Scenariusz wyjęty spod leninowskiej kurtki

avatar użytkownika Nonne

     Przedstawiam rozdział pod tytułem: „Film ‘Czarny Czwartek’ scenariusz wyjęty spod leninowskiej kurtki”, z książki „Na ulicach Gdyni – 17 grudnia 1970”, Andrzej Fic (podtytuł „nowe fakty-nowe interpretacje”). Rozdział ten stanowi jakby suplement do książki i następuje po zamkniętej podsumowaniem jej właściwej części. Pokazuje m. in., jaka – w niektórych kontekstach – może się narzucać interpretacja symbolu człowieka niesionego na drzwiach. Oto ten rozdział:

       "" Wprawdzie zagadnienie odpowiedzialności za zbrodnie popełnione w grudniu 1970 r. na Wybrzeżu oraz przyczyny okrucieństwa w działaniach milicji i wojska – na ulicach i wobec osób zatrzymanych – nie są tematem tej książki, jednak z odniesienia się do pewnych kuriozalnych wypowiedzi wyjaśniających przyczyny bestialskich czynów wobec bezbronnych cywilów, dokonanych przez funkcjonariuszy, które znamy może zwłaszcza z tragicznego przebiegu zdarzeń 17 grudnia w  Gdyni, trudno mi zrezygnować. 

Wypowiedzi te wyszły bowiem od twórców scenariusza filmu „Czarny Czwartek” (od Michała Pruskiego w obecności drugiego autora scenariusza – Mirosława Piepki), zatem od osób, które mogą do swojego rozumienia tych zagadnień wracać. Zwłaszcza, że wypowiedzi te, tłumaczące bestialstwo milicji i wojska wobec protestujących rezultatem utraty sumień przez… Polaków (sic) i przyrównywanie kondycji moralnej Polaków do enkawudowskiej i gestapowskiej, nie spotkały się z żadnymi  reakcjami.

        Na marginesie kilku tych twierdzeń, które dalej zacytuję w dokładnych ujęciach, rodzą się  pytania:     

– czy obecne, publiczne „pieczętowanie się” słowami Z. Herberta a skrywanie wielu lat własnej wierności temu, co kłóciło się z herbertowskim poczuciem smaku, to właściwy stosunek twórcy do odbiorcy jego dzieła dotyczącego zbrodni komunizmu?

–  czy pezetpeerowska przeszłość, leninowsko-marksistowski rodowód intelektualny osoby udzielającej „eksperckich” komentarzy na temat ideologii komunistycznej albo Narodu Polskiego, może nie mieć znaczenia dla adresatów tych wypowiedzi?

      Po premierze filmu „Czarny Czwartek” przetoczyła się dyskusja, prawie całkowicie poza głównym nurtem medialnym – jak zwykle, gdy chodzi o odpowiedzialność za zbrodnie komunizmu wobec jego żyjących funkcjonariuszy – dotycząca niezaistnienia w tym filmie postaci W. Jaruzelskiego i S. Kociołka. Mówiono i pisano, że powody są niezrozumiałe, bo przecież Jaruzelski… . Dalej już następowały oczywiste uzasadnienia.

17 marca 2011 r., w „Rozmowach niedokończonych” Radia Maryja, scenarzyści filmu – przede wszystkim Michał Pruski – udzielili odpowiedzi na ten temat. Nie była to odpowiedź otwarcie wyjaśniająca powód pominięcia roli ministra MON w stworzonym obrazie Grudnia. Przeciwnie – była pozorna i niepoważna. Ale chyba można odnaleźć klucz do wyjaśnienia przyczyny tego istotnego braku w scenariuszu (i filmie), który pozwoli też zrozumieć przyczyny wypowiedzi scenarzysty M. Pruskiego o Polakach, w świetle bestialskich zachowań milicjantów i żołnierzy (milicji i wojska).

      Przytoczę najpierw stenogram fragmentu tej dyskusji dotyczący  W. Jaruzelskiego:

M. Pruski: „Dlaczego nie ma w tym filmie Jaruzelskiego? Dlatego, że my chcieliśmy pokazać ten straszny czas przede wszystkim od strony ofiar. To jest jedna sprawa. Druga sprawa: jeśli już pokazywaliśmy w jaki sposób zachowuje się władza, to korzystaliśmy z materiałów źródłowych, które były oparte na stenogramach tzw. tajnych narad u pierwszego sekretarza W. Gomułki, które stenografował ówczesny szef sekretariatu Gomułki, Stanisław Trepczyński. On prowadził taki notes, w którym zapisywał, kto co mówił na tych zebraniach u Gomułki, m.in. 17 grudnia w czwartek. U Trepczyńskiego, w stenogramach, nie ma postaci generała Jaruzelskiego. Dlaczego go nie ma? No to bardzo łatwo to sobie wytłumaczyć. Dlatego, że w tych zebraniach brali udział tzw. najwyżsi członkowie władz partyjno-państwowych. A więc: członkowie Biura Politycznego, sekretarze Komitetu Centralnego i premier Cyrankiewicz. Wojciech Jaruzelski w tym czasie nie był ani członkiem B.P. ani sekretarzem K.C. Nie zapraszano go na te tajne spotkania. Natomiast brał on udział, jak szereg innych, że tak powiem, pomniejszych partyjnych funkcjonariuszy w obradach, podczas których Gomułka wydał słynną instrukcję w sprawie używania broni. Bo to była instrukcja – to nie był rozkaz używania broni. To była instrukcja, która mówiła, że najpierw ostrzeżenie głosowe, potem pierwsze salwy w powietrze, potem w nogi, itd. Jak to było realizowane na ulicach miast, Gdańska, Gdyni, Szczecina i Elbląga, to wiemy. Oczywiście strzelano w zależności od sytuacji i widzimisie dowódców poszczególnych jednostek operacyjnych. I jak została przyjęta decyzja, instrukcja Gomułki? Milczeniem, ciszą. Nikt nie zabrał  głosu.  Nikt  kompletnie  się  nie  wypowiedział.

Zbigniew Branach (dziennikarz):  Jednak bym tutaj sprostował,  bo w wielu tych naradach, decydujących, uczestniczył Jaruzelski. Na jakiej zasadzie? Gdy decyzja dotyczyła udziału wojska, to Gomułka mówił: doprosić Jaruzelskiego, jako ministra Obrony Narodowej. I on w jego obecności tzw. bezpieczniki podał. Trzeba zwrócić uwagę, że siedzi oficer, generał, który zawsze się chwalił, że on cały szlak od Lenino do Berlina przeszedł, który wie co to znaczy użyć wojsko w mieście. I on tak, jak pan redaktor mówi: milczy…

M. Pruski:  Milczy.

Zbigniew Branach:  On milczy, a Gomułka nawet w wojsku nie był. I Gomułka nie miał przełożenia na wojsko decyzyjnego. A jeszcze potem był obecny Cyrankiewicz i ten był zwierzchnikiem bezpośrednim  Jaruzelskiego”.

      Nie ma postaci Jaruzelskiego w scenariuszu bo nie zaistniał w notatniku Trepczyńskiego. Z takim kabaretowym uzasadnieniem autorów mamy do czynienia, którzy zabronili sobie wyjść poza ów notatnik, przyjmując go jako jedyne źródło wiedzy o roli W. Jaruzelskiego w zbrodni.

Ten materiał z ich wypowiedzi marnuje się dla ciekawych powodu braku jakiegokolwiek udziału ministra MON w dramacie Grudnia ukazanym w filmie.

 „My oparliśmy się na notatkach Trepczyńskiego” – mówią udający bezradność autorzy scenariusza. Milczenie na naradzie u W. Gomułki ma zwalniać od odpowiedzialności za użycie broni w Grudniu, które nie mogło nastąpić bez wydania rozkazu strzelania dowódcom podległym Jaruzelskiemu – bo musiało przecież  wyjść od ministra MON, którym był.

      I  jeszcze kilka znamiennych wypowiedzi M. Pruskiego.

Pan M. Pruski przypomniał również dramatyczne przejścia Wiesława Kasprzyckiego, katowanego w wyjątkowo bezlitosny sposób w Prezydium M.R.N, po czym podzielił się ze słuchaczami taką myślą: „Wydaje się, że Gestapo czy NKWD miały swoje okrutne metody torturowania więźniów, a okazuje się, że  Polak  przeciwko  Polakowi  potrafi  być  równie  okrutny”.

Zatem to nie jego partia, nie PZPR, do której M. Pruski wstąpił (tak, tak) w latach 70-tych, zgotowała taki los mieszkańcom Gdyni i innych miast Wybrzeża (Polakom), działając przez podporządkowane sobie i indoktrynowane ideologicznie formacje milicji (szczególnie zomo) i Ludowego Wojska Polskiego. Ten los – okazuje się – zgotował Polak Polakowi. Bo to nie Kliszko czy Kociołek katowali pałami Polaków do stanu agonalnego. A w końcu oni to też pewnie Polacy – mniemam, że usłyszelibyśmy to potwierdzenie, skoro ta etniczna kategoria została już użyta (jak zawsze gdy to wygodne), mimo, że jest tak mało ważną w polskiej kulturze. Tyle, że – jak wnioskować – nie są oni z tych najgorszych Polaków. To nie sadyści z katowni w gdyńskim Prezydium. Jaruzelski tylko milczał, a Polacy katowali i mordowali. Po prostu Polacy, Naród – powiedział nam M. Pruski – potrafił się zrównać w okrucieństwie z takimi organizacjami jak Gestapo (nieliczne wśród Niemców) czy NKWD  (nieliczne wśród Rosjan).

M. Pruski, niepohamowany w piętnowaniu zbrodni, powiedział również oskarżycielsko (jakby przeciwko zakłamaniu), że… „wojsko polskie nie strzelało w bruk, ale wprost do ludzi”.             Mamy więc sensację, przewrót w wiedzy historycznej: na ulicach  działało  Wojsko  Polskie  a  nie  LWP.

       Do czego Polacy są zdolni ukazał powtarzając jeszcze opowiedziane mu przez Adama Gotnera zdarzenie. Ów, ciężko ranny, gdy odzyskał na chwilę świadomość, zobaczył – jak powiedział M. Pruski – że „polski żołnierz przystawił mu do  głowy  pistolet”.

Mamy uwierzyć, że w tamtej sytuacji, bliskiemu śmierci A. Gotnerowi, jego przemyśleniom, miała nie umknąć polskość tamtego żołnierza, która (o dziwo) nie wyraziła się może w … opiekuńczym geście skrzydeł husarskich albo królewskiego orła –  któremu  korony  brakowało  nawet  na  czapce  tego  żołnierza.

Zatem, zdaniem M. Pruskiego, Polskość miałoby uosabiać wojsko indoktrynowane przez internacjonalistyczną partię, do której – kilka lat po Grudniu – sam wstąpił. Można by jeszcze pytać, czy na skutek traumy, o której dwukrotnie wspomniał w audycji, że ją przeżył, wybrał towarzystwo bardziej ludzkich istot?

Scenarzysta przypomniał też w tym miejscu słowa Z. Herberta: „Naród,  który  traci  pamięć  traci  sumienie”.

Jakie znaczenie ma opinia człowieka, który nie pamięta, że należał do PZPR i był komunistą, przejętym marksizmem-leninizmem do szpiku kości, na temat tego, o czym miałby pamiętać Polski  Naród?

Mamy się zatem dawać nabierać na rzekome formowanie się Michała Pruskiego na „Potędze smaku”?

Bo leninowska kurtka, nie była dla niego przedmiotem drwiny, jak dla Herberta w jego wierszu, lecz chlubą. Dzieła Lenina i Marksa były biblią M. Pruskiego, sięganie do których pozwoliło mu, marksiście, przetrwać trudne dla komunizmu i partii czasy lat 1980-81, umacniać siebie w nadziei, że ona jeszcze się podniesie, a nawet umacniać innych towarzyszy w woli wytrwania w tej osobliwej „wierze” (choć – przynajmniej w wymienionych latach, o późniejszych nic nie wiem – nie objawiał wrogości wobec Solidarności i prywatnie był za demokratyzacją  w  PZPR  –  to muszę zaznaczyć, mając takie rozeznanie).

Co jest przyczyną tak zdeformowanego widzenia rzeczywistości przez autora scenariusza, jakby to mieszkańcy Gdyni (skoro naród bez sumienia) dopuścili się przemocy, zbrodni i bestialstw?

Może to zrzucanie odpowiedzialności na Naród, na Polaków, którzy mieli jakoby utracić sumienie, rozgrzesza wiernego członka partii w jego własnym i broni jego własnego porządku myślowego. Jeśli przyjąłby, że to partia strzelała do niego w 1970 r., to jak miałby sobie dzisiaj odpowiedzieć na pytanie, czego w niej – kilka lat później – szukał?                     

Ale skoro strzelał naród, który utracił sumienie, to wszystko trzyma się kupy. Przystąpił do pezetpeerowskiego grona tych, którzy – może i nie są bez grzechu – ale nie katowali w Prezydium  i  nie przystawiali pistoletu do głowy Adamowi Gotnerowi.

       Z Michałem Pruskim poznaliśmy się i szczerze ze sobą rozmawialiśmy w okresie 1980-81, choć ja byłem na przeciwnym krańcu przekonań politycznych oraz politycznej i środowiskowej  przynależności.

Tamta szczerość byłaby jakoś zobowiązująca i dzisiaj (mimo, że znajomość nasza skończyła się krótko po grudniu 1981 roku, gdy M. Pruski nie złożył legitymacji PZPR i dalej pracował w jej organie – „Głosie  Wybrzeża”). Ale wobec zacytowanych tu wypowiedzi milczeć nie mogę, gdyż treści te zostały publicznie wypowiedziane i do mnie oraz dlatego, że nikt ich do tej pory nie  skomentował.

Michał Pruski nie był ani pezetpeerowskim karierowiczem, ani prostackim aparatczykiem, ale komunistą takiego typu, o jakim niesłusznie mówiło się, że ich już, jakoby, przynajmniej od  czasów Gierka, nie ma. A na te, cytowane tutaj jego wypowiedzi w „Rozmowach Niedokończonych”, nie zareagowano sądząc na pewno, że muszą znaczyć co innego. Myślano zapewne, że człowiek ukształtowany przez Grudzień, przez oddane do niego strzały (M. Pruski bardzo starał się zaprezentować jako człowiek uformowany przez tamte przeżycia) i właściwie bohater wracający pamięcią do przeżytej traumy, musi otrzymać szczególne prawa wypowiedzi, a koniec końców (o naiwności) na pewno ma coś prostodusznego na myśli. Skoro „dał” nam (jak mówiono) „film, na który długo czekaliśmy” oklaskiwany na pokazach, uspakajano się zapewne, że ma prawo do jakiejś … nieporadności i … nieścisłości w chwilach, gdy wraca… trauma. A szereg zabiegów takich jak wypowiedziane z estyma nazwisko nauczycielki historii z liceum, która była w AK, nasuwa bielmo na oczy. O ocenie przez M. Pruskiego (w czasach PRL) choćby „Radia Wolna Europa”, rozgłośni, dla której historia AK była istotnym gruntem ideowym – przecież prawie nikt nie wie. Goście audycji zapytani gdzie się poznali, odpowiedzieli niewinnie (M. Piepka): „My  przez wiele lat zajmowaliśmy się dziennikarstwem. Pracowaliśmy jako  reportażyści  w  miejscowej  prasie. Tam  się  poznaliśmy”.

Czego tu się czepiać? „Głos Wybrzeża” był miejscową prasą.

       Nie powinna mieć też miejsca sytuacja, gdy bez informacji o stosunku scenarzysty do komunizmu w latach PRL, otrzymujemy sygnowaną przez IPN opinię M. Pruskiego na temat tej ideologii (cytuję wypowiedź M. Pruskiego z płyty CD dołączonej do „Biuletynu IPN” nr 12/2010):

„Ideologia ta, wbrew temu co głosiła, lekceważyła podmiotowość człowieka, na korzyść tzw. dyktatury proletariatu, czyli zbiorowej mądrości partii. Był to od początku do końca system utopijny, którą to utopię na siłę starano się wprowadzić w życie  z  wiadomymi  skutkami” (koniec cyt.).

Znane są przypadki, gdy szanowanymi ekspertami od ideologii komunistycznej zostawali byli jej wyznawcy. Ale było tak wtedy, gdy nie kryli swej przeszłości i było jasne dlaczego z        komunizmem zerwali, a zatem jaką wartość ma to, co dzisiaj mówią. Przecież w Polsce nie trzeba nosić piętna komunisty. Jeśli tylko wyznać błąd i nie mydlić oczu rzekomym kształtowaniem się na Herbercie i Wolnej Europie, łatwo znaleźć zrozumienie. Najwyraźniej M. Pruski za prywatną uważa sprawę, że o „zbiorowej mądrości partii” demonstrował w PRL inne zdanie  –  i  to  chyba  do  końca  jej istnienia – niż dziś w swoich pouczeniach (m. in. na spotkaniach z uczniami w szkołach).

        W niezliczonych publicznych wypowiedziach M. Pruskiego zwraca też uwagę ciągłe powtarzanie, że niesionym na drzwiach „Jankiem Wiśniewskim” był Z. Godlewski. Z całym szacunkiem dla ofiary i jej bliskich, ale przez wręcz nachalność tego nieudowodnionego twierdzenia, trudno nie odczuć sugestii, że obok zabitych zwykłych robotników, synowi oficera wojska polskiego (co mamy już wbite do głów; bo najczęściej już nawet nie mówi się, że LWP) ten sam los … Polak  Polakowi zgotował.

A wówczas, Z. Godlewski – symbol pomordowanych w Grudniu 1970 r. – najlepiej będzie oddawał wymiar polskiego piekła bez sumień.

O nikim konkretnym nie twierdzę, że ma intencję takiego przekazu. Wskazuję na zjawisko, które – gdy zostało wywołane – dalej może się rozwijać bezwładem braku zastanowienia. Ale pozwolę sobie ponownie w tej książce zapytać: o którym z poległych kiedykolwiek wspomniano czyim, ojca   jakiego zawodu, był synem?                         

      Film A. Krauzego, w większości jego wątków i sekwencji, jest prawdziwy; w wątku władzy i jej decyzji, nie. Pominięcie postaci W. Jaruzelskiego i Kociołka (czwartej osoby w państwie) zamazuje prawdę. Wypowiedzi poza filmem, takie jak M. Pruskiego, objaśniające gdyńską tragedię na poziomie zaniku sumień w Polakach, nie mogą być bez znaczenia dla rozumienia Grudnia – a szerzej –  historii Polski i samej Polskości. Zanika w nich podział na ludzi partii, władzy, milicjantów, wojskowych a z drugiej strony społeczeństwo, którego wolnościowe reakcje  tamci  tłumią.

Cicha zamiana leninowskiej kurtki na herbertowską marynarkę utrudnia ocenę wypowiedzi M. Pruskiego"" .

4 komentarze

avatar użytkownika Tymczasowy

1. Bolesna sprawa

Reczywiscie, od naszych powinnismy wymagac wiecej niz od Onakich. Z ciezkim sercem trzeba wywazac uncje slusznosci.Lepiej to robic niz pozostawac w stanie niejasnosci. Mimo wszystko dziekuje tworcom filmu, ktory zrobil swoje w swiadomosci spolecznej.
Czy cos stoi na przeszkodzie, by Pan opublikowal serial zlozony z fragmentow ksiazki?
Popzdrawiam.

avatar użytkownika Nonne

2. @Tymczasowy

Tak, będę chciał zamieścić trochę fragmentów książki, i już to robię w kolejnych komentarzach do http://www.blogmedia24.pl/node/77942 „Warto tak ciągle o Godlewskim? że on Wiśniewski?” , a dużo wcześniej tekstem http://www.blogmedia24.pl/node/72788 > (2) Z Tajemnic gdyńskiego Grudnia 1970 – problem z autorstwem „Ballady o Janku Wiśniewskim”< , który umieściłem w publikacji pt. „Ballada o Janku Wiśniewskim – kłopotliwa prawda” z podtytułem: „(uzupełnienie do książki: „Na ulicach Gdyni – 17 grudnia 1970”) „ , wyd. 2015 r.
Niestety, będę musiał być dość nieregularny w zamieszczaniu tych kolejnych fragmentów, za co z góry przepraszam (jak i za „udającą mi się” rozsypkę ich formatowania), szczególnie Pana Tymczasowego – bardzo życzliwego tym tekstom. Oczywiście, bardzo dziękuję też Pani Maryli, za ulokowanie moich „grudniowych” wpisów w rubryce polecanych przez Redakcję.

avatar użytkownika Nonne

3. Przepychanka prof. J. Eislera do pierwszeństwa

po 1989 r., była potrzebna nauce?
Z moich polemik zamieszczonych w „Ballada o Janku Wiśniewskim – kłopotliwa prawda”, podtytuł: (uzupełnienie do książki: „Na ulicach Gdyni 17 grudnia 1970”), rozdział IV:

Grudniowy bunt 1970 powstaniem??

Prof. Jerzy Eisler oznajmił w wywiadzie z 20.11.2015 r. („Dziennik Bałtycki” – J. Zalesiński): „Nie chcę wypinać piersi do orderów, ale jako pierwszy w 1990 roku użyłem określenia „powstanie grudniowe”. Zostało to bardzo źle przyjęte przez większość kolegów historyków […]. Jeśli punktem odniesienia będzie powstanie warszawskie, to powstania listopadowego, ani styczniowego nie możemy tak nazywać, bo to nie ta skala ofiar i zniszczeń. Ale jeżeli używamy określenia powstanie na różne bunty w XVIII wieku, które radykalizmem, determinacją, zaciekłością przypominają Grudzień `70, to nie widzę powodów, by nie mówić w tym przypadku o ludowym powstaniu”. Dziennikarz dodał od siebie: „Oddawałoby to prawdziwą miarę tego wydarzenia w najnowszej historii Polski” (koniec cytatu).
Absurdem jest twierdzić, że skoro powstania warszawskie, listopadowe i styczniowe nie były równe w skali ofiar i zniszczeń, czyli w kwestii bez znaczenia wobec istotnego tu charakteru tych wystąpień, to i bunty 1970 r. do powstań można zaliczyć.
Natomiast bunty chłopskie w XVIII w. (poza Polską) bywały w historiografii nazywane powstaniami przez ideologicznie lewicowo nastawionych historyków, dla wyniesienia identyfikacji klasowej ponad narodową (L. Bazylow). Poza tym – tak czy owak rozpoczynające się – ostatecznie zawsze miały charakter wystąpień siłowych, zbrojnych i to nie tylko defensywnych. Zatem nazywanie ich powstaniami było właściwie w zgodzie z definicją pojęcia jeśli chodzi o ich zbrojny charakter, ale przy ideologicznym sprowadzeniu władzy i jej elity do zewnętrznej okupacji, choć narodowo tożsamej z buntującymi się.
Można określić władzę w Polsce 1970 r. jako okupacyjną – czemu prof. J. Eisler byłby chyba mało przychylny – ale bunt 1970 nie był zbrojną walką o swe cele narodowe, zrywem zbrojnym.

Oddanie prawdziwej miary Grudnia musi się odbywać adekwatnymi środkami, tak jak dokonywano tego w podejściu do historii autentycznych powstań (by trzymać się przywołanych przykładów): warszawskiego, listopadowego czy styczniowego. Czy stosowanie terminu „powstanie” niezgodnie z definicją, nie dewastuje pojęciowego aparatu naukowego? „Słownik języka polskiego” (PWN) definiuje „powstanie” jako: „zbrojne wystąpienie w imię wolności, wyzwoleńcza walka zbrojna; insurekcja”.
Pojęciem „powstanie” fałszuje się istotną prawdę historyczną o buncie 1970 r.

A jeśli dalej upierać się przy powstaniu1970, to mielibyśmy ich bezliku. Np. 31 sierpnia 1982 r., w dziesiątkach miast Polski doszło do wystąpień ulicznych na bardzo dużą skalę – spontanicznych, jak i wprost wywołanych wezwaniem do nich przez podziemne władze „Solidarności”.
Konkretnie zamierzone były jedynie – jak w Grudniu `70 – zwykłe demonstracje protestacyjne, które (głównie na skutek ich tłumienia siłą) przerodziły się w coś, co od zwykłych demonstracji bardzo je różniło. W wielu miastach trwały dłużej niż jeden dzień (w Gdańsku 3 dni). Komuniści zastrzelili w Lubinie 5. demonstrantów, w niektórych miastach ludność budowała (marne zresztą) barykady na ulicach i walczyła z milicją tym, co nawinęło się pod rękę, lecz nie były to środki fizycznej walki z założenia służące do zabijania. Nie była to broń palna i materiały wybuchowe, nawet nie kosy czy noże. Podobnie było w 1970 r., gdy używane środki (kamienie czy nawet rozpędzone samochody) nie miały zabijać lecz powstrzymywać, rozpraszać oddziały milicji.
Dlaczego zatem i tych wystąpień z lat 80., tym bardziej nie nazwać powstaniem? A jeśli tak, to przez pierwsze miesiące 1982 r. mieliśmy powstania najrzadziej co dwa tygodnie, a później co miesiąc do końca tego roku, w miesięcznice 13 grudnia. A może cały ten okres stanu wojennego, przynajmniej do września 1982 r. (najliczniejszych „powstań”) określi ktoś mianem powstania, zwłaszcza ktoś, kto traci z oka – już nie mówmy: umniejszenie rangi rzeczywistych takich powstańczych zrywów – ale potrzebę zachowania przejrzystości pojęć dla całościowego ogarnięcia dziejów nie tylko PRL, ale Polski i dziejów powszechnych?
Tylko, że wtedy do powstań trzeba byłoby zaliczyć lata demonstracji 1861-2 i starć ulicznych w Królestwie Polskim. Jak to zrobić, skoro żyjący wówczas Polacy uważali, że do wywołania powstania przystąpili dopiero występując zbrojnie w styczniu1863 r.?

Nazywanie Grudnia`70 powstaniem dlatego też rażąco niszczy prawdę o specyfice Grudnia, że w odróżnieniu od prawdziwych powstań, bunt 1970 r. nie dawał władzy w żadnym zakresie i sensie usprawiedliwienia do jakiegoś – mimo wszystko jednak – prawa do przeciwstawienia się oddawanym do niej karabinowym strzałom równorzędnymi środkami, bo tych strzałów ze strony ludu nie było.
W polskiej kulturze najeźdźcy, okupanci, zachowywali jakiś margines prawa do rycerskiej walki; mimo wszystko, jak nigdy nie do zbrodni.
Ale w 1970 r. tak nie było. Okupant, władza z moskiewskiego nadania zaczęła strzelać do nieuzbrojonych, którzy – gdy wychodzili na ulice w protestacyjnych demonstracjach – nie myśleli nawet o tym, żeby się zbroić, a i do końca nie powzięli takich zdecydowanych dążeń, choćby porównywalnych z tymi w Poznaniu, w 1956 r.
Dlatego, nazywanie powstaniem Grudnia 1970 r., jest podszyte usprawiedliwieniem zbrodni.
Oczywiście także określenie „rebelia” używane przez niektórych historyków – wg „Słownika języka polskiego” to „zbrojny spisek, bunt, powstanie” – jest w omawianym przypadku równie niewłaściwe.

avatar użytkownika Nonne

4. Kim był, czy choć kim nie był – zabity na drzwiach? Wstęp do

poszukiwań odpowiedzi na to pytanie.

Wybór postaci symbolizującej zabitych a nawet po prostu znaku Grudnia 70., nigdy nie był uzasadniony zastanowieniem szerszym ponad jednozdaniową, tautologicznie ujmowaną rację. Przyjęcie za taką symboliczną postać bohatera ballady, a później bardziej chyba jeszcze automatyczne zastąpienie branego w cudzysłów Janka Wiśniewskiego poległym z oficjalnej listy ofiar (z 1971 r.), jakoby rzeczywiście spoczywającym na drzwiach w pochodzie udokumentowanym fotografią, było wyborem już domyślnie bezdyskusyjnym. Ale czy naprawdę nie zdarzają się sytuacje, gdy to wybór legendy na symbol może być lepszy od faktyczności, jak np. w tym przypadku, nawet gdyby faktyczność była niewątpliwa w przypadku Godlewskiego, a jej brak w przypadku Wiśniewskiego?
Zawsze miałem też mieszane uczucia wobec samego, związanego z drzwiami, „wyniesienia” jednego z zabitych ponad pozostałych, kimkolwiek miałby on nie być.
Ksiądz prałat Edmund Wierzbowski (w 1970 r. wikary kościoła pw. Św. Rodziny znajdującego się 100 metrów od kładki SKM) powiedział w swojej relacji (z 1.07.2015) co odczuł na widok człowieka poniesionego w pochodzie na drzwiach z ubikacji, w którym wziął udział: …„to nas tak jeszcze więcej zabolało, że to było takie ubliżające” (cyt. z uzupełnienia do książki: „’Ballada o Janku Wiśniewskim’ – kłopotliwa prawda”, 2015).
Wcześniej, w książce, czułem się zmuszony rozpocząć rozdział „Drzwi – skąd, ile i które?”, od zdań:
„Pytanie o drzwi – prozaiczny przedmiot wprowadzony na scenę grudniowego dramatu z jednego z najbardziej prozaicznych miejsc: z toalety. Ziemska prawidłowość przemieszania tego, co z wzniosłości ludzkiego ducha uświęcone krwią, z tym, co z najniższej materii. Dla doczesnego porządku to zwykłe połączenie. Choć – jeśli patrzeć z naszej odległej i bezpiecznej perspektywy, z dala od gorączki zdarzeń – ten porządek wydaje się może zbyt dosłowny. Jest zbyt skrótowy. Zwykliśmy oddzielać niskie od wysokiego większą ilością ogniw: przedmiotów, czynności, słów, pojęć – odwracających naszą uwagę od przypadkowości, głębiej czy bardziej potocznie rozumianej.
Ale tamte drzwi, widziane dziś prawie jako nieodłączny element oprawy tej narodowej tragedii – śmierci, odwagi i wzniosłych inspiracji protestujących ludzi – pozwalają (jeśli odkryć z których miejsc je zabierano i policzyć) na weryfikację przebiegu wypadków tego dnia – liczby pochodów, a więc na poznanie dynamiki zdarzeń; obrazu jednostkowego, ludzkiego i polskiego dramatu, i siły ducha ludzi umiejących mu sprostać”. (koniec cyt.).
Pochody niosące zabitych wielokrotnie podchodziły pod baraki na ulicy Czerwonych Kosynierów, żeby z toalet tych bliźniaczych budynków – po wojnie ustawionych tam po ich przeniesieniu z jednego z niemieckich obozów – zabierać drzwi.

Wracając do zagadnienia wyboru postaci symbolicznej, przedstawię niżej fragment wstępu do rozdziału pt. „Kogo niesiono na drzwiach?”, z książki „Na ulicach Gdyni – 17 grudnia 1970”. Jego treść wiąże się z rozdziałem „Film ‘Czarny Czwartek’. Scenariusz wyjęty spod leninowskiej kurtki” i z tymi jeszcze przedstawionymi tu fragmentami książki, w których wykazywałem brak dowodów w pracach prof. J. Eislera (prawie powszechnie uznawanego za najważniejszy autorytet w zakresie Grudnia 70.) na tożsamość Godlewski-Wiśniewski. Cytuję ten fragment, rozdz. V.1. „Uwagi wstępne”:

”” Ponieważ w latach 90. i późniejszych, w medialnych, rocznicowych przekazach, coraz częściej wymieniany był Z. Godlewski jako zabity niesiony na drzwiach w pochodzie znanym ze zdjęć, tożsamość obu postaci – Janka Wiśniewskiego (uznawanej za fikcyjną) i Z. Godlewskiego (uznawanej za rzeczywistego chłopaka z fotografii E. Peplińskiego) – z wolna przechodziła w obiegową pewność. Stawało się tak nie tyle za dość mało wnikliwymi w tej kwestii opracowaniami badaczy Grudnia` 70, ile za ogromnym udziałem dziennikarzy nie wdających się w wątpliwości, a szczególnie skupionych na tym wątku.
Zwłaszcza w 40. rocznicę zbrodni, wraz z działaniami reklamowymi przed wejściem na ekrany filmu „Czarny Czwartek”, z ogromnym natężeniem przez miesiąc, dzień w dzień powtarzano w mediach: „’Janek Wiśniewski’ to Zbigniew Godlewski”.
Co uzasadnia utożsamianie tych postaci? Skąd ten ciągły i narastający pęd do takiego ich kojarzenia?
Przecież przez lata, gdy tylko mówiono (pisano) o intencji autora Ballady związanej z wyborem fikcyjnej postaci „Janka Wiśniewskiego” na bohatera utworu, przytaczano wyjaśnienie pochodzące od K. Dowgiałły, że w jego zamyśle „Janek Wiśniewski” miał symbolizować „każdego zabitego chłopaka”. To dominujące przed reklamą filmu przekonanie było wyrażane przez historyków, ale i przez większość dziennikarzy.
Zatem nic nie przemawiało za wyborem jednego z zabitych do czynienia z tego właśnie poległego symbolu ich wszystkich, i to w związku ze zdarzeniem położenia zwłok (czyjekolwiek w rzeczywistości były) na owych drzwiach, w jednym z kilku takich pochodów, gdyż to – proszę mi wybaczyć – nie zasługa ofiary. Dotykam w tej chwili sprawy bardzo delikatnej, ale jestem przekonany, że nie można jej w nieskończoność nie zauważać.
Ofiary życia żadnego z poległych nie może umniejszać to, że jego zwłoki nie znalazły się na żadnych drzwiach niesionych przez demonstrantów, albo że znalazły się na „mniej ważnych” drzwiach, bo nie zachowało się żadne ich zdjęcie i żaden osobny wiersz nie uświetnił ich niesienia. A w pewnym stopniu taki skutek osiąga się przez wymianę postaci symbolu z pozorami uzasadnienia i dość jednak nachalnie. Nawet jeśliby to K. Dowgiałło napisał balladę, to nie wiadomo, którego z zabitych mógł widzieć na drzwiach. Nie znam żadnego dokładniejszego opisu pochodu, który miał on ujrzeć 17 grudnia. Niesiono człowieka na drzwiach – ot tyle; żadnych szczegółów nie podał, jakby pochód miał być tylko jeden.
Gdyby Z. Godlewskiego – proszę raz jeszcze wybaczyć – coś szczególnie wyróżniało spośród wszystkich zabitych, co pełniej ukazywałoby tragedię tych dni i bohaterstwo wszystkich poległych, to co innego. Mamy porównanie z przypadkiem Romka Strzałkowskiego jako symbolu ofiar poznańskiego Czerwca – podniósł flagę po zabitym i stanął na czele pochodu.
Z. Godlewski nie był nawet najmłodszym z poległych, bo i taką okoliczność przyjmuje się w podobnych sytuacjach jako wyróżnik. Po 15 lat mieli Zygmunt Gliniecki i Jerzy Skonieczka; po 17 lat Zbigniew B. Nastały i Janusz Żebrowski; o pół roku młodszy od Z. Godlewskiego (mającego prawie19 lat) był S. Sieradzan.
Nie można zatem użyć przy jego nazwisku żadnego z określeń, które w takich przypadkach przylegają do postaci i są mechanicznie z nim wypowiadane, jak np.: „wyróżniająca się postać” czy „najmłodszy bohater”. Natomiast z nazwiskiem tego zabitego, mechanicznie, jednym tchem dodaje się (gdy zapomnisz, to ci ktoś dopowie): „syn oficera LWP z Elbląga” (a nie rzadko nawet nie LWP, lecz WP, co jest rażącą nieprawdą).
Z filmem nie doszły nowe fakty przemawiające za tym, że na drzwiach niesiony był Z. Godlewski, ale jego reklamie towarzyszył zabieg wymiany symbolu. Myślę, że intencją części popularyzatorów tej wymiany było spotęgowanie oddziaływania historii o Grudniu jako rzeczywistego dramatu, oczyszczonego z wszystkiego, co w którymkolwiek elemencie mogłoby wydawać się jakimś zejściem się realiów i legendy (przyp. 82).
Wyniki kilkudziesięciu lat badań nad Grudniem nie zawierają znaczących dowodów na tożsamość Z. Godlewskiego z zabitym ze znanych fotografii, czyli – z jakoby fikcyjnym – Jankiem Wiśniewskim.
Z najważniejszych jest „notatka z rozmowy z dr Jaszczenką” z 1981 r., a najczęściej przywoływanym argumentem na „tak”, są „popularne pionierki na nogach” zabitego w uzasadnieniu ojca ofiary. No właśnie – popularne… .
Roman Dambek ze „Stowarzyszenia Rodzin Grudnia 1970” (którego był prezesem) utrzymuje, że nie tylko rodzice Z. Godlewskiego widzą w tym zabitym syna. Inna rodzina uważa, że jest to Waldemar Zajczonko (przyp. 83).

Oprócz popularnie traktowanej kwestii: kto powinien symbolizować Grudzień – „Wiśniewski” czy Godlewski, mamy jeszcze optykę mającą znaczenie dla zgodności z rzeczywistością opisu historycznego, dla powagi badania naukowego (przyp. 84), które definiowane jest poprzez rangę operowania empirycznie i krytycznie precyzowanym konkretem. W tym zakresie nie ma miejsca na argument moralny, że skoro zasługa oddania życia zrównuje wszystkie ofiary, więc nie ma sensu dociekać kto był „Jankiem Wiśniewskim”.
Dlatego – z nadzieją przybliżenia się do prawdy – przejdźmy już teraz do analizy faktów, nowych i tych przed laty publikowanych, przemawiających za i przeciwko temu, że na drzwiach (w szczególności tych ze znanych fotografii) niesiono Z. Godlewskiego, mając zarazem na uwadze wszystko, co przemawiałoby za przywołaniem tutaj nazwisk innych ofiar. Waldemara Zajczonko już wymieniłem; nie wyłączajmy też samego Janka Wiśniewskiego, za czym argumentowałem w rozdziale II.
Jednocześnie trudno mi się uwolnić od poczucia absurdu będąc zmuszonym (na skutek wytworzonego stanu rzeczy) do pisania tego rozdziału jakby w opozycji: Godlewski – nie-Godlewski ” ” (koniec cytatu).
Dalej następuje w książce bardzo obszerna analiza faktów – niektóre jej przykłady przedstawię – i wnioski.
Na marginesie: podczas próby przesłuchania przez podprokuratora H. Lewińskiego matki Jerzego Skonieczki, jeszcze w grudniu 1970 r., kobieta oznajmiła mu, że jej syn niósł flagę narodową przed pochodem albo za nim, gdy dosięgły go kule. Potwierdzeń brak.
Ale dla wielu zdarzeń brak jest potwierdzeń świadków, bo zbyt mało relacji zostało zebranych z przestrzeni ponad 2-3 kilometrów na której rozgrywały się wypadki. Przez kilkadziesiąt lat opisy wielu incydentów, które powinny widzieć tysiące ludzi, pochodziło z niepotwierdzonych, pojedynczych opowieści. Dopiero zebrane przeze mnie w latach 2011-2015 pozwoliły liczne z nich pozytywnie zweryfikować, często uzupełnić, bez odnotowania ani jednego przypadku fałszu. Ludzie którzy widzieli i chcą mówić, albo z trudem przełamują się żeby mówić, są wręcz ogarnięci pasją prawdy. Ci, którzy mają słabą pamięć nie zgłaszają się, nie dają się namówić na składanie relacji, albo stan dawanych przez nich opisów szybko ich eliminuje jako świadków. Fałsz miał miejsce tylko w jednym przypadku – zapewnienia o autorstwie Ballady.