O przypadkowości w polityce i o komedii
FreeYourMind, sob., 12/09/2009 - 07:48
Spór między K. Leskim a toyahem, jeśli chodzi o przypadkowość T. Mazowieckiego w polskiej polityce jest ewidentnym nieporozumieniem. Można powiedzieć dialektycznie tak, że Mazowiecki nie był przypadkowy (zgadzając się z Leskim) i że faktycznie był (zgadzając się z toyahem).
Leski ma absolutną rację, wspominając udział Mazowieckiego w zakulisowych, niejednokrotnie kunktatorskich aż do bólu, grach wierchuszki „Solidarności” (przy mediacji Kościoła), choć należałoby wspomnieć też kunktatorstwo Mazowieckiego w peerelowskim sejmie, w prowadzeniu „Więzi” oraz w legendarnym i haniebnym potępianiu krakowskich duchownych „sądzonych” przez sowieciarzy w latach 50.
S. Kisielewski w swoim alfabecie portretuje Mazowieckiego w taki sposób: „...Zawsze wierzgał, jak przeciwko socjalizmowi się coś mówiło. Był posłem "Znaku" zresztą. Byliśmy cztery lata razem, ale jedności poglądów nie było. Natomiast jest to niezwykle porządny i uczciwy człowiek. Skompleksowany, uparty. Dla mnie było niespodzianką, że został doradcą Wałęsy. Ja myślałem, że on będzie działaczem duchowym, katolickim - redaktor "Więzi", a tu wdał się w politykę, nie wiem jak się z niej wyplącze, bo chciałby, zdaje się. Ale pierwszym niekomunistycznym premierem w Prl jednak został!”. To określenie „pierwszy niekomunistyczny premier peerelu” jest strzałem w dziesiątkę, no ale niestety, takie ujęcie sprawy nie funkcjonuje w debacie o Mazowieckim, mimo że tak się nazywało wtedy państwo nad Wisłą.
Można powiedzieć z całkowitym przekonaniem, że wybór Mazowieckiego na „pierwszego niekomunistycznego premiera” był przemyślany, a sama osoba owego premiera nieprzypadkowa. Kogo bowiem należało w „nowym państwie” obrać na takie stanowisko, jak nie polityka, który był z gumy? Przecież o żadnym rozliczeniu nie było mowy, powstawał rząd „wielkiej koalicji” pieczętujący „wiekopomne porozumienie”, wobec tego szefem mógł być wyłącznie ktoś, kto na zbrodniarzy komunistycznych nie tylko ręki, ale i brwi nie podniesie, co zresztą widzieliśmy na własne oczy.
W tym jednak kontekście rację ma toyah, mówiąc, że Mazowiecki był człowiekiem zupełnie przypadkowym. Z punktu widzenia polskiej racji stanu, szerszej perspektywy naszych dziejów i po 20 latach „transformacji”, każda myśląca osoba nie może mieć wątpliwości, jak cholernie przypadkowym premierem na „czas przełomu” (jakiego przełomu, na litość boską?) był Mazowiecki. Człowiek pozbawiony odwagi i stanowczości, człowiek pozbawiony wizji niepodległej Polski, człowiek tak ugodowy, że nawet nie wyobrażał sobie wyjścia wojsk sowieckich z Polski i likwidacji Układu Warszawskiego – tenże człowiek miałby być „ikoną przełomu”. Niech i będzie, jaki bowiem przełom, taka i jego ikona. Jakie „obalenie systemu”, tacy i obalacze. Nic dziwnego zatem, że wczoraj zgodnym chórem śpiewali „sto lat” różowi z komunistami, wszak ci ostatni śpiewali nie tylko Mazowieckiemu, lecz i sobie. To przecież i im zapewnił Mazowiecki lata, jeśli nie dekady prosperity, do jakiej nie doszliby w „gospodarce planowych niedoborów”, a więc, jak zaintonował wczoraj fałszywie Jamajka - „jeszcze Polska nie zginęła...” No, dla czerwonych nie zginęła jeszcze na pewno. Dla różowych zresztą też.
Mieliśmy wczoraj święto „partii ludzi mądrych”, nieboszczki Unii Demokratycznej, a potem (komedia, słowo daję), legendarnej Unii Wolności, o których nie pamiętałby dziś pies z kulawą nogą, gdyby nie... Gdyby właśnie nie tego rodzaju uroczystości. Zgadzam się z druzgocącą oceną Mazowieckiego napisaną przez toyaha (słusznie przypominającego, jak ów premier „kończył” politycznie niedługo po swoim szumnym starcie), a przyznam szczerze, że jak oglądałem jak Mazowiecki słabnie w trakcie expose to wybuchnąłem śmiechem, zastanawiałem się bowiem: co ten człowiek robi na takim stanowisku? Nawiasem mówiąc, dziennikarze po tymże expose koncentrowali się szczególnie na epizodzie z zasłabnięciem, co miało czynić nowego premiera właśnie bardziej ludzkim, nie zaś tak słabym, że zwyczajnie nie wytrzymującym wysokiego napięcia. Jednakże zastanawiam się, dlaczego po 20 latach PiS włącza się w tę stypę? Czy jest bowiem sens podtrzymywać legendę, która nie ma happy endu? Przecież szewczyk Mazowiecki żadnego czerwonego smoka nie pokonał, a białogłowa została pożarta – potwór oblizuje się do dziś! Wiem, że to J. Kaczyński wymyślił wtedy kandydaturę Mazowieckiego, choć przecież musieli się potem na nią zgodzić komuniści, ale czy po 20 latach nie powinien powiedzieć, że to był fatalny (!) w skutkach błąd i że cały ten rząd był kompletnym niewypałem?
Kiedyś pisałem o stojącym nad grobem Rakowskim jak o zombie, gdy ten, widząc już na horyzoncie ponurego żniwiarza, jeszcze się odgrażał rozmaitym „szczylom”, co „wieszają psy” na Jaruzelskim (http://freeyourmind.salon24.pl/59338,zombie-kontra-szczyle). Dla mnie Mazowiecki jest także politycznym zombie – cokolwiek byśmy nie mówili o jego „poczciwości, uczciwości, prostolinijności, spolegliwości, serdeczności itd.”, a jego wieczne powroty na scenę polityczną w charakterze „living legend” i jeszcze pokazywanie znaku zwycięstwa, są dla mnie jakimś kolejnym odcinkiem parodii horrorów typu „Scary Movie”. Podobnie zresztą komedia odgrywana w parlamencie, gdzie fetuje się w najlepszych humorach coś, co nie nastąpiło i wesołym oberkiem czerwonych z różowymi kończy się kolejna rocznica „obalenia komunizmu”. Jeśli bowiem tak wspaniale wszystko poszło i właściwie żadnych przewin nie tylko Mazowiecki, nie tylko Balcerowicz, ale i nikt inny po prostu nie ma, to dlaczego do wesołego oberka między fotelami sejmowymi nie zaprosi się Jaruzela i Kiszczaka? Przecież oni też się znakomicie bawili po „obaleniu komunizmu”, a Kiszczak był PIERWSZYM premierem państwa „po przełomie 4 czerwca”, co będę przypominał do upadłego. Fakt, że jego misja formowania rządu się nie powiodła, ale czy nie powinien brać udziału w tego rodzaju obchodach? Czy nie był wicepremierem, czyli tak naprawdę szarą eminencją „pierwszego niekomunistycznego rządu w Polsce”?
Słowa w naszym kraju utraciły znaczenie tak samo jak w peerelu. Przełomem nazywa się coś, co nim nie było, „pierwszym niekomunistycznym rządem” nazywa się gabinet, w którym na kluczowych stanowiskach zasiadali komuniści, bezkrwawą rewolucją nazywa się zwykły i dość prymitywny dil z czerwonymi dający im nietykalność i wolną rękę w urządzaniu się w „nowym państwie” itd. (dil uchroniony 4 czerwca 1992 r.), a to wszystko przy dźwiękach strzelających korków szampanów i nieczystym śpiewie znakomicie bawiących się parlamentarzystów. Przypomina mi się w tym miejscu słynne powiedzenie: zawrót głowy od sukcesów. Kto to powiedział?
http://toyah.salon24.pl/124800,to-dla-pana-panie-tadziu
http://krzysztofleski.salon24.pl/124825,oczy-zamglone
http://www.rp.pl/artykul/61991,362017_Lisicki__Polskie_klopoty_z_historia.html
http://cogito.salon24.pl/124779,antykomunizm-bron-utracona-2
Leski ma absolutną rację, wspominając udział Mazowieckiego w zakulisowych, niejednokrotnie kunktatorskich aż do bólu, grach wierchuszki „Solidarności” (przy mediacji Kościoła), choć należałoby wspomnieć też kunktatorstwo Mazowieckiego w peerelowskim sejmie, w prowadzeniu „Więzi” oraz w legendarnym i haniebnym potępianiu krakowskich duchownych „sądzonych” przez sowieciarzy w latach 50.
S. Kisielewski w swoim alfabecie portretuje Mazowieckiego w taki sposób: „...Zawsze wierzgał, jak przeciwko socjalizmowi się coś mówiło. Był posłem "Znaku" zresztą. Byliśmy cztery lata razem, ale jedności poglądów nie było. Natomiast jest to niezwykle porządny i uczciwy człowiek. Skompleksowany, uparty. Dla mnie było niespodzianką, że został doradcą Wałęsy. Ja myślałem, że on będzie działaczem duchowym, katolickim - redaktor "Więzi", a tu wdał się w politykę, nie wiem jak się z niej wyplącze, bo chciałby, zdaje się. Ale pierwszym niekomunistycznym premierem w Prl jednak został!”. To określenie „pierwszy niekomunistyczny premier peerelu” jest strzałem w dziesiątkę, no ale niestety, takie ujęcie sprawy nie funkcjonuje w debacie o Mazowieckim, mimo że tak się nazywało wtedy państwo nad Wisłą.
Można powiedzieć z całkowitym przekonaniem, że wybór Mazowieckiego na „pierwszego niekomunistycznego premiera” był przemyślany, a sama osoba owego premiera nieprzypadkowa. Kogo bowiem należało w „nowym państwie” obrać na takie stanowisko, jak nie polityka, który był z gumy? Przecież o żadnym rozliczeniu nie było mowy, powstawał rząd „wielkiej koalicji” pieczętujący „wiekopomne porozumienie”, wobec tego szefem mógł być wyłącznie ktoś, kto na zbrodniarzy komunistycznych nie tylko ręki, ale i brwi nie podniesie, co zresztą widzieliśmy na własne oczy.
W tym jednak kontekście rację ma toyah, mówiąc, że Mazowiecki był człowiekiem zupełnie przypadkowym. Z punktu widzenia polskiej racji stanu, szerszej perspektywy naszych dziejów i po 20 latach „transformacji”, każda myśląca osoba nie może mieć wątpliwości, jak cholernie przypadkowym premierem na „czas przełomu” (jakiego przełomu, na litość boską?) był Mazowiecki. Człowiek pozbawiony odwagi i stanowczości, człowiek pozbawiony wizji niepodległej Polski, człowiek tak ugodowy, że nawet nie wyobrażał sobie wyjścia wojsk sowieckich z Polski i likwidacji Układu Warszawskiego – tenże człowiek miałby być „ikoną przełomu”. Niech i będzie, jaki bowiem przełom, taka i jego ikona. Jakie „obalenie systemu”, tacy i obalacze. Nic dziwnego zatem, że wczoraj zgodnym chórem śpiewali „sto lat” różowi z komunistami, wszak ci ostatni śpiewali nie tylko Mazowieckiemu, lecz i sobie. To przecież i im zapewnił Mazowiecki lata, jeśli nie dekady prosperity, do jakiej nie doszliby w „gospodarce planowych niedoborów”, a więc, jak zaintonował wczoraj fałszywie Jamajka - „jeszcze Polska nie zginęła...” No, dla czerwonych nie zginęła jeszcze na pewno. Dla różowych zresztą też.
Mieliśmy wczoraj święto „partii ludzi mądrych”, nieboszczki Unii Demokratycznej, a potem (komedia, słowo daję), legendarnej Unii Wolności, o których nie pamiętałby dziś pies z kulawą nogą, gdyby nie... Gdyby właśnie nie tego rodzaju uroczystości. Zgadzam się z druzgocącą oceną Mazowieckiego napisaną przez toyaha (słusznie przypominającego, jak ów premier „kończył” politycznie niedługo po swoim szumnym starcie), a przyznam szczerze, że jak oglądałem jak Mazowiecki słabnie w trakcie expose to wybuchnąłem śmiechem, zastanawiałem się bowiem: co ten człowiek robi na takim stanowisku? Nawiasem mówiąc, dziennikarze po tymże expose koncentrowali się szczególnie na epizodzie z zasłabnięciem, co miało czynić nowego premiera właśnie bardziej ludzkim, nie zaś tak słabym, że zwyczajnie nie wytrzymującym wysokiego napięcia. Jednakże zastanawiam się, dlaczego po 20 latach PiS włącza się w tę stypę? Czy jest bowiem sens podtrzymywać legendę, która nie ma happy endu? Przecież szewczyk Mazowiecki żadnego czerwonego smoka nie pokonał, a białogłowa została pożarta – potwór oblizuje się do dziś! Wiem, że to J. Kaczyński wymyślił wtedy kandydaturę Mazowieckiego, choć przecież musieli się potem na nią zgodzić komuniści, ale czy po 20 latach nie powinien powiedzieć, że to był fatalny (!) w skutkach błąd i że cały ten rząd był kompletnym niewypałem?
Kiedyś pisałem o stojącym nad grobem Rakowskim jak o zombie, gdy ten, widząc już na horyzoncie ponurego żniwiarza, jeszcze się odgrażał rozmaitym „szczylom”, co „wieszają psy” na Jaruzelskim (http://freeyourmind.salon24.pl/59338,zombie-kontra-szczyle). Dla mnie Mazowiecki jest także politycznym zombie – cokolwiek byśmy nie mówili o jego „poczciwości, uczciwości, prostolinijności, spolegliwości, serdeczności itd.”, a jego wieczne powroty na scenę polityczną w charakterze „living legend” i jeszcze pokazywanie znaku zwycięstwa, są dla mnie jakimś kolejnym odcinkiem parodii horrorów typu „Scary Movie”. Podobnie zresztą komedia odgrywana w parlamencie, gdzie fetuje się w najlepszych humorach coś, co nie nastąpiło i wesołym oberkiem czerwonych z różowymi kończy się kolejna rocznica „obalenia komunizmu”. Jeśli bowiem tak wspaniale wszystko poszło i właściwie żadnych przewin nie tylko Mazowiecki, nie tylko Balcerowicz, ale i nikt inny po prostu nie ma, to dlaczego do wesołego oberka między fotelami sejmowymi nie zaprosi się Jaruzela i Kiszczaka? Przecież oni też się znakomicie bawili po „obaleniu komunizmu”, a Kiszczak był PIERWSZYM premierem państwa „po przełomie 4 czerwca”, co będę przypominał do upadłego. Fakt, że jego misja formowania rządu się nie powiodła, ale czy nie powinien brać udziału w tego rodzaju obchodach? Czy nie był wicepremierem, czyli tak naprawdę szarą eminencją „pierwszego niekomunistycznego rządu w Polsce”?
Słowa w naszym kraju utraciły znaczenie tak samo jak w peerelu. Przełomem nazywa się coś, co nim nie było, „pierwszym niekomunistycznym rządem” nazywa się gabinet, w którym na kluczowych stanowiskach zasiadali komuniści, bezkrwawą rewolucją nazywa się zwykły i dość prymitywny dil z czerwonymi dający im nietykalność i wolną rękę w urządzaniu się w „nowym państwie” itd. (dil uchroniony 4 czerwca 1992 r.), a to wszystko przy dźwiękach strzelających korków szampanów i nieczystym śpiewie znakomicie bawiących się parlamentarzystów. Przypomina mi się w tym miejscu słynne powiedzenie: zawrót głowy od sukcesów. Kto to powiedział?
http://toyah.salon24.pl/124800,to-dla-pana-panie-tadziu
http://krzysztofleski.salon24.pl/124825,oczy-zamglone
http://www.rp.pl/artykul/61991,362017_Lisicki__Polskie_klopoty_z_historia.html
http://cogito.salon24.pl/124779,antykomunizm-bron-utracona-2
- FreeYourMind - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz