Fasada (o mizerii polskiej zagranicznej polityki) (rosemann)
Maryla, pt., 18/09/2009 - 12:49
Co jest celem polskiej polityki zagranicznej?
Kiedy wczoraj zadawałem sobie to pytanie, w okolicznościach, do których nieco dalej wrócę jeszcze, miałem świadomość, ze z cała pewnością nie jestem pierwszą osobą, która w gorączce ostatnich dni zadaje sobie to właśnie pytanie. Nie wiem, czy byłem druga, trzecia czy dziesiątą.
Wiem za to z cała pewnością, że pierwsza był Prezes Rady Ministrów RP, Donald Tusk. Zadał je sobie dokładnie w tym momencie, w którym, obudzonemu w nocy, usiłowano mu wcisnąć słuchawkę telefonu z wiszącym po drugiej stronie Prezydentem Stanów Zjednoczonych. Ówczesnej reakcji Premiera absolutnie się nie dziwię i, co pewnie niektórych zaskoczy, zupełnie się z nią zgadzam. Zgadzam się bo, jak śmiem sądzić, i ja i Donald Tusk jednako tłumaczymy sobie przyczynę owego nocnego incydentu. Obaj uważamy, że polska polityka zagraniczna nie istnieje.
A skoro tak, to nie ma o czym mówić. Nawet jak po drugiej stronie czeka najpotężniejszy człowiek świata.
To oczywiście sarkazm ale uzasadniony jako oczywista oczywistość.
Jak bowiem inaczej skomentować późniejsze zapewnienia Premiera o tym, że reakcja USA nie była dla nas zaskoczeniem i od jakiegoś czasu takiej właśnie się spodziewaliśmy w konfrontacji z całkowitą bezradnością szefa polskiego rządu w chwili, gdy miał na telefonicznej linii przywódcę pierwszego mocarstwa świata?
Można chyba tylko w jeden sposób. Trudno zaprzeczyć, że dla obecnego rządu i obecnej ekipy polityka zagraniczna jakimś specjalnym priorytetem nie jest. Co nim jest proszę nie pytać bo im dłużej patrzę tym mniej skłonny jestem zgadywać. Z ery drapieżnego momentami manifestowania przez poprzednią ekipę naszej obecności wśród wielkich tego świata polska polityka zagraniczna weszła w fazę pięknej fasady, za którą absolutnie nic się nie kryje i tła dla zbiorowych fotografii w towarzystwie owych wielkich. Jakby naszym największym tylko o to chodziło by teraz kumplom a za lat - dziesiąt wnukom moc powiedzieć „A tu stoję obok…”. Wszelkie dokonane i planowane „normalizacje” i „poprawy relacji” nie są, nie były i nie powinny być celem samym w sobie. To, mniej lub bardziej skuteczne narzędzia prowadzenia polityki ale mające prowadzić do jakiegoś konkretu. Obecnej ekipie najwidoczniej jednak w zupełności wystarcza satysfakcja z posiadania imponującego kompletu ładnych narzędzi ale już „majsterkować” nimi absolutnie nie zamierzają. Bo nie chcą lub nie umieją.
Gdyby zechcieć wskazać jakąś płaszczyznę, na której coś konkretnego nasza dyplomacja robi to jest nią… konflikt z Pałacem Prezydenckim. Tu akurat nikt na samych „fasadach” i „narzędziach” nie poprzestaje. Tu działa się że hej... I na tym skończę by nie posunąć się do użycia słów powszechnie uważanych za obelżywe.
Na wstępie wspomniałem o okolicznościach, które skłoniły mnie wczoraj do zadania sobie umieszczonego na samym początku pytania. Skłonił mnie do tego występ Ministra Spraw Zagranicznych, Radosława Sikorskiego w programie Moniki Olejnik. Żałosna próba wskazania czegoś, co mogłoby uchodzić za cel naszych kilkuletnich negocjacji z amerykańskim partnerem wywołała we mnie uczucie deja vu. Dokładnie tak samo żałośnie nasze działania dyplomatyczne po kompromitującej sprawie wyboru sekretarza NATO próbował ongiś tłumaczyć Sławomir Nowak. I wtedy i teraz słowotok miał zagłuszyć pytanie o oczywisty konkret. O to, do czego zmierzaliśmy. Wtedy wyszło, że na manowce i teraz też. Oto Minister Sikorski stwierdził, że celem naszych starań w zasadzie była paczka nabojów. Uznał za sukces to, że przejeżdżająca od czasu do czasu przez Polskę bateria rakiet jednak będzie uzbrojona. Powiedział też coś, co w zasadzie powinien przemilczeć. Przynajmniej jeśli chciałby bronić tego, w jaki sposób całą sprawę prowadził. Wyraził się w pewnym momencie, że głównym celem rozmów z USA było „zassanie amerykańskiej obecności wojskowej do Polski”. Jeśli teraz tak to widzi to nie da się nie uczynić jednej uwagi i postawić konkretnego pytania. Uwagi przypominającej, że polityczni rywale obecnej ekipy tłumaczyli, iż, cytując tu właśnie Sikorskiego, należy „zasysać” Amerykanów jak najprędzej zaś pytania o to, w jakim celu w takim razie było to całe przeciąganie negocjacji? Wszak chyba jednak nie po ową „paczkę nabojów”. Cała ta paczka to w sumie tylko takie wątłe alibi po owej dyplomatycznej klęsce. Nikt przy zdrowych zmysłach nie założy, że coś nam może z powietrza zagrozić akurat wówczas, gdy „rotacyjnie” rakiety na dłuższą chwilę u nas się zatrzymają.
Esencja oceny naszej sprawności w rozmowach z Amerykanami kryje się jednak w nieszczęsnym pytaniu Donalda Tuska, które, jak sam się pochwalił, zadąć miał Prezydentowi Obamie. „Czy dobrze negocjowaliśmy?”. Ja rozumiem, że zadane ono zostało (jeśli zostało...) tylko po to, żeby ktoś później mógł jakoś się wytłumaczyć z oczywistej kompromitacji. Ale ono samo w sobie jest kompromitacją niemal równą tej poprzedniej. Bo takich pytań się nie zadaje! Z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że odpowiedzi na nie z cała pewnością się nie uzyska. „Świetnie negocjowaliście” to żadna odpowiedź lecz zwykła kurtuazja. Przecież nikt chyba nie oczekiwał, że Obama będzie szczery i powie „byliście do dupy”. Nawet jeśli tak właśnie myśli. Po drugie owo „negocjowaliście świetnie”, przy całej hipotetycznej szczerości Prezydenta USA też nic nie znaczy. Bo niby dla kogo świetnie? Dla nich na pewno ale czy dla nas też? Po trzecie, znacznie istotniejsze, nie zadaje się takiego pytania bo świadczy ono o tym, że sami z siebie nie wiemy. Że nie mamy pojęcia czego chcieliśmy i po co robiliśmy to, co robiliśmy. I wreszcie, że stawiamy się na pozycji klienta a nie partnera.
Zupełnie nietrafne w całym wczorajszym zamieszaniu jest całe nasze oburzenie na Amerykanów. Wszak oni są racjonalni do bólu. Ich priorytetem nie jest, nie była i nigdy nie będzie obrona jakiejś tam Polski. Dokładnie tak jak napisałem. Dla nich jesteśmy właśnie „jakąś tam” Polską. Jeśli mieliby przelewać krew na naszej ziemi to tylko z tego powodu, że mieliby u nas jakiś konkretny i cenny dla nich powód. Jak choćby kosmicznie droga instalacja obronna strzegąca ICH terytorium. A nas tylko przy okazji... Skoro pieniędzy na nią nie mają to i nie mają interesu. I dalej jesteśmy dla nich tylko „jakąś tam” Polską. I dla wszystkich innych też. Tak jak dla nas, dajmy na to, Mołdawia jest „jakąś tam” Mołdawią.Z całym szacunkiem dla tego państwa i jego mieszkańców.
Jeśli chcemy się na coś oburzać to na to, że od jakiegoś czasu znajdujemy się tylko na zbiorowych zdjęciach. O naszej, z takim pietyzmem ostatnio „budowanej” pozycji w „wielkiej rodzinie państw europejskich” świadczy reakcja przywódców naszych sojuszników, partnerów czy tam nawet „przyjaciół” na ostatnie zamieszanie. Przywódcy Niemiec i Wielkiej Brytanii nie kryją zadowolenia, że im już nic szyków w relacjach z Moskwą nie zachwieje a nasz „największy” przyjaciel, Sarko wprost mówi - „Mam nadzieję, że nasi rosyjscy przyjaciele przywiążą do niej dużą wagę. To wyjątkowo pozytywne i mądre"*. Dobrze, że swych trzech groszy nie dorzucił boski Sylwio bo pewnie byłoby jeszcze bardziej przykro. Zastanawiam się, czy przy, jak mówią o nich „życzliwi”, „kartoflach” szanowni przywódcy byliby równie szczerzy i wylewni. Może baliby się, że któryś z nich powie im coś równie szczerze. Teraz bać się nie muszą. Ani ukrywać tego ile nasze bezpieczeństwo dla nich znaczy. Jakieś paręnaście słów zapewne. I tyle. Nie jesteśmy, szanowni Polacy, pępkiem świata!
W każdym razie trudno po tym wszystkim zaprzeczyć, że określono właśnie nasze miejsce w świecie. Przy dużym naszym udziale udało nam się stać przyjazną, całkiem sporą pustą przestrzenią miedzy Moskwą i Berlinem. Zamieszkałą przez fajnych gości co się tak szczerze uśmiechają i z zapałem klepią w plecy.
Tylko po co były te miesiące starań o paczkę naboi, te „anonimowe” wrzutki jak to poczekamy na nowa waszyngtońska administrację i dopiero wtedy pokażemy…? Wystarczyło nic nie robić. Efekt byłby ten sam.
Ps. Przy całej mej niechęci do Tuska i Sikorskiego (oby ich opryszczyło!) nie odczuwam w najmniejszym stopniu satysfakcji z powodu tego, co się stało. Odczuwałbym ją pewnie tylko wówczas, gdybym, zniżywszy się do ich poziomu intelektualnego, wierzył, że, jakby co, to te rakiety, co mogą nadlecieć, trafią tylko w jednego i drugiego (jednak i tego im nie życzę). A ta do mnie adresowana przyleci akurat wówczas, gdy koło mnie będzie przejeżdżać owa załadowana bateria.
ps II. Naszym specom od „polityki zagranicznej” i od „negocjowania” polecam na przyszłość, z pozoru nie mającą ze sprawą żadnego związku, pewną reklamę piwa. Tę, która jasno i łopatologicznie pokazuje, że „warto posiedzieć przy żubrze”. Warto. Nawet jak on ma nas gdzieś.
* http://wiadomosci.onet.pl/2045236,12,wszyscy_sie_spodziewali_ze_usa_zrezygnuja_z_tarczy
http://rosemann.salon24.pl/
- Zaloguj się, by odpowiadać
Etykietowanie:
napisz pierwszy komentarz