Na ekrany wchodzi kolejny film podkreślający niemiecką krzywdę w II wojnie światowej – tym razem „Kobieta w Berlinie”. Wcześniej kinomani mogli zapoznać się z takimi pozycjami jak „Upadek” (w którym twórcy postawili na kontrast: zły Hitler i jego naziści vs. dobrzy, niewinnie cierpiący Niemcy) oraz „Ucieczka” i „Die Gustloff” opowiadającymi o losie „wypędzonych”.

W zasadzie nie dziwię się Niemcom. Trzy-cztery pokolenia to wystarczająco dużo, by współcześni wyzbyli się poczucia winy i przestali bić się w piersi za nie swoje zbrodnie a jednocześnie nie nadto wiele, by stały się im obojętne krzywdy i upokorzenia doznane przez często żyjących jeszcze przodków. Skoro pojawiła się koniunktura, próbuje się opowiadać o przeszłości na nowy sposób, tym razem eksponując to, o czym nie wypadało do tej pory mówić. Rzec można (niczego nie ujmując cierpieniom niemieckich cywili), że twórcy „Gustloffów”, „Ucieczek” i „Kobiet w Berlinie” jadą na tym samym wózku, co Erika Steibach i Rudi Pawelka. Wyrywają z kontekstu pasujący im fragment historii i starają się z niego uczynić główny punkt uwagi.

Na tym tle wyglądamy niezwykle mizernie. Jeśli Hollywood kręci jakieś filmy, których akcja dzieje się w wojennej Polsce, są to wyłącznie filmy o Holokauście – „Lista Schindlera”, „Pianista”, „Opór”, w których Polacy przewijają się jak statyści i jest dobrze, jeśli nie są w nich czarnymi charakterami. Film o Irenie Sendlerowej okazał się żenująco słaby. O polskiej kinematografii nie ma co wspominać – przeciętny „Katyń” Wajdy został obsypany laurami „za zasługi” sędziwego reżysera; nikt, kto świadomie oglądał ten film, nie dałby mu żadnej nagrody. Próby w rodzaju „Katastrofy w Gibraltarze” czy „Generała Nila” świata też nie zawojują. Jak tak dalej pójdzie, współcześni zaczną uważać, że Polska rozpętała II wojnę światową (był nawet o tym jeden polski film) i męczyła Żydów w „polskich obozach zagłady”.

Nie może być inaczej, jeżeli sami nie znamy własnej historii. Znalazłem ostatnio na stronach internetowych „Wprost” następującą mapkę:

Była ona ilustracją do skądinąd ciekawego artykułu zadającego kłam roszczeniom Eriki Steinbach. Świetnie, przedstawiono na niej kierunki wysiedleń niemieckich i sowieckich. Ale to już wszystko? Co z powojennymi „repatriacjami”? Co z zupełnie zapomnianymi wypędzeniami UPA, których rocznica akurat nadeszła…?

W maju 1944 roku ukazał się rozkaz głównego dowództwa UPA (obowiązujący ponoć od kwietnia): „...należy Polaków z naszych ziem usuwać. Proszę to tak rozumieć: dawać polskiej ludności polecenia wyprowadzenia się w ciągu kilku dni na rdzennie polskie ziemie. Jeżeli tego nie wykonają, wtedy wysyłać bojówki, które mężczyzn będą likwidować, a chaty i majątek palić (rozbierać).”

Rzeczywiście od kwietnia 1944r. w Galicji (Małopolsce) Wschodniej zaczęły się pojawiać tego typu wezwania – w różnej formie: ulotek, plakatów – wzywające Polaków do opuszczenia „ukraińskich ziem” pod groźbą śmierci. Były to wypędzenia najczystszej postaci. Nacjonalistów ukraińskich nie interesowało, gdzie udadzą się wypędzeni i z czego w ciężkich wojennych czasach będą żyć. Należy przy tym podkreślić, że banderowcy bardzo często „zapominali” o rozpowszechnianiu powyższych wezwań i od razu atakowali polskie wsie, mordując nie tylko mężczyzn, ale i kobiety i dzieci.

Oczywiście nacjonaliści ukraińscy nie mieli żadnego prawa do stosowania takich środków, tym bardziej pod groźbą śmierci – nie wypędzali bowiem okupantów (jak twierdzono), lecz (poza nielicznymi wyjątkami) ludność żyjącą tam z dziada pradziada, na ziemiach należących do państwa polskiego od co najmniej XIV wieku. Powyższy rozkaz był rozkazem bezprawnym i ludobójczym.

Napady i wypędzenia wywołały ogromną falę uchodźców. Meldunek tygodniowy AK z 6 kwietnia 1944 mówił: „Do Przemyślan bez przerwy ze wszystkich stron powiatu płynie fala uciekinierów Polaków. Uciekają bez majątku z tobołkami na plecach. [...] Ludność Przemyślan chętnie udziela gościny. [...] Są domy, gdzie mieszka w jednej izbie po 10-15 osób. [...] Zasoby finansowe Polskiego Komitetu Opiekuńczego i miejscowego społeczeństwa są już na wyczerpaniu.”

Co warte podkreślenia, ci którzy decydowali się usłuchać rozkazu wyjazdu, wcale nie mogli czuć się bezpieczniej, gdyż nawet na wyjeżdżających banderowcy urządzali zasadzki. Na przykład konwoje z ewakuowaną ludnością Hanaczowa były napadane trzykrotnie i zginęło w nich w sumie kilkadziesiąt osób. Świadek Michał Węgrzyn wspominał: „Aby wydostać się z Hanaczowa, trzeba było przejechać przez tereny należące do sąsiednich wsi ukraińskich, a tam wszędzie czekał wróg. Jednak utworzyła się pierwsza kolumna ludzi, którzy strasznie wyglądali po napadzie i chcieli jak najprędzej opuścić wieś. Wyruszyli z własnej woli a częściowo dojechali do ukraińskiej wsi Sołowa. Posypały się tu strzały. Kolumna musiała zawrócić.” Tak było wszędzie.

Bór-Komorowski w meldunku do Londynu oceniał liczbę uchodźców z Galicji Wschodniej na 300 tysięcy. Na jeszcze więcej oceniało ją źródło ukraińskie. Aby przeciwstawić się depolonizacji tych ziem, polskie podziemie wydało wezwanie, by ludność za wszelką cenę pozostawała na swoim.

Jak wspomniano, uciekinierzy chronili się w miastach (gdzie niebezpieczeństwo napadów UPA było znacznie mniejsze) gnieżdżąc się w fatalnych warunkach. Szerzył się głód i choroby zakaźne. Umierających z tych powodów nikt nie liczył. Powtarzały się więc wypadki wołyńskie, gdzie kilka miesięcy wcześniej miała miejsce podobna katastrofa humanitarna.

Los uchodźców znalazł swoje opisy w literaturze. Pisał Jan Brzoza, świadek tamtych wydarze, w powieści „Ziemia”: Przez Witwice szedł, a raczej wlókł się zbitą gromadą straszny pochód. Mężczyźni, kobiety, dzieci, jedna krowa i kilka psów. Szli w milczeniu, obdarci, brudni, pokrwawieni. Krowa ryczała, ludzie tylko jęczeli. Niektórzy szli wsparsi na ramionach towarzyszy, niektórych niesiono na plecach, dzieci na rękach. Twarze, ręce, nogi okrywały krwawe szmaty, wielu było na pół ubranych, jeden mężczyzna szedł w bieliźnie. Nieśli jakieś zawiniątka lub przedmioty naprędce porwane. Z twarzy poznawało się, że są śmiertelnie znużeni. Gdy tylko dotarli do pagórka, pod figurą Matki Boskiej rozłożyli się na trawie. Pousiadali lub pokładli się blisko siebie. Po chwili rozbili się na większe lub mniejsze grupki, otoczone witwiczanami. Rozgwarzyli się, rozpłakali. Opowiadaniom nie było końca. Tak… napadli w nocy… zaczęli podpalać chałupy… wyciągali ludzi i mordowali… Siekierami, nożami, orczykami…

Sugestywny obraz doli wygnańców zawarł Stanisław Srokowski, również świadek, w opartym na faktach opowiadaniu „Dziadek Ignacy”:

Nikt nie wiedział, co się dziadkowi Ignacemu stało. Kiedy wozy z wygnańcami zatrzymały się w mieście, gdzie mieliśmy zamieszkać, dziadek zamknął oczy i nie odezwał się. Najpierw długo patrzył na zimny, kamienny świat, na długi rząd szarych domów, spoglądał chłodnym okiem na bruk, zawieszał wzrok na murze otaczającym miasto, a potem niemo zwieszał głowę i milczał. (...)
Dopiero nocą ojciec zdjął dziadka z wozu i na rękach zaniósł do pokoju, położył na łóżku. Dziadek nie reagował. (...) I tak przeleżał noc i następny dzień bez jedzenia i picia, aż matka przestraszyła się, że umrze. (...)
Dziadek po trzech dniach wstał. Rozejrzał się i mruknął, że on tu nie może żyć. (...) Pochodził po dużych, pustych pokojach i stanowczym głosem powiedział: – Wracam do domu.
- Do jakiego domu? – wystraszyła się matka.
- Nie masz żadnego domu, wszystko spalone – odezwał się ojciec.
- Wracam!
- Ależ tato – mama uklękła niemal przed nim – co ty wygadujesz?
- Nie ma tam żywej duszy – kontynuował ojciec.
- Wracam! – uparł się dziadek. Spojrzał na ojca i powiedział: – Starego drzewa się nie przesadza. (...) To moja ziemia. Znam tam każdy kamień, każdą grudę, każdy zakręt i każde drzewo – recytował dziadek. – Tam wszystko żyje, oddycha, śpiewa, pachnie. Las, pola, łąki, ptaki, zwierzęta w lesie. A tutaj?
Rozłożył ręce.

Nie ma w tej historii ani krzty fałszu. Mimo wypędzeń, podpaleń i mordów chłop polski do ostatka kurczowo trzymał się ojcowizny. Czasem czytam, jak grasujący w internecie pogrobowcy banderowców wypisują, że Polacy są sami sobie winni, bo mogli wyjechać. Niech odpowiedzą im słowa sprzed 65 laty (w relacji o. Jerzego Bieleckiego, proboszcza parafii Krystynopol): W czasie kazania na sumie przedstawiłem wiernym sytuację. Mówiłem im, że może będzie lepiej, jeśli nie będę do nich przyjeżdżać, bo gromadząc się w kościele, narażają się na napad ukraiński. (...) Wówczas podszedł pod ambonę jakiś staruszek i ze łzami w oczach drżącym ze wzruszenia głosem powiedział: „Ksiądz się pyta, czy my się nie boimy? Proszę księdza, jeśli mamy ginąć po lasach, po dziurach, po piwnicach, to czy nie lepiej, jeśli zginiemy tu, w kościele?”

Tych, którzy pozostali na swoim i przeżyli, wkrótce wymiotły sowieckie „repatriacje”. Ale to już historia na inną opowieść... Czas stworzyć Muzeum Kresów, by ocalić naszą słabnącą pamięć, w przeciwnym razie przytłoczy nas agresywna propaganda zachodnich i wschodnich sąsiadów.

___________

P.S. Z ostatniej chwili: współcześni nacjonaliści ukraińscy ze Lwowa prawdopodobnie sprofanowali pomnik pomordowanych profesorów lwowskich. Czekam na potwierdzenie tej informacji.

 

http://65-lat-temu.salon24.pl/105087,zapomniane-wypedzenia