Była to stara szafka, mebel z lat 60. Była z jakiegoś tworzywa koloru kremowego, na które nałożono zielone płyty. Kremowa rama, zielone drzwiczki. Już pożółkła ta jej kremowość, a w rogach osadzał się brud. Miała szufladki, odsuwające się ze skrzypieniem, których gałki przypominały korki od aptekarskich fiolek, na nich wisiały pęczki gumek. Ponieważ w tym domu piekło się coraz rzadziej, ciasta "przychodziły" wraz z gośćmi, więc zaglądałam tam przypadkiem, gdy potrzebowałam czegoś do swoich wypieków. Patrzyłam na pokłady torebek papierowych i tych foliowych, lepkich od cukru, i myślałam, dla kogo, z myślą o kim zostały kupione te zapasowe porcje. Bo w tym domu wszystko było planowane i kupowane według planu. Szare, wymiętoszone torebki z napisem "Zioła" i "Budyń śmietankowy". Czasem torebka kruszała wręcz i z dolnego rogu wysypywały się maleńkie ziarenka kminku, liście rozmarynu. Na opakowaniu napisy zawijasami, jasnozielone, brązowe, wyblakłe. Mnie się to podobało: takie były "Budynie" w czasach, które jeszcze trochę pamiętam - wtedy wszystkie lody smakowały tak samo (woda z mlekiem) i wszystko podpisane "czeko..." pachniało tak samo. Odwijałam też maleńkie pakunki, zwinięte w x fałdek harmonijki i spięte gumką recepturką, w których musiały być pierwotnie szczególnie cenne przyprawy, może szafran? Szukałam, wąchałam, ale zostało z nich "nic". Oglądałam zardzewiałe maszynki do mielenia, czy może drylownice starej, dobrej kresowej roboty. A na dnie szuflady leżały, zmieszane ze sobą, cukier waniliowy - jeszcze ten w grubych kryształkach - zwietrzała soda i pieprz. Czasem inny głos mówił: "Daj, będziemy to wysypywać do wiadra". Wysypywaliśmy do wiadra z kompostem i rosła tam górka różnokolorowych proszków.
Inne szufladki kryły w sobie lekarstwa. Nie mogłam pojąć, po co lekarstwa, których już się nie używa. A tam leżały słynne tabletki emskie, polopiryna - wstrętna i kiedyś najlepsza na gorączkę - no i ten ulubiony syrop z dzieciństwa. Miał kolor palonego cukru, był też wściekle słodki i dobry, ale wydawany po jednej łyżeczce. Te zabytkowe medykamenty były wyrzucane przez kogoś dużo bardziej energicznym ruchem. Choć prawowita właścicielka drżała ze złości, to jednak po cichu uczestniczyłam w procesie odtruwania domu. Pudełeczka i butelki nosiły daty lat 80. Miały miły zapach apteki, i to jeszcze nie tej nowoczesnej apteki leków gotowych. Tylko tej, gdzie na zapleczu stały pudełka z proszkami, butelki z jakimiś płynami i waga do precyzyjnego odmierzania składników. Coś tam pachniało, jak się wchodziło. Jodyna? Na przemian z szałwią? To taki ostry zapach, trochę kręcący w nosie. W każdym razie, tym pachniały szufladki kremowej szafki z zielonymi drzwiami....
napisz pierwszy komentarz