rzeczami; za to bezustannie robiącym cyrk dla gawiedzi.

Mimo swojego wieku, pani Krakowska potrafiła wspiąć się na trzepak pośrodku podwórka, by z tej trybuny głosić swoje kaznodziejskie elaboraty o sytuacjach i zdarzeniach, które dawno już w prasie zostały zdementowane. Gdy tak na nim stała, to postać jej nabierała posągowości i majestatu, do złudzenia przypominając Dziewicę Orleańską wiodącą swój oddział na pola Compiègne. Wszystko było podobne – włos rozwiany, wzrok zamglony zasłoną dziejowego posłannictwa, głos o sile artylerii, szczelnie otulająca ją kapota jako żywo przypominająca zbroję; zaś ręka trzymająca się trzepaka wyglądała jakby niosła chorągiew wojenną, a druga dzierżąca plik manifestów symbolizowała miecz wzniesiony ku górze wskazujący kierunek zwycięstwa, dzielności i bitewnej chwały. Co mądrzejsi jednak w trakcie jej tyrad przechodzili obok, nawet jej nie zauważając. Inni natomiast wdawali się z nią w beznadziejne dysputy. Stała sobie ona zatem na tym trzepaku i grzmiąc obwieszczała wszem i wobec, że ma rację. Kto choć się ośmielił zadać jej jakieś pytanie, którego ona się nie spodziewała, to temu wybuchała prosto w twarz, że tenże źle się zachowuje, niczego w ogóle nie rozumie oraz żeby sobie poszedł i się przygotował. A już była wręcz święcie przekonana o tym, że taki ktoś pewnikiem należy do tego stronnictwa, które utraciło władzę bądź jest jego sympatykiem. I nawet, jeśli tak nie było, to pani Krakowska w ogóle tego nie przyjmowała do wiadomości. Wówczas, taki ktoś, to według niej na pewno kłamał. No i pani Krakowska świątek, piątek i niedziela na tym trzepaku prowadziła swoje prelekcje. A robiła to z zapałem godnym lepszej sprawy.

Pod trzepak, kiedy pani Krakowska prowadziła na nim swoje monologi, bardzo często zwykł przychodzić Jaś. W zasadzie rzadkością było, by Jaś był nieobecny na jej wykładach. Kiedy tak było, by w trakcie nich jego nie było, to raczej wtedy, kiedy chorował bądź musiał gdzieś z wujostwem Kleofasami wyjechać. Jednak nawet choroby nie potrafiły mu przeszkodzić w tym, by przez otwarty lufcik móc słuchać wystąpień pani Krakowskiej. Okno bowiem jego pokoju wychodziło na podwórko, zaś od trzepaka dzieliła je odległość niespełna pięćdziesięciu metrów. Siadał więc na stojącym tuż przy oknie łóżku, obwijał się szczelnie kołdrą, uchylał lufcik i przez szparę w nim nasłuchiwał jej przemów. Tak mu wtedy przykro było i smutno, że nie może być tam wraz z nią i jej asystować. Że może jego absencja być dla niej zawodem. Jednak mimo to pani Krakowska wiedziała, że on wbrew gorączkom, smarkaniu, kichaniu i kaszleniu chłonie każde jej słowo i jest z nią obecny duchowo. Przecież on ją wręcz uwielbiał, ubóstwiał, ona z kolei była dla niego jak matka. Trzeba przy tym zaznaczyć, że pomiędzy nimi była dość osobliwa zażyłość, gdyż mówili sobie po imieniu – ona zwyczajnie do niego „Jaś”, on zaś do niej „Żaneta”. To z kolei powodowało, że wśród swoich kompanów utrzymywał mir i posłuch.

Jaś pani Krakowskiej asystował dzielnie. Jak ktoś tam zadał jej jakieś podchwytliwe pytanie, to on zawsze był pierwszym, który ją wyręczał w odpowiadaniu na nie. Gdy ktoś inny jednak nie dawał się zbić z pantałyku, to Jaś na całe gardło wydzierał się: Wujku Kleofasie! Wujku Kleofasie! A on jest niekulturalny! A trzeba dodać, że wujka Kleofasa się w okolicy bano, bo podobno, jak ludzie mówili, był on kumem stójkowego. A z tym to nie było żartów. Jaś jednak sam pod trzepak nie chodził. Zawsze towarzyszyła jemu ferajna nygusów, wydrwigroszy, andrusów i takich tam okolicznych niebieskich ptaków. I gdy zgromadzeni zaczynali z panią Krakowską się nie zgadzać lub co gorsze mówić, że ona mówi bzdury, to Jaś bądź któryś z jego kompanów coś tam do takiego odburknął, że szybko robiła się awantura. Wówczas to Jaś zaczynał krzyczeć: Wujku Kleofasie, a ten tutaj się awanturuje i robi burdę!, z czego pani Krakowska była wielce zadowolona. Bywało też, że w takich sytuacjach Jaś szybko się wymykał i biegł od razu po stójkowego. Tak więc zawsze, gdy pani Krakowska na trzepaku wygłaszała swoje przemówienia, to było bardzo niespokojnie.

Bardzo często chodziła ona do swych kum w maglu, na pobliski targ i do dwóch okolicznych kafejek, w który przesiadywała godzinami. To tam dowiadywała się wielu różnych rzeczy, przydatnych później, kiedy na trzepaku prowadziła swoje wykłady. Wiadomości te potrafiła wpleść w to, co wyczytała w bulwarówce, po którą sięgali woźnice, palacze z kotłowni, domokrążcy i domowa służba. Czasami, by bardzie podeprzeć swoje wywody, to korzystała z dziennika dla klas wyższych pod nazwą „Głos Wykształconych”. I tak biorąc to wszystko do kupy wczesnym wieczorem siadała przy sekretarzyku, wyciągała brulion, otwierała kałamarz, dobywała pióro ze stalówką i z zapałem kreśliła swoje manifesty, eseje i przemowy. A cyzelowała każdą frazę, każdy interwał myśli, każdą metaforę; okraszając to górnolotnościami, zuchwałością porównań, kalamburami dziwactw i napuszoną retoryką. O nie, tutaj nie mogło być mowy o jakieś przypadkowości. O jakimś niedopowiedzeniu. Rąbała wprost, bez ogródek, bez skrupułów, bez niedopowiedzeń. Tekst miał być twardy jak pancerna stal. Szorstki jak lniane płótno. Ostry jak rapier. Miał zadziwiać, porywać, obezwładniać i oślepiać. Wszystko w nim miało nie mieć cienia wątpliwości. To w nim miała zawierać się rewolucyjna wyrazistość, która umysły słuchaczy miała przeszywać siłą pocisku wystrzelonego z karabinu. Każdy akapit miał przytłaczać wagą zarzutów tak ciężką jak najcięższy kafar. Każda teza miała zgniatać przeciwne poglądy jak walec drogowy. O nie, pani Krakowska nie lubiła półśrodków. Lubiła, by było aż bo bólu. Do bólu, którym się upajała, który dawał jej nieomal ekstatyczne poczucie ponadludzkiej potęgi. Właściwie, stawiając ją w równym rzędzie z heroinami, kolosami, bóstwami. Była ona jak ta Ureus strzegąca faraona umiłowanego rządzącego jej stronnictwa.

Miała też ona absurdalnie zadziwiające zajęcie. Otóż oddawała się ona tropieniu różnych niepochlebnych na swój temat opinii. I tak, potrafiła się nierzadko zapuścić w głąb miasta, by szukać znaków, które odbierała jako względem siebie niegodziwych. Zdarzyło się więc, że zaszła na, odległą pół godziny jazdy dorożką, uliczkę, na której znajdowały się warsztat szklarski, zegarmistrz, piekarnia i skład z towarami kolonialnymi, prowadzony przez Żyda, Mosze Zyngelbojma. Znalazłszy się więc późnym popołudniem na tej uliczce zaczęła spacerować to w tę to we w tę, że niby to podziwia okolicę. Cały czas czekała na to, że na ulicy znajdzie się sama. Tuż koło składu znajdowała się otwarta brama kuchenna jednej z kamienic. Pani Krakowska przystanąwszy na brzegu witryny składu, zaczęła udawać, że niby zaglądając do środka duma nad poczynieniem zakupu. Cały czas kątem oka rozglądała się na obie strony, by zorientować się czy nikt nie nadchodzi. W szybie witryny widziała zaś okna kamienic znajdujących się po drugiej stronie uliczki, dzięki czemu obserwowała, czy nikt przez nie wygląda. Po krótkiej pauzie, upewniwszy się, że nikt jej nie dostrzegł chyżo podreptała w kierunku bramy kuchennej, w której szybko się skryła za jednym z jej skrzydeł. Przesuwając się bokiem, twarzą do bramy, wzdłuż muru była coraz bliżej podwórka. Cały czas nasłuchiwała, czy ktoś nie nadchodzi. Jednocześnie badawczo przypatrywała się murowi w poszukiwaniu znaków, które by w nią godziły. Od czasu do czasu zatrzymywała się, raz by odpocząć, a dwa by czujnie rozglądać się po otoczeniu.

Odcinek poprzedni.

Odcinek następny.

—————————–

Podobieństwo z jakąkolwiek żyjącą lub zmarłą osobą bądź osobami żyjącymi albo zmarłymi jest całkowicie niezamierzone i przypadkowe, zaś wyciąganie jakichkolwiek skojarzeń będzie nieuzasadnioną, nieprawną oraz niedozwoloną nadinterpretacją intencji autora.

napisz pierwszy komentarz