"Rodacy skłóceni i podzieleni" - prof. Piotr Jaroszyński

avatar użytkownika intix

"...Polska potrzebuje „białego roku", żeby się odtruć, żeby odrodzić swoje autentyczne życie wewnętrzne, rodzinne, przyjacielskie i narodowe. Jeśli natomiast oczy i uszy nasze czerpać będą z ręki nieprzyjaciół, to efekt z góry już można przewidzieć: nie odzyskamy prawdziwej suwerenności, święcie oburzeni przegrywać będziemy wszystkie wybory i do reszty stracimy ziemię i majątek narodowy..."
Więcej: http://www.piotrjaroszynski.pl/felietony-wywiady/bialy-rok.html

Polecam cykl wykładów Pana Profesora - dostępnych jeszcze fragmentów...

Etykietowanie:

17 komentarzy

avatar użytkownika Maryla

1. @intix

jak sie zjednoczyć? Chyba to się dzieje na naszych oczach.

Ale to zjednoczenie musi być prawdziwe, bez fałszywych przyjaciół.

Bez sztucznego dialogu. W prawdzie.

Pozdrawiam :)

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika intix

2. @Maryla

Witam.
"...Ale to zjednoczenie musi być prawdziwe, bez fałszywych przyjaciół.

Bez sztucznego dialogu. W prawdzie."
***
Myślę, że TO podstawa...
Jakie TO wydaje się proste...
***
Pozwolę sobie przytoczyć - powtórzyć /dla Zainteresowanych tematem/ fragment wypowiedzi Pana prof. Jaroszyńskiego,  /przepisałam ten fragment, słowo w słowo z pierwszego nagrania/.
"...Nie bardzo wiemy w jaki sposób się zjednoczyć... Żeby to jednak uporządkować, musimy zwrócić uwagę na pewne podstawy cywilizacyjne, na jakich zbudowana jest nasza Ojczyzna i bez których nie ma Polski i nie ma jedności.
Bo cały sens jednoczenia, to być zgodnym co do celu a różnorodnym co do środków, a środki mają się nie wykluczać, ale dopełniać.
Tu jest tajemnica jednoczenia się.
Jeżeli nie mamy wspólnego celu, to tym bardziej nie połączymy się.
Natomiast mając wspólny cel możemy szukać różnorodnych środków i nie będziemy sobie przeszkadzać.
Przeciwnie, nawzajem będziemy siebie potrzebować..."
***
Cel...
Nie da się uniknąć pytania, jaki obecnie  jest cel...?
Przyznam, że to proste pytanie sprawiło mi kłopot. Chciałam napisać cel Polaków, ale cel prawdziwych Polaków chyba jest wszystkim znany i nie chciałabym Kogoś urazić...
Wycofuję się aby nie zabrnąć za daleko... Niby proste pytanie i wydawałoby się, że prosta winna być na nie odpowiedź, a jednak...
***
@Maryla
Dziękuję.
Pozdrawiam serdecznie:)


avatar użytkownika intix

3. "Nie oddamy Polski obcym ..."

Postanowiłam słuchać kolejnych wykładów Pana prof. Jaroszyńskiego.
Zapraszam też ew. Zainteresowanych...




3-majmy się!

avatar użytkownika niezapominajka

4. Intix

Głowy wypełnione wzgardą
dłonie zaciśnięte w pięści
to jest efekt pustych głów
braku wiary i wartości...
To nie minie samo przez się
trzeba lat i dobrej woli
żeby wzeszło dobre ziarno
- nienawiść musimy zniewolić...

Pozdrawiam serdecznie;)))

avatar użytkownika intix

5. Niezapominajka

Piękne... Dziękuję!

***
Trzeba lat...
Nie wolno Nam się zniechęcać
trzeba walczyć wytrwale...
choć ciernie i kłody pod nogi
trzeba nam iść wciąż dalej... dalej...
Pozbierać wszystkie Wartości
po drogach porozrzucane
i dojść do Naszej Polski
z dawien dawna oczekiwanej...
***
Pozdrawiam serdecznie:))

avatar użytkownika intix

8. Kolejny...

avatar użytkownika intix

10. Polityka i prawda - prof.dr.hab.Piotr Jaroszyński

"...felieton z cyklu Myśląc Ojczyzna
Radio Maryja 19.04.2011"

avatar użytkownika intix

11. O KULTURZE POLSKIEJ -prof.dr.hab.Piotr Jaroszyński

Gorąco polecam... /jak wszystkie wykłady Pana Profesora...:)/



avatar użytkownika intix

12. "Cywilizacje a granice kompromisu" -

"...Czytanie rzeczywistości polega na tym, żeby umieć odróżnić to co jest środkiem, od tego co jest celem. Co jest przedmiotem i towarem a co jest podmiotem i osobą..."
/prof. dr hab. Piotr Jaroszyński/

avatar użytkownika teresat

13. Intix

Nie wiem jak to się stało, że tego wątku nie zauważyłam. Wykładów Profesora dr hab. Pana Piotra Jaroszyńskiego słucham już od dawna, uczestniczę we wszystkich sesjach. Uczy młodych ludzi jak należy postrzegać, rozumieć i służyć Ojczyźnie.
Dziękuję, że wyciągnęłaś z youtuba te klipy.
Proponuję Ci również zapoznać się z wykładami ks. prof. Guza. Wspaniale przedstawia związki polityki z religią (wiarą).

Pozdrawiam serdecznie

------------------------

Nie strach, nie trwoga tylko Miłość do Boga tarczą mą i drogowskazem.

 

avatar użytkownika intix

14. Teresat

Witaj.
Dziękuję bardzo.

Widzisz, ja nie lubię narzucać, ale w przypadku wykładów Pana Profesora Jaroszyńskiego postanowiłam uruchomić /ten/ oddzielny wpis.
Zamieszczałam wcześniej w moich notkach pojedyncze wykłady i zauważyłam z wielkim żalem, że bardzo wiele cennych zniknęło z YT...
Nie wiem jak długo będzie można słuchać tych, które są, stąd moja być może "nadgorliwość" w przekazie, bo myślę, że po prostu naprawdę warto poświęcić trochę czasu Panu Profesorowi.
Gdyby Ktoś był zainteresowany innym zagadnieniem, którego jeszcze nie zamieściłam, to odsyłam z przyjemnością na stronę Pana Profesora. Link jest podany w notce ale podam jeszcze raz

http://www.piotrjaroszynski.pl/

***
Dziękuję.
Pozdrawiam serdecznie:))



avatar użytkownika intix

15. Podróż do serca kultury

Nasz Dziennik, Sobota-Niedziela, 19-20 stycznia 2008

Z profesorem Piotrem Jaroszyńskim, filozofem, kierownikiem
Katedry Filozofii Kultury na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim oraz
członkiem Rady Naukowej Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej w
Toruniu, o fascynacjach filozoficznych, polskiej kulturze, Kresach,
Afryce i wędkarstwie rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler




Jakie znaczenie w Pana życiu i w wyborze zawodu odegrał dom rodzinny i jakie wartości Pan z niego wyniósł?

- Podstawowe wartości, jakie wyniosłem z domu rodzinnego, związane są z
patriotyzmem, miłością do kultury polskiej i z wiarą. Moja rodzina ze
strony taty - Czesława - pochodzi z Kresów dziś należących do Białorusi,
a dawniej zwanych Czarną Rusią. Były to takie zaścianki w okolicach
Puszczy Nalibockiej, jak Nowiki Małe czy Balewicze (zwane też osadą), a
ich mieszkańcy to potomkowie szlachty mazowieckiej, która po unii
lubelskiej przeniosła się w drugiej połowie XVI w. na Litwę. W lutym
1940 r. cała rodzina, a więc dziadkowie (Franciszek i Anna) wraz z
czwórką swoich dzieci (Maria, Czesław, Stanisław, Irena) zostali
wywiezieni na Syberię, gdzie spędzili 6 lat. Chwalić Boga, wszyscy
przeżyli, ale w strony rodzinne nie było już powrotu. Po wojnie trafili
na Ziemie Odzyskane, do Siedlęcina, niedaleko Jeleniej Góry, i tam też
ja spędziłem moje pierwsze lata. Dziadek gospodarzył, bardzo to kochał,
ale w pewnym momencie wsadzono go na rok do więzienia za to, że państwu
nie oddał zboża - miało być tego więcej, niż w ogóle zebrał z pola. Po
wyjściu z więzienia zaraz zmarł. Ludzie z Kresów byli silni, ale też i
nadwrażliwi, łatwiej było znieść niewolę sowiecką niż komunistycznych
barbarzyńców we własnej Ojczyźnie. Dużo czasu poświęcała mi babcia. Gdy
zamieszkaliśmy na krótki czas w Łodzi, a potem na dobre w Warszawie,
pilnowała, żebym chodził w niedzielę do kościoła, a w tygodniu na lekcje
religii.

Ze strony mamy była to rodzina z Wielkopolski (Pniewy, Czarnków,
Międzychód). Pradziadek (Franciszek Śliwiński) działał w Pszczewie,
szerząc polskość na przekór postępującej germanizacji, a dziadek
(Franciszek Wachowiak) był powstańcem wielkopolskim, i choć rzadziej go
odwiedzałem, to pozostały mi w pamięci opowieści, zdjęcia i ordery. Po
wojnie był opiekunem społecznym. Moja mama chodziła do gimnazjum Sióstr
Urszulanek w Pniewach, wyrastała pod skrzydłami takich sióstr jak
Józefina Ledóchowska i Urszula Górska.



Czy fakt, że oboje Pana rodzice są aktorami, nie kusił Pana, by również obrać tę drogę życiową?

- Na pewno taka pokusa była, zwłaszcza że lubiłem deklamować wiersze, a
także, jak to często bywa w młodych latach, pisać - czy to właśnie
wiersze, czy opowiadania.

Trzeba pamiętać, że lata 60. i 70. to okres, gdy sztuka aktorska,
zarówno teatralna, jak i estradowa, była na swoistej fali. Dziś z
perspektywy czasu widzę, że były różne wpływy czy naciski polityczne,
ale z drugiej strony pokolenie moich rodziców miało za profesorów ludzi
wielkiej klasy, jeszcze przedwojennej daty, którzy czuli i rozumieli, na
czym polega piękno, wielkość polskiego słowa, jaki jest sens teatru
(Henryk Modrzewski, Emil Chaberski, Juliusz Saloni, Janina Mieczyńska).
Po takiej edukacji można było przyjąć wyzwanie do gry w takich
arcydziełach jak "Nie-Boska komedia" Zygmunta Krasińskiego, "Balladyna"
Juliusza Słowackiego, a nawet na estradzie dowcip i humor musiały mieć
swój poziom, choćby w sposobie mówienia. Poza ekspresją wielką rolę
odgrywała wyrazistość.



Czemu więc wybór kierunku studiów padł na filozofię?

- Duży wpływ miał na to mój tata, który poza aktorstwem jest dociekliwy i
lubi analizować różne sytuacje, w jakich znalazł się osobiście, a
szerzej, w jakich znajdowała się Polska. Życiorysy jego pokolenia były
bardzo bogate: okres międzywojenny, Syberia, pierwsze lata nadziei po
wojnie, zaciskająca się pętla komunizmu, falujące odwilże. Spotykali się
w domu moich rodziców poeci, pisarze, aktorzy, reżyserzy, historycy,
byli więźniowie, a ja bardzo lubiłem się temu przysłuchiwać, to działało
na wyobraźnię. Również spory, jakie prowadzili, angażowały mnie
emocjonalnie (kto ma rację?). Patrząc z dzisiejszej perspektywy, widzę,
że były bezcennym podkładem dla rozwoju intelektualnego. W trzeciej
klasie liceum naszła mnie myśl, że będę studiował filozofię na KUL.
Miałem jeden zeszyt do wszystkich przedmiotów, a pod ławką czytałem
"Historię estetyki" i "Historię filozofii" Władysława Tatarkiewicza,
próbowałem "ugryźć" Immanuela Kanta. Nauczyciele machnęli na mnie ręką, a
mnie nie interesował ani wodór, ani neutron, ani pantofelek, tylko
filozofia i... Polska.



Jakie wspomnienia wiążą się z okresem Pana studiów na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim w latach 70. ubiegłego wieku?

- Nie mogę uwierzyć, że mogłem mieć tak znakomitych profesorów, którzy
byli do dyspozycji jakże niewielkiego grona studentów. Na roku było nas
najwyżej kilkanaście osób, a słuchaliśmy wykładów o. Mieczysława Alberta
Krąpca OP, s. prof. Zofii Zdybickiej SJK oraz nieżyjących już Stefana
Swieżawskiego, ks. Stanisława Kamińskiego czy ks. Mariana Kurdziałka i
dane nam było dyskutować z nimi. Nawet jeśli niektórzy z nas zajęli się
później czymś innym, to w czasie studiów wszyscy chcieliśmy być
filozofami, to była najważniejsza rzecz na świecie. Student tak naprawdę
nie ma jeszcze rozeznania, co jest ważne, a co nieważne, ale kieruje
się tym, czy i dlaczego jakiś profesor mu imponuje. I jak małe dziecko
też chciałby kimś takim być, takim mądrym (w końcu mówimy o filozofii),
co to cytuje z pamięci Platona i Arystotelesa (po grecku) czy św.
Tomasza z Akwinu (po łacinie) albo Mikołaja Sępa Szarzyńskiego, albo
rozprawia się z trudnymi poglądami Kanta lub Hegla. Fascynacja jest
niezwykle ważnym elementem edukacji.



Cytowanie z pamięci w językach klasycznych Arystotelesa czy św.
Tomasza to specjalność o. prof. Mieczysława Alberta Krąpca. Przez wiele
lat był Pan jego uczniem, a następnie współpracownikiem. Jakie znaczenie
miały dla Pana te kontakty i - chyba mogę tak powiedzieć - fascynacja
osobą ojca profesora?


- Nie jest to jeszcze okres zamknięty, ponieważ w dalszym ciągu
współpracujemy, czy to rozmawiając na bieżąco o różnych sprawach, czy z
uwagi na prace nad Powszechną Encyklopedią Filozofii. Jedno mogę
powiedzieć, nie można być filozofem, nie mając mistrza. Filozofia to
bezmiar poglądów, wymyślnych często stanowisk, natłok trudnych słów...
Kto do takiej wody wejdzie bez mistrza, musi albo utonąć, czyli pogubi
się i zdziwaczeje, albo też odskoczy jak oparzony, zrażając się do
filozofii na zawsze. Choć jako studenci mogliśmy dużo skorzystać ze
spotkań z wieloma znakomitymi profesorami, to tym, który mnie
przeprowadził przez to morze, jest ojciec profesor. Chodziło o to, żeby
złapać grunt pod nogami, a tym gruntem dla filozofii musi być
rzeczywistość. Tymczasem większość nurtów filozoficznych robi wszystko,
choć trudno w to uwierzyć, żeby rzeczywistości nie poznawać. Z różnych
racji, również pozafilozoficznych, a więc z uwagi na ideologię czy
religię. Bo były i religie, które rzucały anatemę na rzeczywistość.



Czym zajmuje się filozofia kultury?

- Nie ma jednej filozofii kultury, ponieważ są różne nurty filozoficzne i
to od nich zależy, jak kultura jest rozumiana i interpretowana. W
większości wypadków kulturę rozumie się bardzo płynnie, mowa jest o
wartościach, o twórczości, często utożsamia się ją ze sztuką, panuje tu
raczej bałagan. Wszystko dlatego, że chętniej mówi się o ludzkich
wytworach niż o samym człowieku. A przecież kultura to przede wszystkim
sposób bycia człowiekiem, to jest owo przebogate życie osobowe, jakie w
nas przepływa pod postacią poznania, moralności, twórczości i wiary.
Problem w tym, że w nowożytnej i współczesnej filozofii zdeformowano
obraz człowieka, redukując go bądź do materii (człowiek to czysta
fizjologia i zmysłowość), bądź czyniąc z niego jakiegoś anioła,
nieziemską istotę, Boga nieomal. I jak wtedy mówić o kulturze? Jedno i
drugie prowadzi na manowce. Tymczasem chodzi o to, kim naprawdę jest i
kim powinien być człowiek, cały człowiek.



Aktywnie działa Pan Profesor na rzecz rozwoju kultury polskiej w
Ojczyźnie i licznych środowiskach polonijnych na świecie, m.in. w USA,
Kanadzie, Norwegii czy Niemczech. Czy na emigracji trudno jest zachować
dziś polską tożsamość?


- Pod pewnym względem łatwiej, jeśli ktoś o to zabiega. Jeśli natomiast
polskość jest mu obojętna, to może bardzo szybko się wynarodowić.
Przebywanie w obcym kraju, czyli w obcym środowisku, a nawet wśród obcej
przyrody lub architektury z biegiem czasu działa coraz bardziej
deprymująco, zwłaszcza na ludzi wrażliwych, pogłębiając ich wewnętrzną
alienację. Nie mówiąc już o tym, że czują oni moralny niesmak, bo
zrejterowali z pola walki. Więc próbują to nadrobić. Zaczynają od
wystroju domu po polsku, pilnują, aby tradycjom stawało się zadość,
wysyłają dzieci do polskich szkół, na różne kółka zainteresowań, w tym
choćby na polskie tańce, obkładają się klasyczną literaturą polską,
czytają w gronie rodzinnym co ładniejsze fragmenty. Zdarza się w końcu,
że dzieci tak wychowane, gdy przyjeżdżają po raz pierwszy do Polski,
dziwią się, jak my tu, na własnej ziemi, jesteśmy wynaradawiani i jak
łatwo się poddajemy. Dlatego kontakt z wieloma rodzinami polskimi na
obczyźnie niezwykle mnie wzbogaca i inspiruje.



Co to więc znaczy być Polakiem?

- Na tak zadane pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Inaczej
Polakiem jest matka, która wychowuje własne dzieci, a inaczej ojciec,
który gros czasu poświęca pracy zawodowej. Matka musi wszczepiać własnym
dzieciom nasze najlepsze obyczaje, dbać o stronę moralną, a także
zwracać uwagę na poprawność i piękno wysławiania się. Ojciec natomiast
powinien wysilić swój rozum, żeby przenikać trudne i zawiłe kwestie
dotyczące naszej historii i bieżącej sytuacji, zaprawiać własne dzieci
do dyskutowania. Musi też pamiętać o wyrabianiu odpowiedniej tężyzny
fizycznej i odporności psychicznej. Nad całością zaś musi dominować idea
odzyskania wysokiej kultury polskiej.



"Suwerenność nie jest przeżytkiem!", "Europa bez Ojczyzn",
"Ocalić polskość!" to tylko niektóre tytuły Pana książek, w których
uderza wielkie zatroskanie o sprawy Ojczyzny. Jak oceniłby Pan kondycję
współczesnej Polski?


- Polska jako państwo nie odzyskała realnej suwerenności. Nie chodzi mi
tu o zabawę w demokrację czy pluralizm partii politycznych, chodzi o
odpowiedzialność rządzących za państwo, które skupia pod swoimi
skrzydłami prawie 40 milionów obywateli, a których życie i aspiracje
muszą wpisywać się w tysiącletnie dzieje Narodu. Wyłaniane są rządy
sezonowe, jedne lepsze, drugie gorsze, ale poczucia całościowej
odpowiedzialności za państwo w perspektywie wieków nie ma. W tej
sytuacji takie potęgi jak Rosja czy Niemcy nie traktują nas zbyt
poważnie. To chyba najbardziej bolesna strona kryzysu polityki polskiej
po 1989 roku, gdy mogliśmy budować suwerenne państwo. Komuniści jak
wygłodniałe wilki przepoczwarzyli się w kapitalistów, których przez pół
wieku nienawidzili, myśleli wyłącznie o ratowaniu własnej skóry.
"Solidarność" zupełnie się pogubiła i nie powstała na trwałe klasa
polityczna, która myślałaby kategoriami narodowymi i państwowymi, są
frakcje i frakcyjki. Dużą szansę miało PiS, ale kto wie, co będzie
dalej.



Zygmunt Gloger mawiał: "Obce rzeczy wiedzieć dobrze jest, swoje -
obowiązek". Czy, według Pana, wystarczająco dużo mówi się dzisiaj o
naszych Kresach Wschodnich, podkreślając ich wyjątkowe znaczenie dla
kultury polskiej?


- Kresy przez wieki tworzyły kulturę polską - Wilno, Lwów, Tarnopol to
były najważniejsze ośrodki polskości i dlatego nam je odebrano,
fizycznie i duchowo. Najwyższa pora, aby przywrócić duchowe znaczenie
Kresów dla polskości, bo bez Kresów, jak to zresztą widać, trudno nam
być Polakami. Musimy wobec tego sięgać po kresowe bogactwa z większym
zapałem i na większą skalę, my, to znaczy telewizja, radio, prasa, a
także profesorowie i uczniowie.

Powinno powstać Muzeum Kresów, nowoczesne, multimedialne, tak aby uczeń,
słuchając "Inwokacji" z "Pana Tadeusza", mógł zobaczyć i Niemen, i
dworek Mickiewiczów, i te "pagórki zielone". Aby czytając Słowackiego,
mógł przenieść się do Krzemieńca, a sięgając po Marię Rodziewiczównę,
mógł zobaczyć te niesamowite bagna poleskie, a wśród nich polskie dwory.
Dziś jest to technicznie możliwe i jakże ubogaciłoby wrażliwość i
wyobraźnię zwłaszcza młodego pokolenia Polaków, nie tylko z Polski, ale i
z całego świata.



Jakie miejsca szczególnie lubi Pan odwiedzać na Kresach?

- Najczęściej jeżdżę do Wilna, praktycznie co roku, bo choć tuszuje się
tam ślady polskości (pod pretekstem renowacji), to jednak Wilno odbiło
się, a jest to chyba najpiękniejsze miasto świata. Czasem odwiedzam
rodzinne strony na Białorusi, gdzie zaprasza mnie wspaniały Polak, ks.
Józef Hańczyc, proboszcz z Lidy. Z nim odwiedzamy różne zakątki, takie
jak Nowogródek czy Bohatyrowicze znane z powieści "Nad Niemnem". Lubię
słuchać starszych, którzy mówią dawną, kresową polszczyzną, to wprost
pieści moje ucho. Gdy tam się jest, trzeba trochę nadrabiać wyobraźnią,
by z tego, co zostało, odtwarzać świat, który już przeminął.



Niewiele osób wie, że jest Pan autorem wspaniałego albumu o
Afryce, który stanowi jednocześnie dziennik z podróży do Rwandy i
Burundi. Co Pana skłoniło, żeby odwiedzić właśnie tę część świata?


- Ciekawość. Jak naprawdę jest na tym kontynencie, gdzie żyją od wieków
takie dziwne ludy, które zachowały pradawne zwyczaje? Czym się od nas
różnią? Czy będę mógł się z nimi porozumieć? Czy mnie nie napadną? Czy
będą słuchać moich wykładów? Czy pokażą mi jakieś niezwykłe miejsca?
Kiedy miałem podjąć decyzję o wyjeździe, z różnych powodów bardzo
niebezpiecznym, rodziły się coraz to nowe pytania, które zamiast mnie
przestraszyć, pobudzały moją ciekawość. Więc pojechałem. Wszystko, co
zobaczyłem, przerosło moje oczekiwania, a ponadto po raz pierwszy mogłem
zobaczyć tę heroiczną pracę, jaką wykonują tam nasi misjonarze, siostry
i zakonnicy. W ten sposób powstał album "Amahoro. Podróż do serca
Afryki".



Czym różni się kultura afrykańska od naszej, co w niej jest szczególnie pociągającego? Czy jest to może muzyka?

- Nie ma kultury afrykańskiej, to pewien skrót myślowy odwołujący się do
kategorii geograficznych. Afryka to niezwykła wielość kultur. Ja mogę
powiedzieć o tej kulturze, o jaką się zaledwie otarłem, głównie w
Burundi, bo Rwanda wydała mi się bardziej obca i jakby groźniejsza. Jest
to kultura, w której mamy do czynienia z minimalną mediacją techniki,
liczą się kontakty międzyludzkie, to się czuje, jak ci ludzie są na
siebie otwarci, jak wiele mają delikatności i ciepła. W połączeniu z
brakiem pośpiechu powstaje atmosfera czasu, który się zatrzymał. I aż
trudno uwierzyć, że to wszystko zamienić się może w huragan,
niszczycielski sztorm, za którym idzie morze ofiar. Ale dotykanie tej
jakby ludzkiej pranatury jest fascynujące. Muzyka jest jedną z głównych
form wyrazu najgłębszych pragnień i niepokojów, śpiewają głównie podczas
Mszy Świętych. Mają niezwykłe poczucie rytmu, są miękcy w ruchach,
śpiewają czysto i bez wysiłku.



Jak sobie tam radzą misjonarze?

- Poznałem głównie polskich misjonarzy. I pierwsze wrażenie było takie:
to są ludzie, którzy ze względu na swą wrażliwość i szlachetność nie są w
stanie żyć w PRL i jego multiplikacjach, gdzie w mniejszym lub większym
stopniu paraliżowany jest nasz system nerwowy, poddawani jesteśmy
zaburzeniom poznawczym i emocjonalnym. W Afryce trafiają na ludzi
trudnych, ale otwartych i niezwykle wdzięcznych. Dlatego oddają im swoje
serce, a bardzo często i swoje zdrowie, bo to nie jest kontynent dla
białych. Nieomal każdy misjonarz to osobowość, która mogłaby trafić do
najlepszego grona rycerzy z powieści Sienkiewicza. Tyle że misjonarze
walczą nie mieczem, lecz różańcem, walczą nie ze Szwedami, Niemcami czy
Hiperborejczykami (Ruskimi), ale z czarownikami lub po prostu z tym, co
nazywa się grzechem, pokonując przy okazji własne słabości.



Czy przeżył Pan podczas swojej podróży po Afryce jakąś ciekawą przygodę?

- Przygód było mnóstwo, ale może opowiem, jak najadłem się strachu. Gdy
więc udało się nam uciec przed hipopotamem, którego sylwetka ginęła w
mroku, jaki zapadł po zachodzie słońca, a słyszeliśmy tylko jego
sapanie, znaleźliśmy się wreszcie na brzegu. Wtedy też zrobiło się
zupełnie ciemno. Wprawdzie na Tanganice widać było jeszcze poświatę, ale
na lądzie panowała tylko ciemność, a przed nami około kilometra drogi
splątanymi ścieżkami, wśród wysokich traw. W tych stronach nie było
białych ludzi (Abazungu) od ponad 10 lat. I wtedy naszły mnie dziwne
myśli: a jeśli nas napadną? Ktokolwiek, nikt go nie rozpozna ani nie
złapie. A co z samochodem? Został na placu, wśród może setki wyrostków,
przecież mogli go rozebrać na części. Ciemności absolutne, ogniska
pogasły, bo choć było przed ósmą, to oni nie siedzą na zewnątrz, lecz od
razu idą spać do tych swoich lepianek czy szałasów. Cisza. A jeśli
nadziejemy się na jakiegoś hipopotama, który wyszedł skubać trawę? Czas
dłużył się w nieskończoność. Wreszcie dotarliśmy. Samochód stał
nienaruszony, a obok niego chłopak, któremu kleryk (on właśnie wziął
mnie na ryby) powierzył zadanie, by na nas tu czekał. I czekał, choć
wszyscy poszli spać. Dostał torbę cukierków, a my odetchnęliśmy z ulgą.
Teraz strachu już nie pamiętam, tylko tę magiczną poświatę na Tanganice,
w której żyją krokodyle, hipopotamy i inne przedpotopowe stwory.



Co dają takie podróże do egzotycznych krajów?

- Każdy wyjazd to zdobycie dystansu, który z kolei pozwala lepiej
zrozumieć, kim się jest. Bo człowiek poznaje przez porównywanie, co jest
podobnego, a co różnego. Dopiero wtedy coś, co wydawało mu się
oczywiste, staje się zdumiewające, albo odwrotnie, co wyglądało na
niezwykłe, jest zwyczajne. Zaczyna doceniać wiele rzeczy, inne traktuje z
przymrużeniem oka, a przede wszystkim przestaje biadolić, gdy widzi, w
jak trudnych warunkach ludzie potrafią być szczęśliwi. Wyjazd do krajów
egzotycznych w jeszcze większym stopniu kontrastuje widzenie wielu
spraw, a więc i ułatwia ich rozumienie. Niestety, jeśli jesteśmy tylko
turystami i mieszkamy tylko w hotelu, to niewiele zobaczymy. Żeby coś
naprawdę zobaczyć i przeżyć, trzeba trafić na właściwych ludzi. A Polacy
za granicą umieją być gościnni.



Czym więc jest prawdziwa kultura i dlaczego jest ona tak ważna?

- Odpowiedź jest banalnie prosta: kultura jest tym, co pomaga
człowiekowi się rozwinąć tam, gdzie samoczynnie taki rozwój się nie
dokona. Przychodzimy na świat wyposażeni w szereg władz, nogi służą do
chodzenia, oczy do widzenia, rozum do pojmowania, ale problem w tym, że
my z natury sami nie nauczymy się prawidłowo chodzić, bystro dostrzegać,
prawdziwie poznawać. Potrzebujemy pomocy kultury, która jest pewnym
depozytem społecznym, bo uczymy się tego wszystkiego od innych, od
rodziny, od narodu, od Kościoła. Zdarza się jednak i tak, że zamiast
zdrowego pokarmu podawana jest nam trucizna dla oczu, uszu, rozumu i
woli. I wtedy człowiek się degeneruje. Dziś jest to szczególnie
widoczne, ponieważ luminarze postępu, nie licząc się z ludzką naturą,
chcą zaprojektować wszystko od początku (utopia), nawet naszą naturę. No
i nieszczęścia gotowe. Dlatego trzeba znać pomyłki, właśnie na poziomie
intelektualnym, jakie są udziałem naszej historii, zachodniej i
polskiej.



Czy nie uważa Pan, że w dzisiejszym świecie coraz częściej wiele
osób zajmujących się kulturą traci związek z chrześcijaństwem? Widoczne
jest to chociażby na przykładzie wielu współczesnych przedstawień
teatralnych, operowych czy filmowych...


- Ja bym powiedział inaczej: te osoby są promowane przez media lub
instytucje państwowe, które wykazują brak zainteresowania
chrześcijaństwem lub są wręcz doń wrogo nastawione. Inni, którzy
prawdopodobnie stanowią większość, skazani są na publiczny niebyt, a
przynajmniej na marginalizację. Nikt o nich nic nie mówi, ich dzieła nie
są pokazywane, a na większe przedsięwzięcia nie otrzymują żadnego
finansowego wsparcia. Bo przecież, żeby wystawić sztukę teatralną czy
zrobić film, trzeba dysponować niebagatelnymi funduszami. I w ten sposób
powstaje wrażenie, że jeśli w Polsce są elity, to dalekie od
chrześcijaństwa. Faktycznie jednak jest to wynik pewnej taktyki
kreowania elit, wypracowanej w PRL, a która nadal ma się dobrze.



A sztuka przecież, obok nauki, etyki i religii, jest ważną
dziedziną kultury, która wyznacza określony profil danej cywilizacji i
odgrywa istotną rolę w życiu człowieka... W swej książce "Metafizyka i
sztuka" podkreśla Pan, że to właśnie metafizyka, a nie estetyka czy
filozofia sztuki, pomaga zrozumieć prawdziwą twórczość. Czy można wobec
tego postawić tezę, iż liczni dzisiejsi artyści zapominają o tej
prawdzie?


- Oni o niej nie zapominają, oni jej po prostu nie znają. Tu dotykamy
drażliwej kwestii wykształcenia, które w swych podstawowych ramach
pomija filozofię, a zwłaszcza metafizykę. Ofiarami tej luki w
wykształceniu są przede wszystkim humaniści, a artyści w szczególności.
Zwłaszcza gdy próbują wypowiadać się na tzw. tematy ostateczne, ale
również gdy podejmują problem relacji sztuki do rzeczywistości.



W jaki sposób powinniśmy ratować kulturę chrześcijańską przed zalewem współczesnego, nachalnego pogaństwa?

- Polecam dwa teksty papieskie. Pierwszy to "Fides et ratio" Jana Pawła
II, a drugi to wykład Benedykta XVI wygłoszony w Ratyzbonie (2006).
Chrześcijanie poddali się presji antykultury, która twierdzi, że wiara
przeczy rozumowi, a rozum przeczy wierze. Tymczasem wiara jest otwarta
na rozum (Jan Paweł II), co więcej - doszło do takiego paradoksu, że
wiara ma bronić rozumu, wbrew współczesnemu irracjonalizmowi, temu, co
Benedykt XVI nazywa atakiem na Logos. Pogaństwo terroryzuje nas wtedy,
gdy nie potrafimy bronić racjonalnie ani samych siebie, ani naszej
wiary. Dlatego musimy odzyskać racjonalną kulturę chrześcijańską.



Cel Fundacji "Lubelska Szkoła Filozofii Chrześcijańskiej",
której jest Pan prezesem, to odbudowa i krzewienie oświaty i kultury
opartej na kulturze chrześcijańskiej. Jak wiele cennych inicjatyw udało
się jej do tej pory zrealizować?


- W ramach naszej Fundacji (www.fundacja.hg.pl) organizujemy na KUL
coroczne międzynarodowe sympozja, których naczelne pytanie dotyczy
przyszłości cywilizacji zachodniej. Podejmowane są różne tematy, takie
jak edukacja, technika, religia, polityka, kreacjonizm. W tym roku
sympozjum odbędzie się 16 kwietnia i poświęcone zostanie
sprawiedliwości. Wydajemy też periodyk filozoficzny "Człowiek w
kulturze", wkrótce ukaże się 19. już numer, poświęcony problemowi
filozoficznego realizmu, numer ten dedykowany będzie ojcu prof. M.A.
Krąpcowi. Poza tym co roku organizujemy na KUL cykl wykładów im. ojca
Jacka Woronieckiego, na które zapraszamy wybitnych profesorów z Ameryki.
Jest też krąg miłośników poezji "Dziedzictwo", w ramach którego
studenci wystawiają spektakle poświęcone perłom naszej poezji, takich
autorów jak Mickiewicz, Baczyński, Herbert. Jest to sporo jak na
niewielkie grono, które się w to najbardziej zaangażowało (dr Imelda
Chłodna, dr Krzysztof Wroczyński, ks. dr Paweł Tarasiewicz), a prace
prowadzone są społecznie.



Od kilku lat jest Pan wykładowcą w Wyższej Szkole Kultury
Społecznej i Medialnej w Toruniu. Często występuje Pan również w
Telewizji Trwam i Radiu Maryja, gdzie wygłasza Pan felietony z cyklu
"Myśląc Ojczyzna". Jaką rolę, według Pana, pełnią te media w Polsce i na
świecie?


- Jest to główne środowisko, które w sposób świadomy, całościowy i
odważny stoi na straży polskości. Dlatego znajduje taki odzew zarówno u
nas w kraju, jak i za granicą, wśród Polaków żyjących na emigracji.
Dlatego też jest tak niemiłosiernie atakowane. Pamiętajmy, że walkę z
polskością zaczęto prowadzić w czasach zaborów, wypracowano odpowiednie
metody, łącznie z rozpoznawaniem naszej psychiki, jej najsłabszych stron
lub potencjalnie najsilniejszych, jedni okupanci uczyli się od drugich.
Mało kto wie, że "Chłopi" Władysława Reymonta byli lekturą w wojsku...
niemieckim, które przed mającą nastąpić okupacją musiało znać mentalność
swojej ofiary. Komuniści uczyli się od caratu, jak panować nad
Polakami, a dzisiejsi postkomuniści i liberałowie uczą się od
komunistów. To już jest cała tradycja. Nic więc dziwnego, że widząc
odradzającą się polskość, robią wszystko, by ją zdusić w zarodku. Musimy
być tego świadomi i tym bardziej nie poddawać się, tu chodzi o naprawdę
wielkie rzeczy, większe niż wielu z nas mogłoby się wydawać.



W "Podstawach retoryki klasycznej" zwraca Pan uwagę na fakt, że
rozwój osobowy w kontekście prawdy, dobra i piękna nie dokona się bez
właściwego współudziału słowa. Czy zgodzi się Pan z tym, iż słowo ma
wówczas sens, kiedy traktuje się je w kontekście Słowa Przedwiecznego?


- Oczywiście, jeśli popatrzymy na życie ludzkie w sposób całościowy, to
musimy odwołać się do stwórczego Słowa Boga. Ono jest dla nas źródłem i
niedoścignionym prawzorem. Tym bardziej więc chciałem uczulić wszystkich
lektorów, aby solidnie przygotowywali się do czytań podczas Mszy
Świętych. Nie można robić tego byle jak, niewyraźnie, niedokładnie, bez
zrozumienia, bez frazy, bez intonacji. To są teksty krótkie, tym
bardziej więc trzeba wydobyć z nich mądrość i piękno.



Czy dzisiaj nie degraduje się tej wagi słowa?

- W czasie zaborów zakazywano nam mówienia po polsku, w czasach
komunizmu zarzucono nas słowem brzydkim, dziś w polityce i w mediach, w
filmie i w teatrze promuje się ludzi mówiących nie tylko niechlujnie,
ale wręcz z wadami wymowy. Jest w tym jakiś cel. Słowo albo podnosi,
albo przygniata pojedynczą osobę lub cały Naród. Gdy zwracał się do nas
Prymas Tysiąclecia (a słuchałem go wielokrotnie, i w kościele
Najczystszego Serca Maryi na placu Szembeka, i w kościele Świętego
Krzyża, i w katedrze św. Jana, i na KUL), gdy przemawiał do nas Jan
Paweł II, to ich słowa nas podnosiły, gdy dziś słuchamy niektórych
polityków lub dziennikarzy, to czujemy się przygnębieni, a nawet
pognębieni. Może właśnie o to im chodzi?



Dobrym lekarstwem na przygnębienie może być wyjazd na ryby. Wiem, że z zamiłowania jest Pan wędkarzem. Czy często łowi Pan ryby?

- Wędkuję głównie w wakacje i przy okazji wyjazdów na wykłady za
granicę, jeśli trafię na bratnie dusze, które mnie zabiorą ze sobą na
ryby. Dzięki temu mogłem łowić jesiotry na rzece Sardis koło Vancouveru i
na rzece Wisconsin niedaleko Chicago, szczupaki w jeziorach norweskich,
sumy na rzece Ottawie i niedoszłe kapitany na jeziorze Tanganika w
Afryce, niedoszłe dlatego, że zaatakował nas... hipopotam i trzeba było
uciekać. Te bratnie dusze to Tadeusz z Sardis, Jan i Adam z Chicago, pan
Jarek z Oslo, Tadeusz z Montrealu.



Gdzie lubi Pan łowić w Polsce?

- Na Suwalszczyźnie, z którą jestem związany od szóstego roku życia,
gdzie spędzałem w zasadzie wszystkie wakacje i święta u niezwykle
gościnnych gospodarzy, jakby drugiej rodziny, z Sadłowiny. Moim jeziorem
było jezioro Sumowo koło Bakałarzewa oraz słynna dzisiaj rzeka Rospuda,
której fragmenty, z dokładnością do każdego dołka, a czasem i trzciny,
znam na pamięć, czasem śni mi się po nocach zerwany kleń, urwany okoń.
Były to bardzo rybne akweny, dziś wygląda to gorzej, zwłaszcza z powodu
kłusowników, którzy zabijają ryby (w tym, co najgorsze, narybek) prądem.




Jak jeszcze inaczej spędza Pan wolny czas?

- To zależy, o jakiej porze roku. Ważne jest zachowanie kondycji
fizycznej, dlatego latem lubię pływać i jeździć na rowerze, a przez cały
rok codziennie spaceruję. Dużo czytam w wolnych chwilach polskich
mistrzów słowa, żeby nie utknąć w języku technicznym, choćby to była
filozofia. Niektórzy filozofowie (np. Kant) pisali tak strasznym
językiem, że trzeba potem długo dochodzić do siebie, najlepiej przez
obcowanie z pięknym polskim słowem. Nie mówię tu o obowiązkach domowych,
w które muszę się włączać, pomagając mojej żonie Hannie i córce Agacie.



Bardzo dziękuję Panu za rozmowę.

avatar użytkownika intix

16. Jak nie odebrać sobie wolności?


zdjecie
Zdjęcie: graf. S. Tofil/
-


Choć człowiek jest z natury stworzeniem społecznym, to sama społeczność może przybierać różne formy, i nie musi to być koniecznie państwo. Zresztą i państwa występują pod różnymi postaciami, bo nawet państwo historycznie to samo różni się istotnie w zależności od epoki lub ustroju. Co innego Polska Piastów, co innego I Rzeczpospolita, a jeszcze co innego PRL. Nie można więc absolutyzować pojęcia państwa, a to oznacza, że państwa mogą być nie tylko różne, ale również lepsze lub gorsze.

Więcej, mogą być bardzo złe. A bardzo złe są wtedy, gdy zamiast wychodzić naprzeciw naturalnemu pragnieniu człowieka, by żyć w społeczności, zamieniają to pragnienie na nienawiść: państwa do człowieka i człowieka do państwa. Państwo nienawidzi ludzi, a ludzie nienawidzą państwa. Zachodzi to wówczas, gdy państwo stanowi taką formę zorganizowanej społeczności, w której dominują cele partykularne jednostki (tyran) lub grupy (partia) i w której natura ludzka zostaje podporządkowana ideologii (komunizm).

Ten naturalny porządek rzeczy, jaką jest potrzeba i miłość do społeczeństwa, poczynając od rodziny, a kończąc na państwie, może zostać nie tylko naruszony, ale wręcz wywrócony. Wówczas człowiek boi się, a nawet nienawidzi to, co z natury miało być dla niego celem i oparciem. Nic więc dziwnego, że Arystoteles, na bazie historycznych doświadczeń Ateńczyków, których ustrój miasta często się zmieniał, stwierdził, że polityczne ustroje mogą być albo zdrowe, albo zwyrodniałe.

Zdrowe są wtedy, gdy każdy obywatel wie, że państwo obejmuje wszystkich obywateli tak, by każdy mógł być szczęśliwy. Zwyrodniałe wówczas, gdy niektórzy, a nawet większość skazani są na nieszczęście. Trudno w tym drugim wypadku mówić o miłości do państwa, które jest niesprawiedliwe, a wobec obywateli staje się agresorem. Takie państwo – z punktu widzenia ludzkiej natury – jest państwem chorym.

Mogą to być różne choroby. Czasem jest to skutek choroby, na jaką cierpi przywódca, psychopata lub ktoś, kto ubzdurał sobie, że jest równy bogom. Czasem może to być choroba wynikająca z zachłanności, gdy pragnienie zysku przyćmiewa rozum. Czasem jest to choroba, której źródła sięgają megalomanii narodowej lub rasowej. Czasem te różne motywy łączą się, tworząc system zła, w którym nie tylko trudno jest żyć, ale który nie wiadomo, jak pokonać.

Siła państwa

Państwo jako struktura zorganizowana posiada do dyspozycji potężne instytucje na każdym poziomie władzy, takie jak władza wykonawcza, ustawodawcza i sądownicza. A więc to państwo decyduje, co ma być zrobione, zgodnie z jakim prawem i wedle jakich kryteriów sprawiedliwości. W pewnych wypadkach dochodzi do tego, że pluralizm instytucji i kompetencji państwa jest tylko pozorny, ponieważ de facto władza skupiona jest w jednym ręku: jednego tyrana lub jednej partii.

Są państwa ewidentnie totalitarne, gdzie przemoc jest główną metodą sprawowania władzy, gdzie rządzi wojsko lub policja. Ale są takie, gdzie ta przemoc jest ukryta, zawoalowana, pośrednia, gdzie ani wojsko, ani policja nie rzucają się w oczy, gdzie nie tylko panuje pozorny spokój, ale co więcej, gdzie obywatele mają cieszyć się największą wolnością. Wśród tych ostatnich na czoło wysuwają się państwa, których ustrój nosi miano demokratyczno-liberalnego.

Właśnie w państwach o ustroju demokratyczno-liberalnym, wbrew samej nazwie, istnieje największe zagrożenie dla wolności, większe niż w państwach jawnie totalitarnych. Dlaczego?

Dlatego że w państwach jawnie totalitarnych przemoc ma charakter głównie fizyczny, natomiast w państwach demokratyczno-liberalnych jest to przemoc głównie wewnętrzna, czyli ingerująca w ludzką psychikę w tym kierunku, aby zaszedł proces samozniewolenia. A ponieważ Polska należy dziś do obozu państw demokratyczno-liberalnych, dlatego trzeba bardzo jasno ukazać, na czym ten proces samozniewolenia polega i jak się przed nim bronić.

Liberalizm, czyli wolność?

Słowo „liberalizm” pochodzi od słowa „libertas”, które znaczy wolność. Aby wolność stała się zniewoleniem, musi dokonać się pewien proces uwzględniający bardzo skomplikowaną strukturę psychiczno-intelektualną człowieka. Musi też nastąpić zafałszowanie ludzkiej wolności w punkcie wyjścia.

Ojcowie liberalizmu, tacy jak Locke czy Hume, twierdzą, że wolność jest prawem człowieka, ponieważ wszyscy ludzie rodzą się wolni. Twierdzenie to nie tylko nie jest prawdą, ale jest groźne w swoich praktycznych konsekwencjach. Groźne właśnie dla wolności. Błąd dotyczy zarówno wolności w nas, jak i wolności w odniesieniu do tego, do czego jesteśmy wolni.

Niemowlak nie jest wolny. Jego pragnienia płyną z natury, za ich realizację odpowiadają rodzice. Proces zdobywania wolności trwa wiele lat. Wolności, czyli świadomego i racjonalnego wyboru. Takiego wyboru nie posiada niemowlak, ale posiada prawo jak najbardziej ludzkie, żeby do takiego stanu dojrzeć. A właśnie ideologia liberalizmu dokonuje tu manipulacji: z jednej strony głosi, że rodzimy się wolni, z drugiej robi wszystko, żeby człowiek nie dojrzał do prawdziwej wolności.

Liberalizm jest subiektywizmem: człowiek nie poznaje prawdy obiektywnej, co odzwierciedla przekonanie, że każdy ma prawo do swoich własnych poglądów. To przekonanie jest atrakcyjne i wygodne, ale cena, jaką za nie płacimy, jest wysoka. Nasze poglądy nie mają mocy ustanawiania rzeczywistości, a jeśli nie są zgodne z zastaną rzeczywistością, to nie są prawdziwe, czyli są po prostu wymysłem, mrzonką, zabawką, albo… narzędziem czy wręcz bronią, która ma zmieniać lub niszczyć rzeczywistość.

Kultura zamknięcia

Odebranie człowiekowi zdolności poznawania prawdy albo odebranie możliwości wejścia na żmudną drogę umiejętności poznawania prawdy, otwiera drzwi do solipsyzmu, czyli zamknięcia się w sobie. Jest to stan, w którym człowiek jest bezsilny, ponieważ nie ma żadnych kryteriów odróżnienia realnego dobra od zła, czy dokładniej mówiąc – poznania prawdy o dobru i prawdy o złu, co wymaga wyjścia poza siebie, ku rzeczywistości. Ale właśnie kultura zachodnia, w jakiej obecnie żyjemy, jest kulturą zamkniętą na prawdę, czy to w zakresie sztuki, czy etyki, czy edukacji, czy nauki, czy filozofii, czy również wiary. Takie zamknięcie służy samozniewoleniu.

Wolność bez obiektywnej prawdy, odsłanianej za pomocą kultury, jest kulturą wewnętrznego zniewolenia, czyli antykulturą. Bo antykultura polega na tym, że zamiast rozwijać ludzkie naturalne inklinacje, w tym inklinację do poznania prawdy, hamuje je lub przekierowuje w stronę przeciwną, czyli w tym wypadku w stronę fałszu lub oderwanych od rzeczywistości idei.

Liberalizm głosi kult wolności, ale jest to wolność bez prawdy, a tym samym to nie jest wolność, lecz zniewolenie.

To zniewolenie pogłębia się wskutek deprecjonowania ludzkiej woli na rzecz uczuć. Liberalizm jest emocjonalizmem, a więc to, co mamy brać za wyraz ludzkiej wolności, jest de facto ekspresją naszej uczuciowości. Uczuciowość ta pozbawiona hamulców płynących zarówno ze strony rozumu, jak i ze strony woli, popycha nas w kierunku celów, które mogą być szkodliwe i dla nas, i dla otoczenia. Bo przecież to rozum rozpoznaje realne dobro lub zło, to wola daje przyzwolenie lub zakazuje, a nie uczucia same w sobie, które są w skutkach nieobliczalne, ponieważ są tyleż mocne, co ślepe.

Znak wolności

Mówiąc w sposób odpowiedzialny o wolności, musimy pamiętać o tym, że wolność nie jest tym, co posiadamy od urodzenia. Posiadamy wolną wolę, ale wolności musimy się uczyć. Właściwie to inni uczą nas wolności, a nade wszystko rodzice. Uczą, pokazując (i tłumacząc) prawdę o dobru i złu, dając przykład silnej woli, czyli takiej, która niewzruszenie idzie za dobrem i nie ulega złu. Kultura permisywizmu (róbcie, co chcecie) jest antykulturą, ponieważ nie liczy się ani z prawdą o dobru i złu, ani ze znaczeniem odpowiedzialności, jaka spoczywa na ludzkiej woli za podejmowaną decyzję.

By nie oddać własnej wolności w epoce dominującego liberalizmu, musimy najpierw tę wolność w sobie wyrobić, a następnie jej bronić. Wolność jest zadana, nie tylko w wymiarze narodowym czy państwowym (suwerenność), ale również w wymiarze osobistym. Zadana, to znaczy, że trzeba ją zdobyć dzięki odpowiedniemu wychowaniu, i to w środowisku, które reprezentuje odpowiednio wysoki poziom kultury. Ciężar ten spoczywa głównie na rodzicach, gdyż z wyjątkiem Kościoła pozostałe instytucje przeniknięte są duchem liberalizmu, a więc ich celem nie jest wychowanie do wolności.

Gdy człowiek posiądzie wolność, czyli zdolność samostanowienia w świetle prawidłowo odczytanej prawdy o dobru i złu, w co zaangażowany jest rozum, jak i wola, to wówczas staje nieustannie przed dylematem: jak realizować dobro, jak unikać zła? Bo to jest właśnie znakiem wolności.

W warunkach liberalizmu wolność taką próbuje się nieustannie podmienić, nawet na jej przeciwieństwo: czyń zło, unikaj dobra, nie potrzebujesz rozumu, wystarczy odruch serca albo ekspresja emocji. Z każdej strony nasza autentyczna wolność jest podkopywana i niszczona. Skutki bywają opłakane, całe pokolenia są już bezwolne, choć pole do działania jest olbrzymie. Tymczasem wystarczyłyby rozum i wola, które rozwinięte (wychowane) do odpowiedniego poziomu byłyby w stanie pomóc człowiekowi w kierowaniu się we właściwą stronę.

Prof. dr hab. Piotr Jaroszyński
http://www.naszdziennik.pl/mysl/90337,jak-nie-odebrac-sobie-wolnosci.html

avatar użytkownika intix

17. Odkurzam ten wpis...

...jedną z wypowiedzi Pana Prof. Piotra Jaroszyńskiego, wyżej zamieszczoną.
Tym samym polecając zatrzymanie się... i w obecnej sytuacji, w jakiej się znajdujemy, przeanalizowanie wszystkiego co powyżej...

Nie połączy nas partia (3/3) Prof. Piotr Jaroszyński


https://youtu.be/QQuYPtR984s