Pada bastion poprawności politycznej

avatar użytkownika Tymczasowy

Ten bastion budowano w U.S.A. przez ponad pół wieku. Teraz będzie zgruzowany. Mowa o akcji afirmatywnej (Affirmative Action), nazywanej odwróconym rasizmem. Przyjemnie będzie patrzeć jak kolejne Wielkie Oszustwo wyzionie ducha.

Całą sprawę zaczął postępak J.F. Kennedy, jeden z najgorszych prezydentów Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Początek to jego Executive Order No. 10925 (6 III 1961), będący pierwocinami akcji afirmatywnej - także w tym sensie, że po raz pierwszy użyto takiego słowa. Celem tego trwającego do dziś procederu miało być ułatwianie przedstawicielom grup etnicznych uważanych za upośledzone w wyniku działania niesprawiedliwego systemu, dostępu do szkół wyższych oraz do dobrze płatnych zawodów. Czarni czy Latynosi, ale przede wszystkim o tych pierwszych chodziło, dostawali preferencyjnie punkty pozwalające im przeskakiwanie innych kandydatów w kolejce. Przykładowo, murzyn-kandydat na strażaka dostawał pracę mimo, że według kryteriów merytorycznych plasował się niżej od białego. Gorsza jakość pracownika oznaczała niższą jakość pracy i ryzyko obniżenia poziomu bezpieczeństwa.

Jasne, że taka polityka społeczna była jawnym rasizmem, którego ofiarą padali Biali. Pewnie, że tu i ówdzie rozlegały się protesty i podawano sprawy do sądu. Te jednak zgodnie z duchem czasów były nieugięte i przyznawały rację nowoczesnym rasistom.  Sprawy zgodnie z zasadami trafiały do Sądu Najwyższego i tam niesprawiedliwość przyklepywano. Niech przykładem będzie "Sprawa Gutter v. Bolinger" z 2003 r., w której po raz kolejny SN dał przyzwolenie na stosowanie kryteriów rasowych przy naborze na wyższe uczelnie. "Pozytywna dyskryminacja" może być stosowana dla dobra studentów z mniejszości rasowych. Przy okazji proszę zwrócić uwagę, że postępakom wolno używać terminu "rasa", choć według nich ras nie ma. 

Dobrym początkiem końca afirmacyjnego procederu była sprawa Abigail Fischer, kandydatki na studia w University of Texas. W 2008 r. Fischer, dziewczyna rasy białej nie została przyjęta na skutek odwróconego rasizmu. Wprawdzie później studiń ukonczyła na innym uniwersytecie, ale to nie przeszkodziło jej podać władze U of T do sądu. Wspierał ją konserwatywny aktywista Edward Blum. Sprawy zakończyły się w 2016 r. Sąd Najwyższy podjął decyzję stosunkiem głosów 4:3. Po stronie postępackiej opowiedział się także sędzia A.Kennedy znany nam dziś z tego, że ostatnio odszedl z SN i dzięki temu na jego miejsce mógł wejść Justice B. Kavanaugh.

Teraz przyszedł czas na słynny Harvard University z Bostonu. To uczelnia, którą kończyli między innymi Barack Hussein Obama II i Michelle LaVougn Robinson Obama. Ten pierwszy zdobywał postępackie ostrogi między innymi pracując jako "community organizer" (organizator społeczności) w Chicago. To taki fach, który polega między innymi na organizowaniu postępackich demonstracji. Swoją walkę zintensyfikowała organizacja o nazwie "Students For Fair Admissions"  (SFFA) osadzona w Washington D.C. Jej członkami są głównie studenci-Azjaci z pochodzenia. W 2014 r. złożyła ona skargę na rzecz 64 różnych grup skupiających Amerykanów pochodzenia azjatyckiego twierdząc, że władze federalnbe zbyt długo tolerują stosowanie kwot (quotas)  przy naborze na studia wyższe. Kwoty, czyli sztuczne utrzymywanie limitów ilościowych dla różnych kategorii ilościowych (jak kiedys Żydów) jest w USA prawnie zabronione i powinny być użyte kary. Jednak jeszcze tym razem nie było klimatu dla sprawiedliwości.

Sytuacja zmieniła się wraz z wyborem Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.  Wreszcie zaczęło się przywracanie Ameryce normalności. Najpierw w dniu 17 XI 2017 r. Department of Justice (jakby Ministerstwo Sprawiedliwosci)  zakomunikował, że wszczął śledztwo w sprawie praktyk dyskryminacyjnych w Harvardzie. Szło o naruszenie ustawy o prawach czlowieka, a dokładniej: "Title VI of Civil Rights act of 1964". Zakazuje ona "dyskryminacji na podstawie rasy lub pochodzenia narodowego stosowanej przez organizacje otrzymujące fundusze federalne". Wsparta jest ona sankcjami finansowymi. Harvardowi dano czas do 1 XII 2017 r. na dostarczenie wszystkich niezbędnych w śledztwie dokumentów. Wladze Harvardu ogłosiły, że chętnie je dostarczą.

Następny krok przyszedł w czerwcu 2018 r., kiedy to administracja prezydenta ogłosiśa, że usuwa wspierane przez Obamę programy akcji afirmatywnej. Zaraz potem, w dniu 30 VIII 2018 r. Department of Justice skrytykował stosowane w Harvardzie "równoważenie rasowe" (racial balancing). Attorney General Jeff Sessions stwierdził: "Żadnemu Amerykaninowi nie można zabronić wstępu do szkoły z powodu jego rasy".

Od wczoraj w centrum uwagi będzie sprawa sądowa toczona w sądzie federalnym w Bostonie. Przeciwko Harvardow zglosiła ją SFFA. Azjaci uważają, że są dyskryminowani rasowo. W procesie naboru stawia się im wyższe poprzeczki niż innym. Gdyby ich nie było, to obecnie na Harvardzie studiowało by dwa razy więcej Amerykanów pochodzenia azjatyckiego. Idzie głównie o Chinczyków i  Hindusów. Nabór do Harvardu opiera się na niejawnych kryteriach. Twierdzą, że trick polega na tym, że w stosowanym podejściu "holistycznym"  karze się ich dając niewiele punktów za cechy osobowe, nie merytoryczne. Władze Harvardu uznają, że Azjaci są mniej lubiani niż inni. Protestujący zarzucają stosowanie systemu kwotowego. 

Oczywiście administracja uniwersytecka broni się, choć jej postępacki zapał jest dobrze udowodniony. Na przykład jej rasistowskie zabiegi sprawiły, że Czarni stanowią 14.6% studentów mimo, że według danych z 2015 r. w całej populacji USA Czarnych jest mniej - 12.3%.  A przecież wiadome jest, że Murzyni w szkołach podstawowych, średnich i wyższych  radzą sobie zdecydowanie gorzej niż inni. Światłą administrację Harvardu  wspierają  przewidywalni wyjcy.  American Civil Liberties Union  (Amerykańska Unia Swobód Obywatelskich) argumentuje, że "proces naboru na studia oparty na podejściu caśosciowym (holistic) jest wrażliwy na rasy i służy pogłębiamu wolności akademickiej uniwersytetu [Harvardu] w celu utrzymania zróżnicowania społeczności studenckiej". Ten światły pogląd ministranci bóstwa "Diversity" wyrażają też przedstawieciele innych uniwersytetów tworzących Ivy Legue (Ligę Bluszczową).

Azjaci otwarli wczorajszy dzień demonstracjami w Bostonie. Na szturmówkach widniały hasla: "Stop rasizmowi" i "Wolny wstęp dla wszystkich". Sprawa w sądzie potrwa z trzy tygodnie. Bez względu na wynik strona przegrywająca odwoła się do Sądu Najwyższego. A tam już na nich czeka skład odnowiony w imię prawdy i normalności. Postępacy nie powinni mieć złudzeń.

Radość w tej całej sprawie wynika stąd, że przecież nie chodzi tu jedynie o jeden uniwersytet. Decyzja SN zniszczy robaczywe owoce postępackiego procederu w innych szkołach wyższych i w innych dziedzinach. To już tylko kwestia czasu.

 

3 komentarze

avatar użytkownika Tymczasowy

1. No to

skonczy sie murzynom ..., tak jak przyslowiowej babci. Jakze wesolutko gralo sie na nosie innym ludziom. Harvard przyjmuje rocznie 1 600 nowych studentow, a chetnych kandydatow jest 42 tysiace. Okolo 27 na jedno miejsce.
Ilosc Czarnych studentow moze spasc z kilkunastu do 1%.

avatar użytkownika Maryla

2. Tymczasowy

" Decyzja SN zniszczy robaczywe owoce postępackiego procederu w innych szkołach wyższych i w innych dziedzinach. "

Oby tak sie stało. Postepacy tak łatwo się nie poddają. Zajęli juz tyle ważnych przyczółków, że bitwa o normalność może trwać dziesięciolecia, jak wygramy kolejne potyczki.

Pozdrowienia



przed listopadowymi wyborami do Kongresu Demokraci zaliczają
kompromitację za kompromitacją. Po blamażu w sprawie powołania do Sądu
Najwyższego Bretta Kavanaugha cios ich kampanii wyborczej zadała bardzo
znana senator Elisabeth Warren. Demokratka postanowiła odgryźć się
Trumpowi i udowodnić, że ma indiańską krew. Po testach okazało się że
owszem jest Indianką w 1/1024 części. Jej kampanijna akcja może
całkowicie odmienić amerykańska politykę różnorodności i wobec
mniejszości etnicznych.

Warren jest jedną z najbardziej znanych Demokratek i zaciekłych
przeciwniczek Trumpa. Ten traktował ją z wzajemnością i szyderczo
nazywał Pocahontas – od imienia indiańskiej księżniczki. A to dlatego,
że Warren twierdziła, że w jej żyłach płynie indiańska krew. To
pozwalało jej m.in uzyskać posady na uniwersytetach w ramach preferencji
dla mniejszości etnicznych i rdzennych mieszkańców Ameryki.

Na jednym z ostatnich wieców wyborczych Trump po raz kolejny z niej
zakpił mówiąc, że wpłaci milion dolarów na wskazaną przez nią
organizację charytatywną jeśli zrobi testy DNA i wykaże, że rzeczywiście
w jej żyłach płynie indiańska krew. Warren i media po raz kolejny
oskarżyły Trumpa o rasizm.

Polityk dała się sprowokować zrobiła testy i wokół nich wielki szum
propagandowy. Okazało się jednak, że to już nawet nie był strzał w
stopę, ale prosto w łeb. Z testów wynika, że „być może” miała
indiańskiego przodka gdzieś pomiędzy 6, a 10 pokoleniem wstecz. Według
ekspertów zajmujących się genami i pochodzeniem oznacza to, że Warren
jest Indianką mniej więcej w 1/1024 części. na dodatek wyszło, że
prawdopodobnie jej ‚indiańskość” jest meksykańskiego, peruwiańskiego,
albo kolumbijskiego pochodzenia. Dodatkowo z badań wynika, że przeciętny
Amerykanin ma w sobie 2 razy więcej „indiańskiej krwi” niż Warren.

To wystarczyło, by Warren stała się obiektem szyderstw i by runął
kolejny wyborczy plan Demokratów, którzy oskarżają Trumpa i Republikanów
o rasizm, a sami przedstawiają się jako obrońcy uciskanych mniejszości.

Sprawa jest absurdalna i groteskowa, ale może mieć wielki wpływ na
amerykańską politykę wewnętrzną. Demokraci zawsze opierali swoje sukcesy
wyborcze o pozyskiwanie głosów mniejszości. Oni tez forsowali
rozwiązania socjalne i polityczne mające dawać owym „prześladowanym
mniejszościom” przywileje – w rekrutacji na studia, do pracy,
przyznawaniu pomocy społecznej etc.

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika Maryla

3. Dziennik „New York Times”

Dziennik „New York Times” opublikował artykuł, w którym informuje, że Departament Zdrowia i Pomocy Społecznej ( Department of Health and Human Services) przygotowuje przepisy mające prawnie regulować definicję płci.

Posługiwać by się nią miały wszystkie instytucje federalne. Płeć miała by być określana na podstawie „obiektywnych, potwierdzonych naukowo cech biologicznych”. Determinowana byłaby w momencie urodzenia na podstawie drugorzędnych cech płciowych.

„Oznaczenie płci w akcie urodzenia jest ostatecznym dowodem na to jakiej płci jest dana osoba, chyba, że jej odmienność wykażą badania genetyczne” – napisano w w cytowanych przez dziennik propozycjach nowych przepisów.

Ta wiadomość wywołała już pełną mobilizację w środowiskach zmiennopłciowców z LGBTcoś tam coś tam. Centrum Prawne Zmiennołciowych (The Transgender Law Center) napisało w oświadczeniu, iz propozycje regulacji „mają wymazać egzystencję osób zmiennopłciowych” i że administracja Trumpa planuje „destrukcję naszej społeczności”.Kolejna organizacja – Kampania na rzecz Praw Człowieka (The Human Rights Campaign) napisała, iż „definiowanie płci w tak wąski sposób wpisuje się w język antyrównościowych ekstremistów i jest częścią zamierzonej strategii by zniszczyć ochronę dla ludzi LGBTQ”.

W Stanach Zjednoczonych jeszcze do 2103 roku uznawano, że jeśli komuś wydaje się, że ma inna płeć niż ma to cierpi zwyczajnie na chorobę psychiczną. Kampania prowadzona przez zmiennopłciowców i wiele uniwersytetów zmieniło jednak podejście do kwestii płci.

Zwieńczeniem tego były wydane przez Obamę regulacje dotyczące toalet, szatni, łazienek etc w szkołach publicznych. Przewidywały one, że jak chłopiec, czy mężczyzna mówi że jest kobietą to może sobie wejść pod prysznice pluskać się z dziewczynkami. Administracja Obamy zagroziła, że szkoły, które się nie podporządkują przepisom stracą federalne dotacje.

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl