Hydra nacjonalizmu podnosi głowę

avatar użytkownika FreeYourMind
W coraz głośniejszych lamentacjach dotyczących tego, że prawie nikt nie ma zamiaru wziąć udziału w „eurowyborach” pojawiają się czasami spostrzeżenia wyjątkowo ciekawe, tak jakby w tym zasiewie europropagandy konieczne było posiłkowanie się jakimiś „ziarnami prawdy”. Problem bowiem w tym, że nie tylko w Polsce, ale i w innych krajach szykuje się bardzo niska frekwencja, a w związku z tym, jak donoszą politpoprawne media typu „Newsweek”, rosną szanse na wejście do „parlamentu europejskiego” rozmaitych... nacjonalistów. No, panie dzieju! Jakże to tak? To po to konstruowano takie zacne ciało, jak „PE”, by teraz ludzie gumofilcach na salony włazili i brali jeszcze europensje za to? Co innego natomiast komuniści, którym nie tylko miejsca się należą, ale niechby jakaś bezbożna ręka podniosła się z, dajmy na to, ideą dekomunizacji na forum ogólnoeruopejskim i zakazu działalności ugrupowań komunistycznych. Zostawmy jednak marzenia, wróćmy do brutalnej, ponurej rzeczywistości. Jest z nią nawet gorzej niż myślimy, przekonuje nas „Newsweek”, ponieważ: „Eurowybory budzą w krajach Unii emocje mniejsze niż zeszłoroczne śniegi. Kiepska frekwencja to gratka dla ekstremistów.” Wiemy zaś, że czego jak czego, ale ekstremizmu eurokracja boi się, jak diabeł święconej wody. I słusznie, wszak komunizm nie jest ekstremizmem, zaś nacjonalizm, mociumpanie, jak najbardziej. Wspomniałem jednak o tych „ziarnach prawdy”, no więc czas na jedno z nich: „Jedną z przyczyn jest charakter samego parlamentu, który wielu wyborcom wydaje się odległy i ... bezzębny. Rzeczywiście jest to ciało na pierwszy rzut oka kuriozalne – pochodzi z wyboru ale nie wyłania rządu. Kontroluje gigantyczny wspólny budżet (w tym roku blisko 134 mld euro) i może odwołać Komisję Europejską ale nie ma nawet prawa inicjatywy ustawodawczej. Poza tym wyłanianie eurodeputowanych z list partyjnych w wielkich nienaturalnych okręgach wyborczych sprawia, że kojarzą się wyborcom z ... chęcią zarobienia przez polityczne asy na emeryturze wielkiej kasy odłożonej z hojnych europejskich diet. Teraz w dobie kryzysu trudno będzie zmienić ten stereotyp, z pewnością w dużej części krzywdzący dla bardzo wielu europosłów.” He, he, okazuje się, że tajemnicą poliszynela jest fasadowość „europarlamentu” i myślenie o tym, że diety „europosłów” to po prostu znakomity biznes, jest dość powszechne. To do cholery gdzie są ci wszyscy propagandyści od „UE”? No? Jak to wygląda? Gdzie są pogadanki w szkołach, akademie pierwszomajowe, przemarsze eurokomsomołu czy spotkania „europosłów” z aktywem robotniczo-chłopskim, które zatarłyby to mylne wrażenie? Jakże tak wroga propaganda zupełnie niepostrzeżenie przeniknęła do umysłów „obywateli europejskich”? Tfu, na psa urok! Dobrze jednak, że autor tekstu wtrąca przynajmniej, iż ten obraz jest „w dużej części krzywdzący”, co nie zmienia akurat faktu, że w „w małej części” pewnie krzywdzący wcale nie jest, co widzimy choćby po zadowolonej od wielu lat, ogorzałej gębie M. Siwca i wielu innych „europarlamentarzystów”, którzy są zarobieni po łokcie, nieustannie w delegacjach. Wróćmy jednak do nacjonalistycznej hydry: „Politycy z brytyjskiej Partii Pracy, Partii Konserwatywnej i Partii Liberalnej mogą więc wkrótce zaliczyć czerwoną kartkę w postaci frekwencji wyborczej sięgającej historycznego dna. Ale nie tylko. Ponurym symbolem upadku starego politycznego Albionu byłby pierwszy sukces w euro wyborach rasistowskiej Brytyjskiej Partii Narodowej (BNP).” Mówiłem, że świat ponuro wygląda? W sześciu okręgach w UK może „rasistowska Brytyjska Partia Narodowa” przekroczyć próg wyborczy. Co jest strasznego w tym, co głosi BNP? „hasło „Brytyjskie miejsca pracy dla Brytyjczyków”, którym szermuje BNP okazuje się tyleż prostackie co skuteczne w czasach kryzysu. BNP wietrząc szansę w apatii większości wyborców z klasy średniej stara się wszelkimi metodami skłonić do głosowania swój elektorat z dzielnic robotniczych. Wyborcy ci, kiedyś głosujący na Partię Pracy coraz bardziej doświadczają bezrobocia i sąsiedztwa etnicznych dzielnic islamskich, które mają tendencję do przekształcania się w getta. BNP po mistrzowsku gra na emocjach prostych ludzi: wmawia im zdradę ich interesów przez Westminster, potęguje zagrożenie ze strony „fali imigrantów”, także kilkusettysięcznej rzeszy pracowników z Polski.” Rozumiemy więc, że rosnące bezrobocie na Wyspach nie powinno być większym zmartwieniem dla Brytyjczyków, ponieważ rynek pracy mogą zapełnić obcokrajowcy, prawda? Wprawdzie „z punktu widzenia Europy”, a ściślej tych grup imigrantów, którzy przybyli do Albionu, by coś zarobić, to może być podejście uzasadnione, jednakże z punktu widzenia Brytyjczyków już niekoniecznie. Wygląda jednak na to, że troska o własnych obywateli i ich malejące możliwości na rynku pracy to rasizm. Wedle nowomowy unijnej, jak najbardziej. Problem w tym, że BNP po przekroczeniu progu wyborczego uzyska pieniądze, które pozwolą jej dyskontować sukces choćby w starcie do brytyjskiego parlamentu. Dalszego scenariusza redaktor „Newsweeka” nie musi przed nami roztaczać, bo już trzęsiemy portkami na samą myśl, że kiedyś mógłby powstać jakiś nacjonalistyczno-rasistowski rząd w Wielkiej Brytanii. Zagrożenie już teraz zresztą jest bardzo poważne skoro: „Jeśli BNP uda się ściągnąć do urn rozczarowanych a wyborcy laburzystowscy i konserwatywni wybiorą „kanapę” albo wyjazd za miasto, może się okazać, że BNP wprowadzi do parlamentu nie jednego a np. trzech posłów.” Nie jeden a trzech „europosłów”! Wielkie nieba! Bo jeszcze jednego jakoś można byłoby schować w jakiejś szafie, schowku na bagaże lub pod wersalką. Ale trzech? Gdyby zaś tego było mało, to – jak przewiduje autor – taki sukces może spowodować efekt nacjonalistyczno-rasistowskiego domina: „Wielki „eurozwis”, który dominuje w EU może się też okazać dobrą wiadomością dla całej palety podobnych europejskich partii, między innymi antyislamskiego stronnictwa Geerta Wildersa w Holandii oraz antyimigranckiej Duńskiej Partii Ludowej. W konsekwencji awansu politycznego marginesu Europejski parlament może przestać być tak nudny jak dotychczas ale chyba nie o takie kolory Unii chodziło.” Oczywiście, że nie o takie kolory chodziło. Barwa czerwona, barwa zielona, o, to co innego. Zostawmy jednak kolorystykę, a nawet to barwne określenie „eurozwis”, sprawa przecież jest poważna. Pisałem w ostatnim poście o tym wykluwającym się „nowatorskim”, a w rzeczywistości zamordystycznym rozumieniu euro-demokracji. Otóż okazuje się, że eurodemokracja tak, lecz wypaczenia nie. Ugrupowania „antyimigranckie” nie mają prawa pojawić się w „europarlamencie”, ponieważ nie tak jest rozumiana wizja superpaństwa. To ciekawe jednak, że w tym samym czasie długoletnie zamknięcie niemieckiego rynku pracy dla Polaków wcale nie uchodzi za nacjonalizm i rasizm, choć przecież to rzut beretem z naszego kraju i autor „Newsweeka” chyba słyszał wiele razy o tej sprawie. Mniejsza jednak o „naszego największego adwokata w Unii”, bo z Berlina dochodzą wieści, że odpowiedzialność za Holokaust ma być także rozłożona na nasz naród, więc jeszcze chwila, a będziemy musieli Niemcom odszkodowania za II wojnę światową zapłacić. Może więc lepiej, żeby nie wyskakiwać teraz z takimi pochopnymi oskarżeniami, jak te związane z nacjonalizmem niemieckim, skoro sprawy zmierzają w takim kierunku, jak ten, o którym pisze dziś „Nasz Dziennik”. Wracając do „europarlamentu”. Nigdy na blogu nie kryłem swojego negatywnego stosunku do „Unii” i eurokracji, więc chyba nikogo nie zaskoczę poglądem, że jest to dla mnie komiczna instytucja, choć oczywiście, piniondz się konkretny w niej zarabia. Klasa próżniacza potrafi jednak cuda zdziałać, by swoje próżniactwo przekuć w jakieś formy „cywilno-prawne”, że tak powiem. Rozumiem jednocześnie tych, co uważają, że należy zmieniać „europarlament” od środka, właśnie poprzez wprowadzanie „naszych ludzi”. Kiedyś, tj. w okresie przedreferendalnym rozmawiałem z jednym urzędnikiem państwowym o zdrowych, prawicowych poglądach, no i on snuł przede mną wizję, jak to sytuacja może się któregoś dnia odmienić w taki sposób, że ugrupowania prawicowe zwyczajnie będą przeważać nad lewicowymi, a w ten sposób „struktury unijne” będzie można „przejąć” i „uzdrowić”. Jest w takim widzeniu coś kuszącego i podejrzewam, że podobną strategię przyjmuje pewnie PiS, choć mnie to przypomina postawę osób, które szły do PZPR-u, by „zmieniać system od środka”. Jak to się skończyło, to wiemy, a poza tym z taką postawą można trwać na słusznych pozycjach do końca świata. Jeśli bowiem się nie dostrzega, że reformowanie niewydolnej, dysfunkcjonalnej struktury to strata czasu, to cóż poradzić? Życzyć szczęścia najwyżej. Ważniejsze jest jednak co innego. Otóż wariant, w którym coraz więcej ugrupowań antyunijnych, wykorzystując „unijne standardy” wchodzi do „struktur unijnych”, grozi ich poważną deformacją, co może mieć o tyle intrygujący rezultat, że system sterowania „procesami integracyjnymi” ulegnie uszkodzeniu. Już teraz zapewne eurokraci wyczuleni na takie czarne scenariusze muszą się głowić, jak powstrzymać tego rodzaju proces destrukcji. Zakazać działalności partiom antyunijnym się nie da, ale dalsze tolerowanie ich działalności może doprowadzić do katastrofy w tym sensie, że ktoś „obcy” powygania z ciepłych gabinetów rozmaitych darmozjadów. Ja proponowałbym jakieś prewencyjne aresztowania. A potem się zobaczy. http://www.newsweek.pl/artykuly/sekcje/swiat/eurowybory--rosna-szanse-brytyjskich-nacjonalistow-,39555,1 http://www.naszdziennik.pl/index.php?typ=sw&dat=20090519&id=sw01.txt
Etykietowanie:

napisz pierwszy komentarz