Bł. Ks. Wincenty Frelichowski, prezbiter i Męczennik, Patron Harcerzy Polskich

avatar użytkownika intix

 

      


       Błogosławiony Druh
       Bł. Ks. Wincenty Frelichowski, Patron Harcerzy Polskich

       Dnia 7 czerwca 1999 roku, w czasie swojej pielgrzymki do Polski, papież Jan Paweł II beatyfikował w Toruniu ks. Wincentego Frelichowskiego (1913-1945). W 2000 roku biskupi polscy, zebrani na 303 Konferencji Plenarnej Episkopatu Polski, ogłosili bł. ks. Wincentego Frelichowskiego Patronem Harcerzy Polskich "bez względu na przynależność". Dlaczego właśnie On? Kim był ten nietypowy Druh, bł. ks. Wincenty Frelichowski? Mam nadzieję, że poniższe opracowanie przybliży postać naszego Patrona.

       Młodość
       Bł. ks. Stefan Wincenty Frelichowski urodził się 22.01.1913 roku w Chełmży. Ojciec, Ludwik, był z zawodu piekarzem, prowadzącym własny zakład. Matka - Marta Olszewska - zajmowała się wychowaniem Wincentego i pozostałej piątki dzieci. Ten okres, podsumowany przez Matkę ks. Wincentego, ukazuje naszego Patrona jako żywego chłopca, ciekawego świata i ludzi, wesołego i skorego do płatania różnego rodzaju figli. Były jednak też chwile, w których był poważny i przeżywał głęboko wydarzenia, o których nikomu nie mówił.

       Od najmłodszych lat był ministrantem, a służenie do Mszy świętej traktował jako wyróżnienie i nigdy tego obowiązku nie zaniedbywał. W wieku 11 lat brał udział w prymicjach ks. Piotra Sosnowskiego. Wtedy też stało się coś dziwnego. Nigdy nikomu się ks. Wincenty z tej tajemnicy nie zwierzył. Po Mszy świętej był dziwnie zamyślony, błąkał się, nie mógł trafić do domu, mimo że było blisko. Wreszcie znajomi przyprowadzili go do domu, gdzie wydarzenie odchorował kilka dni.

       W rodzinnej miejscowości upłynęły jego lata szkolne i gimnazjalne. Tam też związał się z harcerstwem i Sodalicją Mariańską. Te dwie organizacje wywarły wielki wpływ na kształtowanie się jego postawy, osobowości i charakteru.

       Być harcerzem...
       Już w latach szkolnych związał się bardzo mocno z harcerstwem, któremu do końca życia pozostał wierny. Nigdy nie palił papierosów i nie pił alkoholu. Był najpierw zastępowym, potem drużynowym w II Drużynie Harcerskiej Związku Harcerstwa Polskiego im. Zawiszy Czarnego w Chełmży. Miał więc możliwość oddziaływania na powierzonych jego pieczy: starał się chronić od zła, a zaszczepiać dobro. To zaangażowanie wytworzyło w bł. ks. Wincentym określone, ewangeliczne ideały, plany, które stopniowo realizował najpierw w życiu seminaryjnym, a później kapłańskim i obozowym. Starał się zawsze być wrażliwy na ludzką nędzę: materialną i duchową.

       Sodalicja Mariańska
       Pełnił w niej przez dwa lata funkcję prezesa, dzięki czemu mógł uczynić bardzo wiele dobrego w kształtowaniu tych, którzy zostali mu powierzeni. Był wielkim czcicielem Matki Bożej. Pod opieką moderatora i wraz z innymi kolegami, po zdaniu matury, odbył rekolekcje na Jasnej Górze. Przyczyniły się one w poważnym stopniu do ugruntowania decyzji o pójściu drogą powołania kapłańskiego.

       Być kapłanem...
       Wybór powołania wcale nie był łatwy: lekarz-chirurg czy kapłan? Wybrał kapłaństwo i wstąpił w 1931 roku do Wyższego Seminarium Duchownego w Pelplinie. W seminarium miał bardzo pozytywne oddziaływanie na innych kleryków, a profesorowie darzyli go zaufaniem. Koledzy seminaryjni podkreślali także, że ks. Wincenty angażował się w inicjatywy charytatywne. Z tego powodu, że wszelkie zajęcia wykonywał z radością, nazwano go "Wesołkiem".

       Drugim charakterystycznym rysem podkreślanym, przez seminaryjnych kolegów, było jego oddziaływanie poprzez dobry przykład, pociągający do pracy nad sobą, zwalczania wad i pielęgnowania cnót. Pomocą w tym była mu modlitwa. Często można było go spotkać w seminaryjnej kaplicy na adoracji Jezusa w Najświętszym Sakramencie. Jako seminarzysta i kapłan pozostał też wierny swoim zobowiązaniom harcerskim.

       Równie z swojej rodzinnej parafii pozostawił po sobie jak najlepsze wspomnienia pobożnego, świadomego swej drogi zmierzającej ku kapłaństwu oraz odznaczającego się zawsze serdecznością w stosunku do drugich. Po sześcioletnich studiach i przyjęciu niższych święceń, 14 marca 1937 roku został wyświęcony w Pelplinie na kapłana przez ks. bp. Stanisława Wojciecha Okoniewskiego.

       Duszpasterz...
       Następnie był sekretarzem ks. bp. Okoniewskiego, a od 1938 roku wikariuszem parafii Najświętszej Maryi Panny w Toruniu. Jego ówczesny proboszcz tak o nim napisał: "Jego wzrok miał coś odmiennego, nieprzeciętnego. W rozmowie nawet najbardziej codziennej i bezpośredniej, gdy patrzył swymi jasnymi oczyma na mnie, odnosiłem zawsze wrażenie, że patrzy daleko poza mną, mimo całego skupienia na przedmiocie rozmowy. Usposobienie był radosnego, szczery i wesoły w rozmowie, a subtelny i delikatny w wyrażaniu się i wydawaniu oceny. Będąc gorliwym harcerzem, miał też piękny, życzliwy stosunek do otoczenia, wyrażający się w uczynności. ... Nie spostrzegłem przez cały ten szesnastomiesięczny okres naszej współpracy, aby kiedykolwiek nie był zajęty albo oddawał się jakiemuś gnuśnemu wypoczywaniu. W pracy był wzorowo sumienny i gorliwy, ale się nigdy nie niecierpliwił ani tłumaczył, gdy go od jakiego zajęcia odwoływano, a polecano mu czynić co innego. (...) Dla każdego w każdej chwili znajdował ks. Wicek jakieś miłe słowo".

       Ludzie wręcz lgnęli do bł. ks. Frelichowskiego, bo do każdego umiał odpowiednio się zwrócić. Podczas pogrzeby potrafił dobrać słowa pocieszenia. Kazania nie były recytacją wyuczonego tekstu, ale dzieleniem się własnym przeżyciem wiary. Wielu chorych podkreślało także fakt, że ks. Wincenty potrafił w jakichś dziwny sposób nieść im wewnętrzny pokój, zwłaszcza tym, którzy znajdowali się na łożu śmierci.

       Szczególne podejście, jak harcerz, miał do dzieci i młodzieży. Doświadczenie harcerskie wykorzystywał w pracy z młodzieżą: organizował biwaki, podchody, zbiórki i wycieczki. Był księdzem bliskim, nie tylko stojącym przy ołtarzu. Świadczył o Bogu całym swoim życiem. O tym, jak przeżywał swoje kapłaństwo, mówią słowa napisane przez ks. Frelichowskiego w 2 rocznicę święceń kapłańskich:

       "Dziś druga rocznica mych prymicji. Dzięki Ci, Panie, za to, co doznałem przez te 2 lata. Nawet za błędy i odchylenia od Twej woli. Wracam obecnie do Ciebie, Panie, by Ci naprawdę służyć. Mam może opalone już trochę skrzydła, lecz... w głębokiej pokorze klękam przed Tobą i proszę: daj mi szczerze prowadzić życie i nigdy nie być aktorem życiowym. Daj odwagę życia według wskazań Twoich. Klękam niżej niż zwykle. ...Panie, Tobie daję me życie. Nie umiemy wyrazić mych obecnych myśli. Niech te chwile mojego wahania życiowego i odchodzenia od Ciebie staną mi się obecnie mocą. Boże, chcę być naprawdę kapłanem".

       Przed ważnymi uroczystościami liturgicznymi ks. Frelichowski przygotowywał dla wiernych okolicznościowe kartki ze specjalnymi obrazkami. Miało to na celu wyrobienie i pogłębienie u wiernych tego wszystkiego, co niósł ze sobą rok liturgiczny.

       Palma męczeństwa...
       Po wybuchu II wojny światowej został pierwszy raz aresztowany przez Niemców, wraz z czterema kapłanami z parafii, 11.09.1939 roku. Po całonocnym przebywaniu w areszcie wszyscy, oprócz ks. Wincentego, zostali wypuszczeni na wolność. Był on osobą szczególnie podejrzaną, gdyż powszechnie wiedziano o jego zaangażowaniu w ruchu harcerskim. Jednak po dwóch dniach zwolniono także i jego. Ten czas przeżywał z jakimś wielkim wewnętrznym pokojem, służąc przechodzącym przez Toruń uciekinierom.

       Drugie aresztowanie nastąpiło 18.10.1939 roku. Bł. ks. Wincenty przebywał najpierw w Forcie VII w Toruniu, następnie w obozach: Gdańsku-Nowym Porcie, Stutthof-Sztutowie, Wsi Granicznej-Grenzdorf, Oranienburgu-Sachsenhausen i Dachau. W każdym z tych miejsc potrafił pomagać uwięzionym, upadającym na duchu: spowiadał, odprawiał Mszę święte. Był dla wszystkich ojcem duchownym, opiekował się młodzieżą obozową i organizował pomoc dla wycieńczonych z głodu. Mimo tego wszystkiego dobra był maltretowany przez oprawców fizycznie i psychicznie - naśmiewali się oni z niego.

       Fort VII w Toruniu
       W Forcie VII w Toruniu panowały nieznośne warunki. Osoby aresztowane przesłuchiwano, bito, maltretowano i pozbawiano wszelkich złudzeń, że kiedykolwiek wyjdą na wolność. Wielu z nich popadało więc w apatię, przygnębienie i beznadziejność. Ks. Wincenty podnosił na duchu, zagrzewał do ufności i wiary w Boga. Można powiedzieć, że znajdował się wszędzie tam, gdzie ktokolwiek potrzebował pomocy.

       Oprawcy starali się złamać ludzi strachem. Ten strach ks. Frelichowski starał się przezwyciężać. Z narażeniem życia zorganizował w celach wieczorne modlitwy i odmawianie Różańca. Budował współwięźniów swoją postawą, gdyż wielu tym praktykom sam osobiście przewodniczył. Swoją postawą pobudzał nawet obojętnych religijnie. Każdej niedzieli w celach organizowano "recytowane Msze święte", podczas których jeden z obecnych kapłanów recytował teksty mszalne, a pozostali więźniowie odpowiadali, łącząc się duchowo z Mszą świętą odprawianą w kościele parafialnym. Zorganizował także tajne słuchanie spowiedzi oraz pogadanki na tematy religijne, społeczne i historyczne - sam je prowadził. Ks. Wincenty stał się zatem duszą religijną Fortu VII - tak go nazwali współwięźniowie.

       Ks. Frelichowski prowadził także, przy nadarzającej się okazji, działalność samarytańską: opiekował się chorymi, pobitymi, słabymi. Zdawał praktyczny egzamin z wierności harcerstwu i Ewangelii. Garnęła się także do niego więziona tam młodzież. Sam wyszukiwał ludzi szczególnie smutnych, przygnębionych i podchodził do nich z wielką serdecznością. Otwierały się przed nim nawet najbardziej zamknięte serca.

       Jeden ze współwięźniów ks. Wojciech Gajdus, tak opisał to niecodzienne duszpasterstwo: "Była w forcie VII na piętrze ciemna, sklepiona piekarnia żołnierzy. Tuż za piecem pod ścianą było trochę miejsca, gdzie Wicek słuchał spowiedzi. Chłopcy i mężczyźni po omacku szli do kąta piekarni. Tam czekał Człowiek, który z Bogiem jednał dusze. Widziałem kilkakrotnie gest proszalny, zaklinający to Boga, to człowieka, łączący ich w jedność. Widziałem ludzi, którzy wracali z konfesjonału - piekarni, od człowieka, który tam zawsze czekał... Ten kapłan słuchał spowiedzi jak wszyscy inni. Co wyróżniało tę spowiedź? To był Wicek, on łapał Boga bezpośrednio i czuło się tę chwilę; coś w głosie... przenosiło echo głosu słyszalnego rzadko, dając sercu owo uderzenie, w którym głodny wyłuskał chleb, a pusty chwycił pełnię, co jeszcze kazała iść dalej - i zaufać".

       Nowy Port, Stutthof-Sztutowo, Wieś Graniczna-Grenzdorf...
       Po trzech miesiącach tej intensywnej działalności został ks. Wincenty wywieziony w styczniu 1940 roku do obozu przejściowego w Gdańsku-Nowym Porcie. Jednak już po miesiącu przewieziono go do Stutthofu.

       Obóz dopiero powstawał, ale metody stosowane przez oprawców były równie wyrafinowane, jak w innych obozach zagłady. Mimo bicia i szykan ks. Wincenty prowadził swoją normalną działalność duszpasterską: modlił się, roztaczał opiekę nad potrzebującymi - zwłaszcza starszymi księżmi, chorymi i młodzieżą. Tę postawę obrazuje fakt następujący: "Obfite śniegi, jakie spadły zimą 1940 roku, stały się zmorą dla wielu więźniów. Obóz trzeba było nieustannie odśnieżać, a do tej pracy brano najczęściej księży. Niejedni z nich byli już w podeszłym wieku i praca przekraczała ich siły. Na jednym z wieczornych apeli odczytano rozporządzenie, skazujące tych księży na karę chłosty. Zrozumiałe, że bali się oni tej kary, która niebawem miała zostać im wymierzona. Stojąc pełni lęku w szeregu spostrzegli, że przekradł się do ich szeregu ks. Frelichowski, rzucając półgłosem słowa ufności i odwagi, po czym pierwszy poddał się tej karze, chcąc w ten sposób przezwyciężyć ich lęk, chcąc pokazać swoim współbraciom, że i tę niesprawiedliwość można i trzeba znieść".

       Mimo ciężkich warunków ks. Wincenty zorganizował Msze święte w Wielki Czwartek i Wielkanoc 1940 roku, sprawiając radość wielu kapłanom. Współwięzień, ks. Gajdus, wspominał, że ks. Wincenty najpierw prowadził rokowania z przemytnikami, chodzącymi codziennie do tartaku. W Wielką Środę radość pojawiła się na twarzy ks. Wincentego. Księżom rozdał dwie pszenne bułki, zawinięte w płócienną chustkę, a sam czyścił szklankę, którą zawinął w inną chustkę. Wszyscy zrozumieli ten szalony, ale jakże zbawienny pomysł. W Wielki Czwartek jeszcze przed pobudką ks. Wincenty celebrował na klęcząco Mszę świętą, udzielając następnie wszystkim w bloku Komunii. Część Najświętszego Sakramentu pozostawił, ukrywając głęboko na półce, zachęcając wszystkich do adoracji. Jeszcze tego samego dnia rozniesiono Komunię do chorych i najbardziej potrzebujących. Eucharystia Wielkiego Czwartku stała się umocnieniem na następne dni, aż do Wielkanocy.

       W Wielki Piątek oprawcy szczególnie okrutnie znęcali się nad księżmi. Kazali się im położyć na ziemi, a następnie deptali po nich, bijąc kijem. Ks. Frelichowski pocieszał księży słowami św. Pawła o dopełnianiu cierpień Chrystusowych.

       Ks. Wincenty wykorzystywał rozmaite sytuacje do posługi duszpasterskiej. Gdy szukano chętnych do wynoszenia zmarłych ze szpitala obozowego (rewiru), zgłaszał się zawsze jako pierwszy. Innym, zdziwionym księżom, odpowiadał: "funkcja grabarzy przystoi nam - kapłanom. Mamy okazję pomodlić się za umęczonych braci".

       Przez pewien czas pracował także ze współwięźniami w podobozie Grenzdorf - Wsi Granicznej. Praca w tamtejszym kamieniołomie była uciążliwa i trudna. Nadal przewodził modlitwom, organizował życie religijne, spowiadał i jednał z Bogiem. Stamtąd wywieziono go w kwietniu 1940 roku do Oranienburga-Sachsenhausen.

       Oranienburg-Sachsenhausen...
       Ks. Wincenty dostał się do bloku, w którym sprawował rządy blokowy Krey, który znajdował przyjemność w mordowaniu ludzi, a szczególnie polskich księży. Mimo przygnębiającego nastroju także i w tych warunkach ks. Frelichowski potrafił być dla wszystkich ojcem duchownym i mimo surowych nakazów przewodniczył modlitwom, dodawał otuchy oraz pomagał innym, czyniąc to, jak zawsze z uśmiechem i radością. Posługi nie ograniczał jednak tylko do swojego bloku. Wiedział dobrze, że innych barakach jest też potrzebny. Wiosną 1940 roku, kiedy wielu więźniów wywożono w nieznane, to on umacniał wielu przez Spowiedź i Komunię Świętą.

       Widząc postępowanie ks. Wincentego blokowy starał się w jakichś sposób dokuczyć kapłanowi. Choć spokój i uśmiech na twarzy tego niezwykłego księdza rozwścieczały blokowego, to jednak nigdy go nie uderzył. Ośmieszał go jednak przed współwięźniami i obsługą obozową. Mianował ks. Wincentego biskupem i kazał fryzjerowi pozostawiać na jego głowie jakby piuskę. Ks. Frelichowski znosił te wszelkie szyderstwa i docinki ze spokojem i godnością. Po pewnym czasie Krey wymyślił także nowy sposób ośmieszenia kapłana. Uczynił go swoim kapelanem, zatrudniając w kostnicy, gdzie miał wynosić zwłoki swoich współbraci i zapisywać ich w ewidencji. Chodziło o to, aby na jakiś czas ten niepokojący go polski ksiądz zniknął mu sprzed oczu, by obcował nie z żywymi ludźmi, ale z umarłymi. Jednak ta decyzja blokowego była opatrznościowa. W kostnicy bowiem oprócz zmarłych znajdowali się także ludzie, którzy jeszcze żyli i bardzo pragnęli spotkania z kapłanem. W związku z tym, że do tej części obozu władze raczej nie zaglądały, mógł ks. Wincenty sprawować swoją posługę: spowiadał dogorywających, jednał z Bogiem i zaopatrywał na drogę do wieczności.

       Mimo takiego sposobu postępowania Kreya wobec ks. Ferlichowskiego, było widać, że ten kapłan ma na blokowego niezwykły wpływ. Ks. Gajdus tak to opisuje: "Przywieziono nas 10 kwietnia 1940 roku do łach bałwaniastych obozu w Oranienburgu-Sachsenchausen. Dziś chodzi za mną obita głowa... Dostałem lanie..., bo siadłem zamyślony w moją wielką polskość, jak Rejtan, puszczony na salę poselską. Nie po to wszedł do tego obozu kapłan... To tu zbawiało się świat. Za chwilę zobaczyłem koło siebie Wicka. Nie wiem, jakim słowem podbił Hugona. Myślę, że to było spojrzenie kapłana, który wszedł tu, by kochać. (...) Wicek otaczał go swoją modlitwą, ścisłą i mocną jak chłopiec - ptasznik, który łowi pszczoły i muchy, starając się, by żadnej nie stracił. Jestem przekonany, że jedyną modlitwę w dniu śmierci Hugona (popełnił samobójstwo) były słowa Wicka: Boże zbaw... (...) Jeden był tylko człowiek na 20. bloku, którego nie tknął Hugo. Ale to był święty. Ks. Stefan Wincenty Frelichowski z Torunia".

       Po śmierci Hugona Kreya oraz, gdy warunki obozowe stały się znośniejsze, można było myśleć o szerszej działalności duszpasterskiej. Organizował wykłady i pogadanki religijne, a jako zapalony liturgista, zachęcał do uczestniczenia w liturgii, zwłaszcza że przez pewien czas można było nawet w obozie odprawiać Mszę świętą. Jednak w grudniu 1940 roku ks. Frelichowski został przewieziony do Dachau.

       Dachau...
       Było to ostatnie miejsce pobytu ks. Wincentego. Otrzymał numer 22 492. Pierwsze miesiące 1941 roku odznaczały się życzliwością władz obozowych - takie były instrukcje. Księża mieli pewne przywileje: zwolnienie z pracy, lepsze wyżywienie, możliwość odwiedzania kaplicy, znajdującej się na terenie obozu. W tym okresie każdy z kapłanów radził sobie sam w obozowej rzeczywistości. Ks. Wincenty udzielał się zatem najbliższym współbraciom, pozostając niejako w cieniu. Czasami wygłaszał jakieś pogadanki, rozważania na tematy religijne, organizował nabożeństwa i wspólne modlitwy.

       Ten sielankowy obraz władze obozowe potrafiły tak uprzykrzyć, że księża chcieli być normalnymi więźniami. Wkrótce zresztą wszelkie przywileje zlikwidowano, a na ich miejsce wprowadzono szykany, które życie w obozie czyniły nieznośnym. Wtedy też za posiadanie książeczki do nabożeństwa, medalika lub różańca groziły surowe kary (słupka lub chłosty). Zabroniono wszelkiej działalności duszpasterskiej. Ks. Wincenty zszedł niejako do katakumb. Rozpoczął się okres szczególnie intensywnej działalności.

       Kaplica była dostępna tylko dla księży niemieckich. Mimo tego, że otrzymanie Komunii z tejże kaplicy było praktycznie niemożliwe ks. Frelichowski docierał do bloku księży niemieckich i organizował Eucharystię dla wszystkich, którzy jej pragnęli. Jednocześnie stał się faktycznym ojcem duchownym swojego bloku, ale nie tylko. Przewodniczył codziennym modlitwom. Wielu współwięźniów podkreślało, że był to prawdziwy kontakt z Bogiem, a nie odklepanie wyuczonych modlitw. Nie były one długie: zawierały akty wiary w Bożą Opatrzność względem każdego człowieka i zachęcały do ufności oraz obejmowały pamięcią zmarłych i tych, którzy załamywali się. Jeden z nich tak to opisuje: "Wicek modlący się. To trzeba było zobaczyć. To nie było oklepywanie modlitw. To był bezpośredni kontakt z Bogiem. Wicek klęczy wśród więźniów. Jest skupiony i zwarty w sobie. Ręce składa ufnie, jak dziecko. I ten głos, który nie musi odcinać się od wszystkich ziemskich pułapek, lecz prosto z dołu staje przed Bogiem. Byli ludzie, którzy patrzyli tylko na niego, włączali się w jego modlitwę i prosto z nim usiłowali chwycić najwyższe, jedyne połączenie. Byli tacy, którzy nie zdążyli za bezpośrednim stykiem. Ci wracali i cicho wpięci we własną biedę i zło, stali jak człowiek, któremu wysokość zawróciła w głowie, i którzy raz jeszcze oparli głowę o samotnie stojący w polu słup i wiedzący, że trzeba się trzymać. Wicek został w Toruńskim Forcie, potem w Stutthofie, Oranienburgu, aż do tyfusowych zemrzyków w Dachau na takim spotkaniu z Bogiem, że trudno było podążyć. Stale za nim podążali ludzie".

       Wspólne modlitwy były surowo zakazane przez władze obozowe, które zdawały sobie sprawę z ich siły i znaczenia. Można było modlić się indywidualnie i po cichu. Jednak ks. Wincenty był innego zdania. Rozumiał bowiem znaczenie modlitwy. Z niej czerpał siły dla siebie i innych, aby można było przerwać zaklęty krąg zła i nienawiści. Współbracia kapłani i ludzie świeccy, osadzeni w Dachau, zgodnie podkreślali znaczenie tych modlitw, szczególnie pod przewodnictwem ks. Frelichowskiego.

       W październiku 1941 roku przywieziono transport księży z archidiecezji poznańskiej, przeważnie starszych. Byli oni zalęknieni, przygnębieni, zastraszeni i zdezorientowani w tej upokarzającej rzeczywistości. Ks. Wincenty przedostał się do ich bloku, gdzie ukląkł z nimi wieczorem do wspólnej modlitwy, przezwyciężając ich lęk przed zakazami obozowymi. Służył im także pomocą, informacją o życiu obozowym i posługą duszpasterską. Oddawał się tej sprawie bez reszty, służąc nieraz, ze swym trzyletnim doświadczeniem kapłańskim, starszym, teologicznie dobrze wykształconym i utytułowanym kapłanom. Wszyscy oni jednak poddawali się jego przewodnictwu, wyczuwając to, że mają przed sobą kogoś wyjątkowego.

       Ks. Frelichowski był też rzecznikiem jedności. W Dachau uwięziono wielu polskich księży. Zabory i polityka władz spowodowały powstanie stereotypów na temat księży z danego regionu. On przełamywał te uprzedzenia. Ks. Stefan Nowak wspomina: "Do chwili poznania ks. Frelichowskiego księża pomorscy robili na mnie wrażenie świeckich panów, znających teologię. Od tego jednak momentu zacząłem podpatrywać cnoty księży pomorskich i znalazłem u wielu ducha Bożego kapłanów Chrystusowych. (Oni) doprowadzili mnie do świątobliwego... Dominiczka".

       Najcięższy w Dachau był rok 1942. Wielu umierało z głodu, wycieńczenia ponad ludzką pracą. Nie można było liczyć na pomoc szpitala obozowego, który pozostawał zamknięty dla polskich księży. Przyjmowano jedynie na "wykończenie". Wiosną ks. Wincenty się rozchorował, ale dzięki życzliwości przyjaciół wrócił do zdrowia. Został także członkiem personelu szpitala obozowego, co pozwoliło mu swobodnie się po nim poruszać. Natychmiast rozwinął swoją duszpasterską działalność. Ks. bp Bernard Czapliński, współtowarzysz ks. Wincentego, tak wspomina ten okres: "Rok 1942 - to okres wielkiego głodu i wyczerpania sił uwięzionych do ostatnich granic. Całymi stosami wywożono do krematorium szkielety ludzkie. Nikt im nie spieszył z pomocą, bo każdy miał dość kłopotu z samym sobą. Wicek dopiero teraz znalazł się w swoim żywiole. Jego młodzi przyjaciele (byli to zatrudnieni w szpitalu studenci medycyny) torowali mu w rewirze wszędzie drogę, aż do najbardziej izolowanych części szpitala. Chodził tam, pocieszał, spowiadał, roznosił Komunię Świętą. Iluż to księzy i ludzi świeckich wspominało później wiecznie pogodnego Frelichowskiego, który sam chory, innych chorych na duchu podnosił i podtrzymywał".

       W szpitalu prowadził ulubioną pracę wśród młodzieży. Dla wielu z tych młodych ludzi stał się serdecznym przyjacielem: chronił od zła, wspierał w dobrym i niedoli życia obozowego. Ci młodzi ludzie, wdzięczni za okazane im zainteresowanie, otwierali mu niejako drzwi innych bloków obozowych. Jak wspomina bp Czapliński jedno ze spotkań z młodzieżą, odbywające się w pomieszczeniu przeznaczonym do preparowania ludzkich narządów, dało ks. Wincentemu okazję do gawędy o ludzkiej duszy. Miał umiejętność przechodzenia od rzeczy miłych do rzeczy i spraw poważnych. Młodzież, słuchająca go, przyjmowała słowa chętnie i z zapałem.

       Wielkim problemem życia obozowego był głód. Pozwolono nawet na paczki z domów rodzinnych, ale nie wszyscy je otrzymywali. I na tym polu działalności nie zabrakło ks. Wincentego. Znalazł sposób zaradzenie temu problemowi. Wrażliwe serce ks. Frelichowskiego pobudziło do powstania obozowej "Caritas". Wyszukiwano najbardziej wycieńczonych, potrzebujących żywności i lekarstw. Dzielono także zawartość dostarczonych paczek i rozdzielano porcje najbardziej potrzebującym. Była to szaleńcza inicjatywa. Wkoło przecież panował okrutny głód, który potrafi doprowadzić człowieka wręcz do walki o chleb, o przeżycie. Wielokrotnie przez tę inicjatywę nie tylko ocalił życie wielu więźniów, ale przede wszystkim ich człowieczeństwo, wiarę w Chrystusa i moc Ewangelii. Akcję pomocy głodnym podpierał własnym przykładem. Gdy otrzymywał z domu paczkę, to zaraz ją przy wszystkich otwierał i rozdawał zawartość głodującym kolegom.

       Życie obozowe zmierzało w gruncie rzeczy do upodlenia człowieka. Wszystkie działania były nakierowane na ten cel. Chciano, aby więźniowie wyzbyli się ludzkich odruchów miłości, życzliwości, współczucia. Ks. Wincenty przeciwstawił tym działaniom siłę dobra, które znajdowało moc w Bogu. Wiedział, że jedynie Chrystus jest źródłem tej mocy. Z tej pewności płynęła troska o życie sakramentalne. Starał się w jakichś sposób organizować Eucharystię, nawet z narażeniem własnego życia. Odprawiał potajemnie Msze święte, schowany za piecem w baraku. Inni uczestniczyli w tej ofierze. Nie było ołtarza, szat i naczyń, ale było to, co istotne. Uczestnicy przyjmowali Komunię świętą, trzymając okruszynę chleba konsekrowaną na ich dłoniach przez sprawującego Mszę świętą kapłana. Te dłonie stawały się niejako pateną. Po Mszy świętej pozostawała pewna ilość Najświętszego Sakramentu, który przechowywał w szafce za menażkami. Ks. Wincenty prawie codziennie roznosił Eucharystię do wszystkich potrzebujących w innych blokach. Sam wyszukiwał załamanych, wątpiących, oddalonych od Boga. Umacniał Eucharystią i ukazywał, że dobro jest silniejsze od zła. Bliski współpracownik ks. Frelichowskiego - niejako jego wikariusz, w którego szafce przechowywano Najświętszy Sakrament - ks. Tadeusz Sukiennik, tak wspominał: "W warunkach obozowych praca ks. Wincentego Frelichowskiego urastała do miary bohaterstwa. Był on rycerzem nieugiętym, nieustraszonym Jezusa Chrystusa. Umiał w warunkach zagłady człowieka, w odarciu jego z godności ludzkiej, znaleźć Boga i dawać Go duszom spragnionym. Czynił wiele w obozie, ale siły czerpał nie z chleba ziemskiego, którego tam prawie nie było, ale Anielskiego, który jest pokarmem mocnych. (...) Pozostał w pamięci bardzo wielu tych, którzy wyszli z obozu. Siły do przetrwania brali oni z Komunii świętej, którą sprowadzał na obozowy ołtarz swym gorącym sercem, kochającym bezgranicznie Chrystusa Eucharystycznego, ks. W. Frelichowski - prawdziwy i wielki kapłan Boży".

       Życie oddać za braci...
       W 1944 roku zaczęto zwozić coraz nowe transporty często już poważnie chorych więźniów. Rozszerzano szpital obozowy na kolejne baraki. Szerzyły się rozmaite choroby, a w barakach nie było prawie nikogo, kto opiekowałby się chorymi, nie było lekarstw i lepszego jedzenia. Bardzo wielu zatem codziennie umierało.

       Gdy w latach 1944-45 wybuchła w obozie epidemia tyfusu, mimo strachu, ks. Frelichowski organizował chorym pomoc. Baraki zarażonych były odizolowane od reszty obozu drutem kolczastym oraz wzmocnionymi strażami, aby nikt się stamtąd nie wydostał. Ludzie chorzy skazani byli zatem na nieuchronną śmierć. Ks. Wincenty jednak, mimo straży, przekradał się pod drutami kolczastymi, omijając szczęśliwie czujne straże, do potrzebujących, pielęgnował zarażonych, zachęcał innych do opieki nad chorymi, zanosił im Eucharystię oraz żywność, zdobywał cudem potrzebne lekarstwa, niósł dobre słowo i uspokajał swoją obecnością. Praca wśród Polaków, Rosjan, Czechów, Rumunów, Węgrów, Jugosłowian, Greków, Włochów, Hiszpanów, Francuzów, Anglików, Belgów, Holendrów, Niemców, przerastała jednak możliwości jednego człowieka i dlatego ks. Wincenty poprosił o pomoc innych kapłanów, a także rozmawiał w tej sprawie z funkcyjnymi obozu, dla których epidemia stanowiła już poważnym problem. Nie była to jednak sprawa łatwa, bo przecież każdy chciał żyć i doczekać wyzwolenia. Górę brała jednak troska o "zbawienie dusz" i ewangeliczna postawa stracenia życia doczesnego dla życia wiecznego. O jednej z takich próśb wspominał ks. Władysław Swoboda z archidiecezji poznańskiej, którego ks. Frelichowski prosił o pomoc w spowiadaniu chorych na tyfus w jednym z bloków obozowych. Następnie ks. Wincenty zaniósł zarażonym Eucharystię. W tej pracy pomagał także ks. Wincentemu o. Albert Urbański OCarm. W pracy tej wspomagał ks. Ferlichowskiego także ks. Teodor Korcz, późniejszy proboszcz w Lesznie, który ogłosił wśród księży możliwość dobrowolnego zgłoszenia się do obsługi zarażonych bloków, a tym samym możliwości tej swoistej pracy duszpasterskiej. Najpierw apel skierowano jednak do więźniów świeckich. Nie zgłosił się ani jeden. Później apel skierowano do księży i zgłosiło się ich zaraz 32.

       Ostatnie chwile...
       To właśnie w toku tej pracy, wśród tych, którzy tylko ze strony przekradających się kapłanów mogli liczyć na pomoc i pociechę duchową, sam zaraził się od chorych w 1945 roku. Dostał się do szpitala obozowego, gdzie troskliwie go pielęgnowano. On sam jednak, ciężko chory, był stale przy innych. Udało mu się nawet wydostać ze szpitala i pobiec w kierunku zarażonych baraków, aby spowiadać, ale wkrótce pielęgniarze przyprowadzili go do szpitala i przywiązali do łóżka. Wszelkie próby przywrócenie go do zdrowia okazały się jednak daremne.

       Mimo wielkiego dzieła, jakiego dokonał w obozowej rzeczywistości, ostatnie chwile życia ks. Frelichowskiego przypominały raczej mękę na Kalwarii. Miał świadomość, że pomimo zdziałanego dobra, w tej chwili swojego życia został ze swym bólem sam. Zmarł 23 lutego 1945 roku, krótko przed wyzwoleniem obozu. Jego śmierć napełniła więźniów smutkiem i żalem.

       Odszedł święty...
       Po jego śmierci zdarzyło się coś, czego by się nikt nie spodziewał. Więźniowie poprosili o możliwość oddania publicznej czci jego zwłokom. Inicjatorem był młody student Stanisław Bieńka. Władze obozowe wyraziły na to zgodę. Ciało ks. Wincentego wystawiono w pomieszczeniu prosektorium na katafalku. W trumnie, przykryty prześcieradłem, spoczywał ks. Wincenty Frelichowski. Wokół katafalku leżały kwiaty i wieńce, niektóre nawet ze wstążkami z napisami. Była to wielka manifestacja wiary i hołd złożony ks. Frelichowskiemu. Jeden z uczestników tych zdarzeń tak je opisuje: "W milczeniu i nabożnym, modlitewnym skupieniu przesuwał się przez kostnicę tłum więźniów. Szli młodzi i starzy. Szli Polacy i cudzoziemcy. Znali go wszyscy. Popłynęła wówczas w jego intencji niejedna modlitwa gorąca do Stwórcy, niejedna łza szczerego żalu spłynęła po policzku. Odszedł kochany, święty kapłan. Odszedł człowiek, który swe życie złożył na ołtarzu miłości i miłosierdzia względem bliźniego i jego nieśmiertelnej duszy".

       Współwięźniowie byli przekonani od samego początku o świętości ks. Wincentego. Zanim spalono ciało, zdjęto z twarzy pośmiertną maskę, w której też zagipsowano jeden z palców prawej ręki. Drugi palec, także zagipsowany, zachował ks. bp Czapliński, a ks. Dobromir Ziarniak z diecezji gnieźnieńskiej, zachował i przywiózł do Polski kostkę z palca ks. Wincentego. W ten sposób zachowały się relikwie.

       Papież beatyfikował ks. Wincentego Frelichowskiego w Toruniu w czasie swojej ostatniej pielgrzymki do Polski, 7 czerwca 1999 roku. Natomiast w roku 2000 został on ogłoszony przez biskupów polskich Patronem Harcerzy Polskich "bez względu na przynależność".

       Wielki człowiek i święty... - nasz Patron
       Postawa duchowa ks. Wincentego fascynowała wielu jego współbraci. Ks. Edward Skowroński, współtowarzysz niedoli, napisał o nim, że "okiem Bożym patrzył na świat i ludzi". Mam nadzieję, że postawa ks. Frelichowskiego zafascynuje także i nas. Gdzie tkwiło źródło jego wewnętrznej siły? Co kształtowało jego postawę? Co nam ma do zaoferowania dzisiaj?

       Był człowiekiem głębokiej i żywej wiary. Kształtowała się ona w rodzinnym domu, w harcerstwie i Sodalicji Mariańskiej oraz w latach formacji seminaryjnej. Przeniknięte były one pracą nad sobą i dla bliźnich. Przerodziła się ona w postawę głębokiej ufności w Bożą Opatrzność, kierującą losami człowieka.

       Głęboka wiara kazała przyjmować wydarzenia codziennego życia normalnie. Ani działalność duszpasterska, ani uwarunkowania obozowe nie były dla niego czymś niezwykłym. Wszystko widział jako zamierzone przez Boga, który pragnie jedynie dobra człowieka. Wiedział, że im bardziej niesprzyjające są warunki zewnętrzne, to tym większej potrzeba miłości. To pozwoliło mu zdobywać się na heroiczne czyny względem bliźnich. Dla niego był to jedynie normalny, kapłański obowiązek.

       Trudne chwile pomagał mu przetrwać duch modlitwy, który był właściwie konsekwencją jego wiary. Bóg był dla niego kimś bliskim, rzeczywistym, kochającym i pragnącym miłości. Kochał Boga i nie wyobrażał sobie żadnego ze swoich działań bez rozmowy z Nim. Do modlitwy zachęcał także innych słowem, a może nawet bardziej przykładem.

       Postawa ks. Wincentego nacechowana była troską o zbawienie dusz. Jak tylko widział niebezpieczeństwo zagrażające zbawieniu człowieka, tam zaraz był obecny, aby to zagrożenie odsunąć. Ta troska była motorem jego obozowego duszpasterstwa, wszelkich wysiłków, wyborów i narażania własnego życia. W każdym człowieku, nawet tym, który go krzywdził, widział tego, za którego umarł Jezus Chrystus. Zawsze więc wyciągał pierwszy rękę, aby nie zaprzepaścić szansy zbawienia tego człowieka. Realizował niejako intuicyjnie zasadę: "Praktykujcie dobrze między sobą miłość, miłość, miłość, a na zewnątrz gorliwość o zbawienie dusz" (św. Eugeniusz de Mazenod, założyciel Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej). Był prawdziwie "Dobrym Pasterzem", który daje swoje życie za owce, aby żadna się nie zagubiła.

       Konsekwentnie troskę o zbawienie dusz realizował poprzez ofiarną miłość bliźniego. W tej służbie liczył się zawsze człowiek, szczególnie zagubiony. Pomagał nie tylko w sprawach duchowych, ale zwykłych, codziennych, prostych. W obozie w Stutthof np. zdobył przybory do golenia i zorganizował zakład fryzjerski, dla współwięźniów, którzy ze względu na wiek nie mogli sami sobie poradzić z goleniem. Ten niepozorny fakt, w realiach życia obozowego, był dla wielu niezmiernie ważny.

       Wszelkie działania ks. Frelichowskiego nacechowane były radością. Sam będąc "radosnym dawcą, którego miłuje Bóg", zarażał tą radością wszystkich, którzy go otaczali. Wielu więźniów po spotkaniu z ks. Wincentym odzyskiwało równowagę ducha, świadomość ludzkiej i Bożej godności, wiarę we własne siły i zaufanie do Boga. Jednym z przejawów tej wewnętrznej radości jest napisany przez ks. Wincentego w 1943 roku wiersz, którego ostatnia zwrotka brzmiała: "Bo Polski chwała z ofiar synów płynie.../ Stąd gdy i ciało ofiaruję może.../ Radosna ma dusza, Boże".

       Nasz Błogosławiony Druh, ks. Wincenty Frelichowski nie tylko deklarował swoją chęć służby Bogu, Polsce i drugiemu człowiekowi, ale pokazał nam, jak tę służbę należy realizować w konkretach naszego życia.

o. Robert Wawrzeniecki OMI
Oblat Maryi Niepokalanej

Biogram opracowany na podstawie:
1. Hagiografia Polska, tom 1, Poznań 1971, s. 364-365.
2. Bp Edmund Pisz, Sługa Boży Wincenty Frelichowski, W: Polscy Święci, tom 12, Warszawa 1987, s. 199-222.
3. Stefan Wincenty Frelichowski, Pamiętnik (myśli), Toruń 2000.

 

.
      


       Patron Harcerzy
       Bł. ks. phm. Wincenty Frelichowski Frelichowski 1913-1945

 

.

      

       Z Rodzicami i Rodzeństwem (Wicek stoi pierwszy z prawej)


       O domu rodzinnym bł. ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego

 

.

      


       Wypisy z PAMIĘTNIKA bł. ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego

 

.

      


       Pieśń o bł. Stefanie Wincentym Frelichowskim

 

.

      

 


       Modlitwa

       †
       Boże, Obrońco i mocy Swoich wiernych, Ty w błogosławionym Stefanie Wincentym, prezbiterze i męczenniku, dałeś uciśnionym wyraźny znak miłości pasterskiej, † spraw łaskawie, abyśmy dzięki jego wstawiennictwu * potrafili wytrwać wśród przeciwności tego świata. Przez naszego Pana Jezusa Chrystusa, Twojego Syna, † który z Tobą żyje i króluje w jedności Ducha Świętego, * Bóg, przez wszystkie wieki wieków. Amen


.

4 komentarze

avatar użytkownika intix

1. Modlitwa

Modlitwa o łaski za wstawiennictwem Błogosławionego ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego oraz o Jego rychłą kanonizację.


Wszechmogący i Miłosierny Boże, Ty nam dajesz pasterzy według Serca Swego, uzdalniając ich do ofiarnej miłości na wzór Jezusa Chrystusa, Dobrego Pasterza.
Napełniony taką miłością, Ksiądz Stefan Wincenty Frelichowski uczestnik cierpień Chrystusowych, poniósł męczeńską śmierć w służbie braciom, którzy doznali ogromu krzywd, bólu i opuszczenia. Idąc ciemną doliną, zła się nie uląkł, lecz  zło dobrem zwyciężał.
Racz, Panie, za wstawiennictwem Błogosławionego Stefana Wincentego, udzielić mi łaski..., o którą pokornie Cię proszę.
Spraw również w Swej dobroci, aby ten heroiczny świadek miłości pasterskiej rychło dostąpił chwały Świętych.
Przez naszego Pana Jezusa Chrystusa, Twojego Syna, † który z Tobą żyje i króluje w jedności Ducha Świętego, Bóg, przez wszystkie wieki wieków. Amen

- - -
O łaskach otrzymanych za pośrednictwem bł. ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego należy poinformować Kurię Diecezjalną Toruńską ul. Łazienna 18; 87-100 Toruń


avatar użytkownika guantanamera

2. Pamiątka Prymicji...

avatar użytkownika intix

3. @guantanamera

Dziękuję... pozdrawiam... i dodaję:

Rozwój kultu bł. ks. Stefana W. Frelichowskiego

Tak przybliżyli się do wsi, do której zdążali, a On okazywał, jakoby miał iść dalej. Lecz przymusili Go, mówiąc: „Zostań z nami, gdyż ma się ku wieczorowi i dzień się już nachylił”. Wszedł więc, aby zostać z nimi. Gdy zajął z nimi miejsce u stołu, wziął chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał go i dawał im. Wtedy oczy im się otworzyły i poznali Go, lecz On zniknął im z oczu
Łk 24, 28-31

(...) Poniżej przedstawiono kilka wybranych, wydaje się, że jednych z ważniejszych przejawów kultu bł. Księdza Stefana, które pojawiły się po 7 czerwca 1999 r.

SANKTUARIUM

Dekretem biskupa toruńskiego Andrzeja Suskiego z 31 marca 2001 r. kościół parafialny pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny i bł. ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego w Toruniu został podniesiony do godności sanktuarium bł. ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego. Miejsce to stało się centrum kultu Błogosławionego. Stąd wychodzi wiele inicjatyw, które promują kult bł. Księdza Stefana. Przywołane poniżej przykłady rozwoju kultu Błogosławionego związane są w znacznej mierze z tym sanktuarium.
W sanktuarium w każdy pierwszy czwartek miesiąca o godz. 18 odmawiana jest nowenna za pośrednictwem bł. ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego. W jej trakcie czytane są podziękowania i prośby, które zostały wpisane do „Księgi próśb i podziękowań”, wyłożonej w kościele przy grobie kości palców Błogosławionego. Do chwili obecnej zostało zapisanych przeszło 20 ksiąg. Wpisy oczekują jednak na szczegółowe zainteresowanie, gdyż to między innymi na ich podstawie będzie można poznać zasięg kultu bł. Księdza Stefana. Można założyć, że średnio każdego miesiąca pojawia się ok. 100 wpisów. Daje to w sumie ok. 10 tys. wpisów od 1999 r.
Inne przejawy pamięci o Błogosławionym związane w znacznej mierze z sanktuarium to: nabożeństwa - Litania do bł. ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego; melodia - Tomasz Bojarczuk (2004 r.); trzy Drogi Krzyżowe opracowane przez Grażynę Zielińską, Roberta Zadurę oraz ks. Krzysztofa Bojkę; pieśni - „Boży Kapłanie” (słowa s. Maria Wincenta Olkowska, pasterka, muzyka Roman Grucza), pieśń powstała na beatyfikację (7 czerwca 1999 r.), „Dałeś nam, Panie, Pasterza” (muzyka i słowa Marian Grocholewski), „Błogosławiony Stefanie Frelichowski” (muzyka i słowa Marian Grocholewski), „Jest dla nas wzorem Stefan Wincenty” (słowa Beata Chomicz i Jan Chojnacki, muzyka Jan Chojnacki).

RELIKWIE

W przypadku relikwii bł. Księdza Stefana trzeba wspomnieć, iż znakiem Opatrzności Bożej jest to, że w ogóle je posiadamy. Przypomnijmy, że student medycyny, Stanisław Bieńka, który pracował w obozie w Dachau przy chorych oraz wywoził ciała zmarłych, zachował fragmenty kości palców Księdza Stefana. Jeden z nich umieścił w odlanej pośmiertnej masce kapłana, drugi natomiast ukrył w kawałku wapna i schował go w metalowym opakowaniu. Te wyjątkowe pamiątki po więźniu obozu koncentracyjnego przetrwały wojnę. W konsekwencji dzisiaj możemy się radować, że bł. Ksiądz Stefan jest pośród nas w znaku relikwii. Pomimo niewielkich ich ilości podzielono je i przeznaczono dla wielu miejsc i środowisk.
Relikwie trafiły do następujących miejsc i osób: kaplicy w domu biskupim bp. Andrzeja Suskiego (7 czerwca 1999 r.); parafii św. Mikołaja przy bazylice konkatedralnej Trójcy Świętej w Chełmży (15 sierpnia 1999 r.); parafii Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny i bł. ks. Stefana W. Frelichowskiego w Toruniu (15 sierpnia 1999 r.); parafii Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny i bł. ks. Stefana W. Frelichowskiego w Jastrzębiu (2 lipca 2000 r.); parafii bł. ks. Stefana W. Frelichowskiego w Toruniu (20 lutego 2000 r.); parafii św. Wojciecha w Rozłazinie - kościoła filialnego bł. bp. Michała Kozala, bł. ks. Stefana W. Frelichowskiego, abp. Antoniego Nowowiejskiego i 107 Polskich Męczenników w miejscowości Nawcz, diecezja pelplińska (konsekracja 14 czerwca 2000 r.); parafii Podwyższenia Krzyża Świętego w Przecznie, wypełnienie zabytkowego pacyfikału w formie krzyża (4 marca 2003 r.); parafii Najświętszej Maryi Panny Matki Kościoła i bł. ks. Stefana W. Frelichowskiego w Tczewie (2003 r.); parafii Chrystusa Zbawiciela w Gdańsku-Osowej (22 maja 2004 r.); Klasztoru Księży Marianów w Stoczku Warmińskim; Polskiej Misji Katolickiej Neumünster-Itzehoe Bordesholm, k. Hamburga (1 czerwca 2002 r.); Wyższego Seminarium Duchownego w Toruniu (7 czerwca 1999 r.); Wyższego Seminarium Duchownego w Pelplinie (październik 1999 r.); Hufca Związku Harcerstwa Polskiego w Toruniu (26 września 1999 r.); Hufca Związku Harcerstwa Rzeczypospolitej w Toruniu (26 września 1999 r.); Katedry Polowej Wojska Polskiego w Warszawie - relikwie dla środowisk harcerskich (22 lutego 2003 r.); ks. dr. Sławomira Odera, postulatora procesu beatyfikacyjnego; Marcjanny Jaczkowskiej, siostry Błogosławionego, obecnie w posiadaniu rodziny (15 sierpnia 1999 r.); ks. prał. Zdzisława Peszkowskiego - dla Naczelnictwa Związku Harcerstwa Polskiego poza Granicami Kraju (2 sierpnia 2000 r.).
Największym wydarzeniem związanym z relikwiami Błogosławionego była niewątpliwie peregrynacja relikwii w środowiskach harcerskich. Została ona zatwierdzona na 334. zebraniu plenarnym Konferencji Episkopatu Polski na początku 2006 r. Rozpoczęcie peregrynacji miało miejsce 26 lutego 2006 r. w kościele Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny i bł. ks. Stefana W. Frelichowskiego w Toruniu, a zakończenie 23 czerwca 2006 r. w Katedrze Polowej Wojska Polskiego w Warszawie. Wedle programu relikwie nawiedziły 40 miejscowości.

PATRON ORGANIZACJI I INSTYTUCJI

Błogosławiony patronuje przynajmniej kilkunastu organizacjom i instytucjom. Najbardziej znany, a zarazem obejmujący największą rzeszę osób, jest patronat nad harcerstwem polskim. Został on uroczyście ogłoszony 22 lutego 2003 r. w Warszawie przez Prymasa Polski kard. Józefa Glempa. Od tego momentu Błogosławiony jest intensywnie „zagospodarowywany” przez to środowisko.

PRZEJAWY PATRONATU NAD HARCERSTWEM POLSKIM

Modlitwy środowiska harcerskiego - Modlitwa w intencji harcerzy za wstawiennictwem bł. Druha Wicka (ks. hm. Jan Ujma), Modlitwa Związku Harcerstwa Rzeczypospolitej (ks. Jerzy Świerkowski), Modlitwa bł. Druha Wicka - nowego patrona harcerstwa (Ognisko Harcerskie, kwiecień - czerwiec 2003 r., nr 1); peregrynacja relikwii Błogosławionego w środowisku harcerskim (2006 r.); akt oddania się pod opiekę Patrona, który m.in. miał miejsce podczas Zlotu ZHP w Kielcach (1 sierpnia 2007 r.), prowadził go kapelan Hufca ZHP Toruń ks. Józef Nowakowski; do Torunia przyjeżdża zdecydowanie więcej harcerzy, którzy na swoim szlaku mają obowiązkowo wpisany pobyt w sanktuarium, część z nich zatrzymuje się nawet w pomieszczeniach przy kościele; opracowano sprawność „Patron” - ks. hm. Krzysztof Bojko (2004 r.); została ułożona Litania do Patrona Harcerstwa Polskiego bł. Druha Wicka (melodia Tomasz Bojarczuk); patron hufców, drużyn i kręgów, np. Hufca „Gniazdo” z Białej, Kleryckiego Kręgu Harcerskiego w Wyższym Seminarium Duchownym w Toruniu, 7. Wielopoziomowej Drużyny Harcerskiej „Kwiaty Polskie” - Hufiec ZHP Mrągowo (4 marca 2006 r.); dzięki obecności Błogosławionego Toruń stał się ważnym miejscem spotkań i sympozjów organizowanych przez środowisko harcerskie, np. odbyło się Międzyorganizacyjne Sympozjum „Duchowość harcerska w świetle postaci bł. ks. phm. S. Frelichowskiego”, organizatorzy: Biskup Polowy Wojska Polskiego, Biskup Diecezjalny Toruński, Kapelan Naczelny Związku Harcerstwa Polskiego, Kapelan Naczelny Związku Harcerstwa Rzeczypospolitej (Toruń, 24 lutego 2006 r.); Zjazd Rady Kleryckich Kręgów Harcerskich ZHP (27-29 grudnia 2007 r.).

INNE PRZEJAWY PATRONATU

Patron Wyższego Seminarium Duchownego w Toruniu (8 września 1993 r.); patron Szkoły Podstawowej w Turzy Wielkiej, gmina Działdowo (15 kwietnia 2005 r.); patron ministrantów, np. w parafii Najświętszej Maryi Panny Częstochowskiej w Toruniu, Błogosławiony jest współpatronem obok Matki Bożej Pięknej Miłości, poświęcenie sztandaru odbyło się 29 maja 2002 r.; Festiwal Piosenki Religijnej ku czci bł. ks. Stefana W. Frelichowskiego (Chełmża od 2003 r.), organizatorem jest środowisko harcerskie, parafia i władze miasta; w 2003 r. został ogłoszony konkurs literacki związany z duchowością patrona polskich harcerzy nt. „Bądźcie naśladowcami moimi, tak jak ja jestem naśladowcą Chrystusa” (1 Kor 11, 1) według bł. ks. Stefana W. Frelichowskiego; 18 stycznia 2003 r. w Wyższym Seminarium Duchownym w Toruniu odbył się finał Diecezjalnego Konkursu Wiedzy o bł. ks. Stefanie W. Frelichowskim. W eliminacjach wzięło udział 817 uczniów z 36 szkół i zespołów szkół z terenu diecezji toruńskiej. Zwyciężył Przemysław Sobczak z III LO w Toruniu. Organizatorami konkursu byli: Zespół Szkół Przemysłu Spożywczego, VIII LO w Toruniu, Wydział Katechetyczny Kurii Diecezjalnej Toruńskiej.

WSPOMNIENIA ROCZNIC

Po beatyfikacji każdego roku w okolicach 23 lutego obchodzi się uroczyście rocznice śmierci Błogosławionego. Przez kilka lat podkreślano także kolejne rocznice aresztowania, około 11 września.
Podczas tych uroczystych akademii są wygłaszane wykłady. Mają one bardzo różny charakter od wspomnień, przez różnorodne refleksje, do prezentacji o charakterze naukowym. Wszystkie teksty tych wystąpień zostały opublikowane w „Biuletynie Parafii Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny”.

KORESPONDENCJA

Warto wspomnieć także o jeszcze jednym przejawie pamięci o bł. Księdzu Stefanie - są to dziesiątki listów, które przychodzą pod adresem sanktuarium oraz Kurii Diecezjalnej Toruńskiej. Piszą osoby świeckie i duchowne, przedstawiciele wspólnot zakonnych oraz rodziny, Polacy i obcokrajowcy. Ci ostatni pisali m.in. z: Białorusi, Brazylii, Filipin, Hiszpanii, Litwy, Łotwy, Meksyku, Niemiec, Stanów Zjednoczonych, Ukrainy i Włoch. Trudno czasami dociec, jakimi drogami docierają do nich informacje o Kapłanie Męczenniku. Ta korespondencja uzmysławia z jednej strony dynamizm rozwoju kultu Błogosławionego, z drugiej natomiast ilustruje jego zasięg.
Przedstawione przejawy kultu i pamięci o bł. ks. Stefanie W. Frelichowskim ilustrują dynamiczny rozwój tych rzeczywistości. Decydującą rolę w propagowaniu kultu ma sanktuarium Błogosławionego w Toruniu. Wymienione przykłady to oczywiście nie wszystko, co wydarzyło się podczas minionych kilku lat. Niech ten tekst stanie się jednak przyczynkiem do opracowania owoców (...) lat od beatyfikacji Księdza Stefana.

POMNIKI, TABLICE PAMIĄTKOWE, WITRAŻE

Formą pamięci o Błogosławionym jest powstawanie wizerunków oraz tablic pamiątkowych. Częściowo związane są one z obiektami sakralnymi.
Pomnik w ogrodzie Wyższego Seminarium Duchownego w Toruniu, odsłonięty 25 marca 2007 r. dla uczczenia 15. rocznicy utworzenie diecezji toruńskiej. Twórcą pomnika jest prof. Kazimierz Gustaw Zemła Popiersie bł. ks. Stefana Frelichowskiego umieszczone pierwotnie we wnęce na I piętrze Kurii Diecezjalnej Toruńskiej (lipiec 2000 r.), obecnie znajduje się w sali pamięci w Seminarium Duchownym w Toruniu, twórca - Radosław Ociepła z Torunia Płaskorzeźba i tabliczka ku czci bł. ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego w Mauzoleum ku czci Kapelanów ZHP w Sanktuarium Matki Bożej w Skulsku (poświęcenie 14 czerwca 2003 r.) Tablica upamiętniająca Błogosławionego jako ucznia i harcerza gimnazjum i liceum w Zespole Szkół Średnich w Chełmży (14 października 2000 r.) Tabliczka bł. ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego w epitafium ku czci Błogosławionych Męczenników - patronów kościoła w Nawczu Tablica upamiętniająca posługę Księdza Stefana jako kapelana bp. Stanisława Wojciecha Okoniewskiego umieszczona na Domu Biskupim w Pelplinie (12 kwietnia 2001 r.) Tablica na korytarzu Wyższego Seminarium Duchownego w Pelplinie, poświęcona przez kard. Zenona Grocholewskiego (24 września 2001 r.) Tablica przy wejściu do Wyższego Seminarium Duchownego w Toruniu Tryptyk bł. ks. Stefana W. Frelichowskiego w kościele św. Idziego w Krakowie, ufundowany przez harcerstwo polskie we Lwowie (3 maja 2003 r.) Tablica pamiątkowa na domu rodzinnym Błogosławionego w Chełmży (23 lutego 2008 r.), autor - prof. Andrzej Wojciechowski Twarz bł. ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego umieszczona w witrażu w zakrystii kościoła Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny i bł. ks. Stefana W. Frelichowskiego w Toruniu (30 stycznia 2001 r.) Witraż bł. ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego w konkatedrze Trójcy Świętej w Chełmży, twórcy - Andrzej Kałucki i Andrzej Górski z Torunia (kwiecień 2001 r.) Witraż bł. ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego w kościele św. Maksymiliana w Grudziądzu (6 maja 2001 r.) Witraż bł. ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego w kościele parafialnym św. Wojciecha i św. Katarzyny w Boluminku Witraż bł. ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego w katedrze Świętych Janów w Toruniu Witraż bł. ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego w kaplicy domowej bp. Andrzeja Suskiego w Toruniu

Do tego zestawienia należy dodać jeszcze szereg wizerunków Błogosławionego. Najwięcej z nich znajduje się w świątyniach diecezji toruńskiej, są także w środowiskach harcerskich. Bł. Księdza Stefana spotykamy również na chorągwiach procesyjnych, np. w parafii bł. ks. Stefana W. Frelichowskiego w Toruniu

PATRONAT NAD OBIEKTAMI SAKRALNYMI

Patronat Błogosławionego spotykamy w miejscach, w których znajdują się jego relikwie. Są to:

Świątynie
patron parafii bł. ks. Stefana W. Frelichowskiego w Toruniu (erygowanej 31 sierpnia 1999 r.) współpatron parafii Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny w Jastrzębiu (2 grudnia 1999 r.) współpatron kościoła filialnego bł. bp. Michała Kozala, bł. ks. Stefana W. Frelichowskiego, abp. Antoniego Nowowiejskiego i 107 Polskich Męczenników w miejscowości Nawcz, parafia Rozłazino, diecezja pelplińska (konsekracja 14 czerwca 2000 r.) współpatron parafii Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Toruniu (31 marca 2001 r.) współpatron kościoła Najświętszej Maryi Panny Matki Kościoła w Tczewie, diecezja pelplińska (2003 r.)

Kaplice
kaplica w kościele Chrystusa Zbawiciela w Gdańsku-Osowej, tzw. kościół dolny (poświęcenie 14 września 2004 r.) kaplica pierwszego rocznika w Seminarium Duchownym w Pelplinie (erygowana 1 października 2006 r.)

Ołtarze
ołtarz św. Barbary i bł. ks. Stefana W. Frelichowskiego w kościele Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny i bł. ks. Stefana W. Frelichowskiego w Toruniu, poświęcenie i dedykacja 23 lutego 2003 r. - bp Ignacy Jeż. W ołtarzu został umieszczony obraz Błogosławionego poświęcony 7 czerwca 1999 r. na toruńskim lotnisku, autor - prof. Edmund Wadowski ołtarz boczny w kościele Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny i bł. ks. Stefana W. Frelichowskiego w Jastrzębiu; obraz, namalowany przez Grażynę Zielińską, został poświęcony 7 czerwca 1999 r. w Toruniu przez Jana Pawła II podczas pielgrzymki do Ojczyzny ołtarz bł. ks. Stefana W. Frelichowskiego w konkatedrze pw. Trójcy Świętej w Chełmży, obraz namalował Andrzej Wawrzycki przy współpracy Justyny Guziejewskiej, poświęcenia dokonał bp Andrzej Suski 14 lutego 2005 r.

Kapliczki
kapliczka poświęcona bł. ks. Stefanowi W. Frelichowskiemu znajduje się w ogrodzie państwa T. A. Grodzickich w Osieku n. Wisłą. Na tablicy umieszczony jest napis: „Niech będzie Uwielbiony Bóg w Swoich Świętych” (Toruń, 10 grudnia 2002 r.)

Waldemar Rozynkowski
http://www.niedziela.pl/artykul/52993/nd/Rozwoj-kultu-bl-ks-Stefana-W

avatar użytkownika intix

4. W rodzinie Frelichowskich

Z Marcjanną Jaczkowską rozmawiał Waldemar Rozynkowski

6 grudnia ub. r. (przyp.:2003r.) zmarła p. Marcjanna Jaczkowska, siostra bł. ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego.
W tym numerze „Głosu z Torunia” rozpoczynamy druk obszernego wywiadu, jakiego udzieliła na kilka miesięcy przed śmiercią.

Waldemar Rozynkowski: - Proszę opowiedzieć nam o życiu Księdza Stefana, a jednocześnie o życiu Waszej rodziny. Myślę, że będzie to dla nas wielkim ubogaceniem.

Marcjanna Jaczkowska:
- Mieliśmy wspaniałych rodziców. Mama, bardzo energiczna kobieta, trzymała nas wszystkich w ryzach. Pamiętam też z moich dziecięcych lat, że z wieloma sprawami chodziło się do tatusia, który zawsze nas wysłuchał i pomagał. Byłam najmłodszym dzieckiem. Miałam trzech starszych braci: Czesława, Leonarda (Leszka) i Stefana Wincentego oraz dwie siostry: Eleonorę i Stefanię. Wspominano mi, że kiedy urodził się Stefan, jego chrzestny, który był człowiekiem bardzo energicznym, mówił: „Jak można mu nadać takie imię, będą mówić na niego jakiś tam Stefek. Musi mieć na imię Wincenty - jak patron jego dnia narodzin, to brzmi tak męsko i okazale. Wy możecie mówić na niego Stefan, ale ja zawsze będę mówił Wicek”. To drugie imię, a właściwie zdrobnienie, tak do niego przylgnęło, że wszyscy zaczęli tak go nazywać. Wickiem pozostał dla swoich kolegów i znajomych przez całe życie. Z obozu przysyłał listy, w których nazywał siebie Wincenta. Był to oczywiście mały kamuflaż, doskonale jednak rozumieliśmy, że w ten sposób próbuje przemycić garść informacji o sobie i swojej sytuacji. W tej chwili z całego rodzeństwa zostałam już tylko ja.

- Z jakimi miejscami było związane życie Waszej rodziny?

- Po ślubie, w 1908 r. rodzice zamieszkali w Bydgoszczy, gdzie tato miał już od jakiegoś czasu piekarnię. Zapewniała ona utrzymanie całej mojej rodzinie. Tam urodzili się Czesław i Leszek. Następnie rodzina przeniosła się do Chełmży, gdzie mieszkali rodzice mamy. Moi rodzice kupili dom przy ul. Chełmińskiej 5, w którym znajdowała się piekarnia. Był to trzeci dom od rogu ulicy, przy rynku. Tam urodziły się pozostałe dzieci, m. in. 22 stycznia 1913 r. Wicek. W Chełmży mieszkaliśmy do 1939 r.

- Oznacza to, że z Chełmżą był związany bardzo ważny okres Waszej rodzinnej historii.

- Tak. Zawsze mile wspominam ten okres. Ważne miejsce w naszym życiu rodzinnym zajmowali dziadkowie, u których spędzaliśmy wiele czasu. Mieli oni duży zadbany ogród z zejściem do jeziora, w którym często bawiliśmy się. Tam też toczyło się życie rodzinne i towarzyskie. Ilekroć mieliśmy czas przed południem, szliśmy do dziadków.

- A Wasz dom rodzinny?

- W nim tętniło życie wieczorami. Zawsze przychodzili do nas dziadkowie i ciocia. Wszystkie uroczystości rodzinne odbywały się także u nas, ponieważ nasz dom był stosunkowo duży. Jego próg przekraczało też wiele młodych osób. Często śpiewaliśmy pieśni narodowe, patriotyczne i młodzieżowe. Moje dzieci pytały mnie czasem: Co mamusia nuci? Skąd mamusia to zna? A to właśnie z tego okresu. Jeden grał na pianinie, drugi na skrzypcach i zawsze było wesoło. Oczywiście, były także kłopoty i zmartwienia. Czasami mieliśmy trudności finansowe. Ale wydaje mi się, że nasz dom był bardzo spójny. Pozostanie mi wspomnienie październikowych kolacji, które zawsze kończyły się modlitwą na różańcu, mimo że na nabożeństwo różańcowe chodziliśmy do kościoła. Często modlitwę tę odmawiali razem z nami czeladnicy, którzy uczyli się zawodu u taty.

- Jak zapisał się w Pani pamięci Wicek z tego okresu?

- Przede wszystkim jako ministrant i to bardzo wścibski: wszystko musiał wiedzieć, wszędzie musiał być. Zawsze wiedział, za kogo była Msza św., kto umarł, kto się żenił. Interesował się wszystkim, co było związane z parafią. Pewnego roku, po swoim dyżurze w czasie nabożeństwa różańcowego pozostał jeszcze na moment w kościele. Prawdopodobnie przysnął i nie usłyszał, jak kościelny zamknął świątynię. Kiedy się obudził, było ciemno. Nie mógł wydostać się na zewnątrz. Pukał do różnych drzwi i wołał, jednak przez długi czas nikt go nie słyszał. Wreszcie pukanie usłyszał nasz przyjaciel, ks. Baniecki. Poszedł po kościelnego i otworzyli drzwi. Wicek był bardzo przejęty tym zdarzeniem. Przeżył jeszcze kilka podobnych sytuacji.

- Oznacza to, że był młodzieńcem aktywnym i żywym.

- Tak, zawsze jednak jakoś sobie radził. Rodzice mówili, że z całej naszej szóstki on stwarzał najwięcej problemów wychowawczych. Wszędzie musiał wejść i wszystko musiał zobaczyć. Kiedyś spadł z wysokości pierwszego piętra. Stracił przytomność. Wezwano lekarza i pielęgniarkę - siostrę elżbietankę. Kiedy doszedł do siebie, okazało się, że nic mu się nie stało. Siostra opatrzyła zranioną lekko głowę i powiedziała: „Ty smarkaczu, zawsze masz szczęście”. Rzeczywiście, rodzice wspominali często, że nad nim zawsze czuwał Anioł Stróż (do którego zresztą często się modlili) i dlatego ze wszystkich opresji wychodził cało. Mamusia często wspominała, że to Wicek najczęściej wodził prym podczas wspólnych zabaw z Leszkiem i razem wykonywanych prac. Leszek był mu właściwie w pewien sposób podporządkowany do samego końca, tzn. do wojny.

- W życiu Wicka nie brakowało także momentów trudnych, przełomowych. Jednym z nich była śmierć brata Czesława. Wspomina o tym m.in. w „Pamiętniku”.

- To było tragiczne wydarzenie. Nie chciało się wierzyć. Kiedy obcy ludzie słyszeli, że zmarł Frelichowski, to wszyscy myśleli, że odszedł tatuś, który był w tym czasie poważnie chory. Lekarz postawił złą diagnozę. Wydawało mu się, że to zapalenie wyrostka, a to, niestety, było zapalenie otrzewnej. Wicek bardzo przeżył śmierć brata i był to dla niego moment przełomowy w podjęciu decyzji o wstąpieniu do seminarium. Nie była to jednak ostateczna decyzja. Rodzice wspominali, że później wahał się jeszcze, czy nie rozpocząć studiów medycznych. Ze strony rodziców nie było nigdy namawiania, aby został księdzem. Zawsze powtarzali: - Ty musisz czuć jakieś powołanie.

Bł. Ksiądz Wincenty - kleryk i kapłan

Waldemar Rozynkowski: - Jesienią 1931 r. Wicek przekroczył próg seminarium w Pelplinie. Co pozostało Pani z tego okresu w pamięci?

Marcjanna Jaczkowska:
- Niestety, nie pamiętam wielu szczegółów z tego okresu, miałam wtedy zaledwie kilka lat. Nie przyjeżdżał do domu często, głównie na letnie wakacje. Musiał chodzić w sutannie, a następnie ksiądz proboszcz wypisywał mu opinię. Wydaje mi się, że ówcześnie bardziej rygorystycznie podchodzono do stroju kleryka i księdza.

- Był to czas głębokich i trudnych przeżyć. Wiemy o jego niektórych zmaganiach, dotyczących na przykład harcerstwa.

- Wicek jeszcze przed seminarium zaangażował się w harcerstwo. Czynił to bardzo rozważnie i odpowiedzialnie. Wiemy - chociażby z jego zapisków w Pamiętniku - że zastanawiał się, czy podoła przekazać młodym to, co powinien. Modlił się, czy przyjąć funkcje w harcerstwie, ale kiedy już coś podjął, to był temu wierny. Działalność harcerską kontynuował w Pelplinie. Pamiętam, kiedyś w czasie wakacji przywiózł do naszego domu rodzinnego licealistę, harcerza z jego pelplińskiej drużyny, który po śmierci matki nie mógł znaleźć wspólnego języka z ojcem. Wicek zapytał w liście rodziców, czy może przywieźć prezent. Rodzice, oczywiście, zgodzili się. Wkrótce zobaczyli ów prezent. Młodzieniec ten przyjeżdżał do nas przez trzy lata z rzędu, aż do zdania matury. Wiemy, że w pewnym momencie Wickowi zabroniono działalności harcerskiej. Był posłuszny, ale bardzo cierpiał z tego powodu. Już jako kapłan kontynuował swoją pasję. Harcerze przyjeżdżali też często do naszego domu. Wiele osób w ten sposób poznaliśmy. Bywali u nas także w czasie wojny oraz po jej zakończeniu, kiedy już Wicka nie było. Pamiętali o nas.

- Czytając „Pamiętnik”, dowiadujemy się, że Wicek pragnął być dobrym harcerzem, dobrym księdzem. Z tego też powodu rodziły się w jego sercu trudne pytania. Czy rodzinna odczuwała jego wewnętrzne zmagania?

- Mamusia wspominała, że kiedyś (niestety nie pamiętam, na którym był wtedy roku seminarium) wyjeżdżał z domu jakiś inny, z ciężkim sercem. Nie był tak radosny i pogodny jak zazwyczaj. Rodzice wyczuwali, że coś się dzieje w jego wnętrzu. On jednak nie zwierzał się, tylko na pożegnanie, kiedy ściskał tatusia, powiedział: „Nie wiem, czy robię dobrze, wracając?”. Tatuś miał mu wtedy odpowiedzieć: „My cię do niczego nie zmuszamy, musisz sam zadecydować, wrócić czy nie”. Wahania zatem były, ale to chyba rzecz normalna.

- Czy może Pani przypomnieć święcenia i Mszę prymicyjną?

- Niestety, nie byłam w Pelplinie, ponieważ tego samego dnia przystępowałam do I Komunii św. Było to dokładnie w niedzielę 14 marca 1937 r. Była tam, oczywiście, najbliższa rodzina. Nie pamiętam tylko, czy cała rodzina tatusia przyjechała do Pelplina. Prawdopodobnie nie pojechały osoby starsze. Na prymicję do Chełmży zjechali się jednak wszyscy. Z Pelplina przyjechali w niedzielę wieczorem, a następnego dnia Wicek odprawił w dawnej katedrze chełmińskiej Mszę św. prymicyjną.

- Pierwsza misja kapłańska to posada kapelana przy bp. Stanisławie Wojciechu Okoniewskim.

- Wiemy, że funkcję tę pełnił już przed święceniami. Kiedy otrzymał nominację po święceniach, był zaskoczony i prawdopodobnie nie do końca zadowolony. Rodzice zawsze powtarzali, że chciał pracować w parafii. Musiał jednak poczekać. Dopiero po kilkunastu miesiącach otrzymał nominację na wikariusza parafii Najświętszej Maryi Panny w Toruniu.

- Czy skierowanie do pracy w Toruniu zbiegło się z Państwa przeprowadzką do Torunia?

- W Toruniu zamieszkał najpierw Wicek. Tak się jednak złożyło, że i nas ciągnęło do tego miasta. W Chełmży zlikwidowano liceum i Stania, starsza siostra, musiała dojeżdżać do szkoły do Torunia. Ja kończyłam szkołę podstawową i chciałam dalej uczyć się w gimnazjum. Mogłam oczywiście pozostać w Chełmży, ale zmiana szkoły była nieunikniona. Tatuś nie pracował od jakiegoś czasu w piekarni, więc nie był już związany miejscem pracy. Wydaje mi się, że o przeprowadzce do Torunia zadecydował mocno jeszcze jeden fakt. Wikarzy przy kościele Najświętszej Maryi Panny nie stołowali się w parafii. Wicek był z tego bardzo niezadowolony, brakowało mu wspólnego stołu, przy którym spędzało się czas. Biorąc to wszystko pod uwagę, rodzice za namową Wicka przeprowadzili się do Torunia. Przeżywali jednak bardzo wyjazd z Chełmży, w której spędzili tyle lat i pozostawili rodzinę.

- Gdzie zamieszkaliście?

- Przeprowadziliśmy się w maju 1939 r. Zamieszkaliśmy przy ul. Fosa Staromiejska 24. Była to wielka wygoda dla brata. Z tego domu prowadziła długa klatka schodowa do ul. Franciszkańskiej, a stamtąd do Rynku Staromiejskiego. W ten sposób Wicek bardzo szybko docierał do domu i do kościoła. Przychodził do domu najczęściej na posiłki.

- Czy może Pani przywołać jakieś obrazy z tego okresu, gdy przez kilka miesięcy do wybuchu wojny mieszkaliście tak blisko?

- Wicek nie przebywał w domu często. Przychodził na posiłki, ale nie na wszystkie: na śniadanie czasami, na obiad zawsze, a na kolację bardzo rzadko. Dużo pracował. Przed południem w szkole, a po południu zawsze miał coś dodatkowego do zrobienia. Jeżeli przyjeżdżał do niego jakiś kolega, to często trafiał najpierw do nas, ponieważ nie mógł zastać Wicka.

- W co szczególnie Witek angażował się w swojej pracy duszpasterskiej?

- W harcerstwo i pracę z młodzieżą. Do dzisiaj utrzymuję kontakt z osobami, pośród których przebywał. Dzięki niemu zaprzyjaźniłam się z Basią i Krysią Podlaszewskimi. Akurat w tym czasie zmarła ich mama i Wicek zapoznał mnie z nimi mówiąc, że potrzebują teraz pomocy i ciepła rodzinnego. Naszą przyjaźń kontynuowałyśmy w czasie okupacji i po wojnie.

Męczeńska droga bł. ks. Wincentego

Waldemar Rozynkowski: - Jak wspomina Pani dzień 1 września 1939 r.?

Marcjanna Jaczkowska:
- Tego dnia Wicek przyszedł do naszego domu razem z ks. Janem Mykowskim i ks. Janem Mantheyem. W domu wisiał obraz Najświętszego Serca Jezusowego. Wicek podszedł do niego i poświęcił całą naszą rodzinę Sercu Jezusowemu. Tego dnia wszyscy byliśmy u spowiedzi i Komunii św. W naszej rodzinie zawsze mieliśmy nabożeństwo do Najświętszego Serca Jezusowego. W każdy pierwszy piątek miesiąca czciliśmy Serce Jezusowe, przede wszystkim przez spowiedź i Komunię św. Uroczyściej przeżywaliśmy także każdą niedzielę po pierwszym piątku miesiąca. Mieszkając jeszcze w Chełmży, uczestniczyliśmy w uroczystych Nieszporach i Litanii przy ołtarzu Najświętszego Serca Jezusowego.

- Wicek pierwszy raz został aresztowany już na początku wojny, 11 września.

- Tak. Nie było nas wtedy w Toruniu. Dowiedzieliśmy się o tym po powrocie z ucieczki. Razem z władzami województwa ewakuowaliśmy się i zamierzaliśmy udać się do Kowna. Na szczęście nie dojechaliśmy tam. Zatrzymaliśmy się we Włochach pod Warszawą. Tam spędziliśmy prawie dwa tygodnie. Po tym czasie najbliższym transportem, na jaki udało się dostać, wróciliśmy do Torunia. Wicek już powrócił po pierwszym aresztowaniu, o czym, oczywiście, nic jeszcze nie wiedzieliśmy. Ponieważ nie mieliśmy klucza do mieszkania, starsza siostra Stenia poszła odszukać Wicka. Znalazła go w konfesjonale, przekazał jej tylko klucz i dał znać, że zaraz przyjdzie. Przyszedł wieczorem i długo rozmawiał z tatusiem. Nie pamiętam, żeby nam wszystkim opowiadał o swoim aresztowaniu. Później, w czasie wojny powracaliśmy często do aresztowania Wicka i pamiętam, że jako powód uwięzienia podawało się zawsze jego kontakty z młodzieżą i zaangażowanie w harcerstwo.

- Nie chciał wyjechać z Torunia, ukryć się i przeczekać ten najtrudniejszy czas?

- Nie, chociaż pojawiali się w naszym domu księża, którzy sugerowali mu takie wyjście. Przyjechał nawet jakiś kolega z Chełmży, który namawiał go na wyjazd. Nikt nie przypuszczał wtedy, że wojna potrwa tak długo, dlatego uważano, że wyjazd to sposób na przeczekanie tych najtrudniejszych momentów. On jednak zawsze odmawiał, mówił, że tu jest jego miejsce.

- Jak wyglądało ponowne aresztowanie Wicka?

- 17 października, po porannej Mszy św., Wicek przyszedł na śniadanie z ks. Leśniewskim. Zjedli i wyszli, niczego nie przeczuwając. Kiedy mamusia sprzątała ze stołu, gospodyni domu, w którym mieszkaliśmy, przyniosła wiadomość, że chyba aresztowali księdza. Widziała, jak gestapo prowadziło grupę księży obok Urzędu Wojewódzkiego. Mamusia mówiła, że jest to niemożliwe, przecież dopiero co wyszli z domu. Było jednak inaczej. Wicek, przechodząc przez klatki schodowe, szybko dotarł na plebanię, tam jednak czekali już na niego Niemcy. Natychmiast został aresztowany.

- Czy wiedzieliście Państwo, gdzie był przetrzymywany?

- Początkowo nie. Po pewnym czasie ktoś przyszedł na plebanię i powiedział, że wszystkich księży, których aresztowano, przetrzymuje się w Forcie VII. Aresztowano wtedy wiele osób, dlatego też wielu szło do Fortu, aby dowiedzieć się czegoś o zatrzymanych. Poszliśmy także i my. Oczywiście, fort był ogrodzony i nie było do niego bezpośredniego dostępu. Po dwóch czy trzech dniach dowiedzieliśmy się, że uwięzionym można dostarczać paczki. Pamiętam ławkę, na którą kładziono przyniesione rzeczy, a następnie oczekiwano na więźniów, którzy w asyście żołnierzy je zabierali. Więźniowie wymieniali się tak, aby za każdym razem był to ktoś z innej parafii.

- Czy Pani w tym czasie widziała brata?

- Brata widziałam dwa razy. Przed Fortem stało się zazwyczaj po kilka godzin. Nawet jeżeli wychodził ktoś inny, to wołało się, aby pozdrowił bliską osobę. Pamiętam, że raz - dzięki znajomemu Niemcowi - udało się z Wickiem zamienić kilka zdań. Byłam wtedy z mamusią. Kiedy do nas podszedł, mama opowiadała mu o różnych wydarzeniach. On jednak pytał tylko o to, co u nas słychać: Czy wszyscy zdrowi? Co u Leszka? Co u Steni? Innym razem, kiedy poszłam z tatusiem, widzieliśmy go tylko z daleka. Odchodziliśmy sprzed Fortu i w tym czasie ktoś krzyknął: - Idzie ks. Frelichowski. Pospiesznie powróciliśmy, wymieniliśmy kilka zdań na odległość. Na końcu zawołał do mnie kilkakrotnie: - Bądź radością dla rodziców. Być może liczył się już z tym, że może nie wrócić.

- W Forcie VII przebywał do początku stycznia 1940 r.

- Chodziliśmy cały czas do Fortu, jednak już go nie zobaczyliśmy. 9 stycznia, w moje urodziny, tatuś napiekł racuszków. Oczywiście część z nich pozostawiliśmy także dla Wicka. Ponieważ było już późno, wysłano mnie z nimi dopiero następnego dnia. Okazało się jednak, że w Forcie już nikogo nie ma. Spotykałam tylko grupy ludzi, którzy mówili, że więźniów wywieziono. Dowiedzieliśmy się później, że prowadzono ich po zamarzniętej Wiśle na Dworzec Główny i wywieziono do obozu przejściowego w Nowym Porcie, a następnie do Stutthofu. Długo nie mieliśmy od Wicka żadnych wiadomości.

- Musiał to być dla Was szczególnie trudny czas?

- Tak, tym bardziej że późną jesienią 1939 r. został aresztowany także mój starszy brat Leszek. Posądzono go o przynależność do Przysposobienia Obronnego i prześladowanie Niemców w pierwszych dniach wojny. Oczywiście nie miał z tym nic wspólnego, ponieważ w tym czasie uciekał razem z nami przed Niemcami. Więziony był w Toruniu i Bydgoszczy. Wstawiał się za nim Niemiec, który pracował u nas w piekarni jako czeladnik. W końcu został zwolniony, ale był tak pobity, że 11 maja 1940 r. zmarł. Wicek wypytywał się w listach o Leszka. O jego śmierci dowiedział się prawdopodobnie dopiero latem. Pisał o tym w jednym z listów z obozu w Sachsenhausen-Oranienburg.

- Ks. Stefan spędził w więzieniu i różnych obozach przeszło 5 lat. Jaki był z nim kontakt?

- Otrzymywaliśmy od niego mniej więcej dwa listy w miesiącu. Sami wysyłaliśmy listy i paczki, oczywiście wtedy, kiedy można było. W pewnych okresach zakazywano wysyłania paczek żywnościowych. Zresztą dostawał paczki nie tylko od nas, ale i od parafian. Z listów wiemy, że pomagało mu wielu, niektórych nawet nie znaliśmy. Pamiętaliśmy nie tylko o Wicku, ale i o innych księżach, np. o ks. Bernardzie Czaplińskim. Z późniejszych wspomnień wiemy, że w swoim baraku zorganizowali mały Caritas. Wspierali wszystkich, którzy nie mogli oczekiwać pomocy lub o których nikt nie pamiętał. Dzielili się nie tylko z Polakami, ale i z innymi.
Już po wojnie otrzymaliśmy na przykład podziękowania od jednego z księży niemieckich, który był wdzięczny za pomoc udzieloną mu przez Wicka. On też przysłał nam krzyżyk, z którym umierał Wicek. Krzyżyk ten trzymali w chwili swojej śmierci tatuś i mamusia.

- Wojna zbliżała się do końca. Z coraz większą nadzieją oczekiwaliście powrotu Wicka. Po tylu latach ciężkich doświadczeń wydawało się, że nic nie może zakłócić jego powrotu.

- Mieszkanie było wysprzątane, wszystko czyste i przygotowane na powrót Wicka. Każdego dnia go oczekiwaliśmy. W prasie czytaliśmy o wyzwalanych obozach, także o Dachau. Każdy dzwonek budził naszą nadzieję. Mamusia była przekonana, że Wicek powróci na jej imieniny, 29 lipca, kiedy w Kościele wspominano Martę. Snuła nawet plany, jak to będzie, kiedy przyjdzie: - Ja na pewno będę myła podłogę, dzwonek, wejdzie Wicek, uniesie mnie do góry i uściska.

- Okazało się jednak zupełnie inaczej.

- Tak. W pierwszy piątek sierpnia mamusia poszła do zakrystii, w której był ks. Zygfryd Kowalski. Zapytała go, co się dzieje, że Wicek jeszcze nie wraca. Tak wielu już powróciło. Pamiętam, że czytaliśmy o powrotach księży z różnych obozów w Przewodniku Katolickim. Odpowiedział mamusi, że najlepiej będzie, kiedy uda się do kościoła św. Jakuba, bo wrócił właśnie z obozu ks. Plewa, który udzieli nam dokładnych informacji. Gdy mamusia wróciła do domu, jedliśmy właśnie śniadanie. Powtórzyła nam słowa ks. Kowalskiego, a ja powiedziałam, że pójdę do wspomnianego księdza. Kiedy wychodziłam, mamusia przypominała mi jeszcze: - Tylko nie zapomnij kupić pięciu guzików do sutanny. W kościele odszukałam księdza i usłyszałam, że Wicek nie żyje. Zemdlałam. Potem zastanawiałam się, jak ja mam to powiedzieć rodzicom. Poszłam do kościoła Najświętszej Maryi Panny i porozmawiałam z ks. Mykowskim i ks. Kowalskim. Powiedzieli mi, że mam iść do domu i że oni zaraz przyjdą. Jak ja jednak miałam iść do domu i powiedzieć rodzicom, że ich trzeci syn nie żyje. Poszłam po siostrę mamusi, która mieszkała przy ul. Słowackiego. Rodzice przeczuwali już smutną wiadomość. Tatuś otworzył nam drzwi, mamusia klęczała i modliła się przed obrazem Serca Jezusowego. Padły pytania: - I co? Jak tam? Wcześniej ustaliłyśmy z ciocią, że powiemy: - Wicek żyje, ale jest chory. Potrzebna mu jest rekonwalescencja, a zresztą przecież jeszcze wielu nie powróciło. Tatuś pociągnął mnie jednak do drugiego pokoju i powiedział: - Mów prawdę. Wyznałam, że Wicek nie żyje. Wtedy tatuś podszedł do mamusi, objął ją i powiedział: - Widzisz Martusiu, nie dane nam było dożyć powrotu trzeciego syna. Wicuś nie żyje, ale taka była wola Boża.

Bł. ks. Wincenty w rodzinnych wspomnieniach

Waldemar Rozynkowski: - Teraz Wicek zaczął żyć we wspomnieniach.

Marcjanna Jaczkowska:
- Tak. Wracało coraz więcej księży, którzy zaczęli nam mówić o Wicku. Pamiętam, jak pod koniec sierpnia przyjechał do nas późniejszy biskup, ks. Bernard Czapliński, i przywiózł pośmiertną maskę Wicka. Zrobił ją Stanisław Bieńka, student medycyny, który także od początku wojny włóczony był po różnych obozach. Dwa miesiące przed śmiercią brata pracował w rewirze chorych na tyfus. Z bratem znali się jeszcze sprzed wojny, ponieważ także był harcerzem. W ostatnich dniach, kiedy Wicek przychodził pomagać chorym, i potem, kiedy leżał już chory, często ze sobą przebywali. Po śmierci brata zastanawiał się, co ma zrobić, żeby choć cząstkę brata zabrać do kraju. Ponieważ w tym pomieszczeniu było trochę wapna, postanowił zrobić odlew maski. Nigdy wcześniej tego nie robił, ale udało się. Kiedy rano więźniowie szli do pracy, zawołał ks. Czaplińskiego i oznajmił mu, że brat nie żyje. Gdy więźniowie wracali z pracy, ponownie zwrócił się do ks. Czaplińskiego i zapytał, które z palców księdza są konsekrowane. Wyciągnął z nich dwie cząstki kostek. Jedną z nich zagipsował w masce, drugą natomiast umieścił w kawałku wapna, z którego zrobił mały kawałek kredy. Wieczorem, podczas modlitw za Wicka, księża wpadli na pomysł napisania wspomnień o bracie. Najwięcej natrudzili się przy tym ks. Czapliński i ówczesny kleryk werbistów Marian Żelazek. Ten ostatni spisywał wspomnienia w ubikacji, bo tylko tam można było to niepostrzeżenie czynić. Następnie maskę wraz ze wspomnieniami wyniesiono na plantację i zakopano. Postanowiono, że ten, kto przeżyje, przewiezie zakopane rzeczy do Polski. Po wyzwoleniu obozu były problemy z odszukaniem zakopanego skarbu, jednak w końcu odnaleziono to miejsce. I tak maska trafiła do nas.

- Jak Państwo zareagowali na to, że wokół Wicka tworzy się kult, a część osób zaczyna myśleć o procesie beatyfikacyjnym?

- Nie pamiętam, kiedy usłyszeliśmy słowa o ewentualnej beatyfikacji. Było to na pewno kilka lat po wojnie. Kiedy ks. Czapliński został biskupem, prosił nas zawsze o modlitwę. Gdy mama pytała: „Ale właściwie o co my mamy się modlić?”, powtarzał, że mamy modlić się o pomoc do Wicka. Tatuś mówił wtedy: „Jak my mamy modlić się do Wicka? Dlaczego do niego, przecież on nie jest żadnym świętym orędownikiem?”. A ks. Czapliński zawsze prosił o modlitwę do niego. Pamiętam także, że przez długie lata księża, którzy przeżyli obóz, zjeżdżali się w rocznicę śmierci Wicka. Obchodzono to bardzo uroczyście. Ponieważ księża nie celebrowali wówczas wspólnie Eucharystii, rozchodzili się w tym samym czasie do różnych ołtarzy i modlili się, m.in. także o beatyfikację Wicka.

- Czy Pani modliła się za wstawiennictwem brata?

- Nie. Kiedy byliśmy całą rodziną w Pelplinie, to ojciec franciszkanin, przed którym składaliśmy zeznania, już w trakcie procesu zapytał mnie: „A ty jak modlisz się za wstawiennictwem brata?”. Odpowiedziałam, że ja się wcale nie modlę do brata. On na to: „Jak to, nie modlisz się do brata? Dlaczego? Przecież my wszyscy tu obecni modlimy się i prosimy, aby za jego życie wyniósł go Bóg na ołtarze”. Uważałam, że ja - jako najbliższa jego rodzina - nie powinnam modlić się do niego. Od tego dnia zmieniło się jednak, zaczęłam się modlić. Tatuś już w tym czasie nie żył. Myślę, że my z mamą patrzyłyśmy od tego dnia na Wicka inaczej.

- Jak przyjęła Pani decyzję, że Wicek zostanie wyniesiony na ołtarze i to w dodatku prawdopodobnie w Toruniu?

- Bardzo głęboko to przeżyłam. Moment ten był związany z bp. Andrzejem Suskim. To przede wszystkim dzięki jego staraniom wszystko się tak zakończyło. Po powstaniu naszej diecezji podarowaliśmy Biskupowi Pamiętnik Wicka. Bp Suski słyszał już wcześniej o nim. Kiedy studiował w Rzymie, odbywała się akurat kanonizacja św. Maksymiliana Kolbego. Wtedy też Prymas kard. Stefan Wyszyński powiedział, że następnym wyniesionym na ołtarze powinien być ks. Frelichowski. Kiedy więc został biskupem diecezji toruńskiej, ucieszył się, że będzie mógł się o to starać. Wszystko zaczęło nabierać odpowiednich kształtów. Uwierzyliśmy, że zostanie wyniesiony na ołtarze. Pojawiła się nawet myśl, że będzie to możliwe podczas pobytu Ojca Świętego w Toruniu.

- A jak wspomina Pani sam moment pobytu Papieża w Toruniu?

- Niezwykłym przeżyciem było dla mnie to, że miałam zanieść relikwiarz. Po kilku nieprzespanych nocach pomyślałam, że właściwie ja nie mogę sama go nieść. Chociaż jestem jedyną żyjącą osobą z najbliższej rodziny Wicka, to jednak relikwiarz powinien zanieść także dr Stanisław Bieńka, który narażał swoje życie, aby jakaś cząstka brata pozostała pośród nas. To przecież był jego pomysł. Tak też się stało.

- Jak modli się dzisiaj za wstawiennictwem bł. ks. Stefana jego siostra?

- Ja się nie modlę, ja z nim rozmawiam o wszystkim, co się dzieje. Mam go tu bardzo blisko. Mówię mu: „Widzisz Wicek, dzisiaj wydarzyło się to i to. Jak ty byś postąpił?”. Rozmawiam z nim szczególnie w nocy, kiedy nie mogę zasnąć. Przychodzą wtedy do głowy różne myśli i zdarzenia z całego minionego dnia. Wszystkie je przedstawiam Wickowi. Proszę go o łaski, i jestem przekonana, że on te moje troski przekazuje dalej.

- Dziękuję za rozmowę.
http://www.niedziela.pl