"La La Land". Ja i mój świat - tylko to się liczy. Dlaczego tak nachalnie lansują ten film? Recenzja

avatar użytkownika kazef

Uwaga spojlery!

Dlaczego ta słabiutka historia zbiera nagrody? Skąd te 7 Złotych Globów i prawdopodobne nominacje do Oskarów?

Film-musical rozpoczyna spotkanie dwojga młodych ludzi: poczatkującej aktorki (Mia - Emma Stone) i pianisty jazzowego (Sebastian - Ryan Gosling), których połączy przypadek - kolejne zbiegi okoliczności. Łączy ich też młodzieńcza pasja i marzenia, które uniosą ich w przestworza (pokazane to zostało dosłownie) i sprawiają, że pojawi się poczucie wspólnoty. 

Aktorsko film Damiena Chazelle'a porażka na całej linii. Gosling drewniany, jakby nieobecny, przez dwie godziny pokazał dwie miny na krzyż. Stone czaruje młodzieńczą werwą i filuternością. Urzeka beztroskim uśmiechem i urodą. Ale nie oddaje żadnych niuansów fabuły, nie pokazuje odcieni emocji.

A może nie ma co tu pokazywać? Bo scenariusz wieje nudą, film mógłby trwać godzinę, z czego zostawiłbym w całości jedynie ostanie 15 minut.
Za największy plus filmu mam to, że Chazelle stawia pernamentnie na piedestale owe spełnianie marzeń, podkreślając przy tym, że nie ma ono nic wspólnego z komercją i merkantylnym podejściem do życia.

Samorealizacja jest tu najważniejszym elementem i wartością samą w sobie. I w tym momencie zaczyna się już warstwa ideologiczna, która - jak mniemam - każe przeróżnym macherom od popkultury nagradzać ten obraz i windować go w rankingach. Ideologiczna perswazja zostanie użyta zwłaszcza w scenach końcowych.

Chazelle' pokazuje alternatywną wizję przebiegu zdarzeń (Mia i Sebastian pozostają w niej parą), jeszcze raz w zakończeniu dowodząc, że nasze życie składa się z przypadków i zbiegów okoliczności, a reżyser mógłby przecież inaczej poprowadzić fabułę. Ale co robi w finale Mia? Dostrzega, że życie jej i Sebastiana potoczyło się w określony sposób. Że mogło być inaczej. Wie jednak, że nie da się tego odwrócić. Czy brak powrotu do idealistycznego związku z muzykiem oznacza dla niej jakiś dramat? Absolutnie nie. Wprawdzie emocje się pojawiają, Mia pragnie jak najszybciej wyjść z tego urokliwego miejsca, w którym Sebastain realizuje swoje marzenia, ale przecież spotyka jeszcze w ostatniej chwili wzrokiem jazzmenna i uśmiecha się do niego. Wyraz jej twarzy mówi wszystko: spełniłeś swoje marzenie, założyłeś świetny klub. Ja też dopięłam swego - moja kariera toczy się z sukcesami.
Ale alternatywna wizja zdarzeń mówi nam coś jeszcze. Mia nie może wrócić do ukochanego, bo przeszkodą, aby być z nim razem, są "staroświeckie" instytucje. Małżeństwo, które Mia zawarła z kims innym (w domyśle był to związek dla kariery), dziecko, które pojawiło się w wyniku tego małżeństwa.
Wcześniejszy związek z pianistą był pokazany jako wolny od tych przeszkód. Nie myśleli ani o małżeństwie, ani o dzieciach. Ich wspólne życie także nie wchodziło w grę - oboje chcieli realizować marzenia i oboje chceili się samorealizować. Nie traktowali wspólnego mieszkania jak domu. Mia odchodzi od Sebastiana mówiąc: wracam do domu. Czy ten o nią walczy? Jedzie do niej dopiero wtedy, gdy pojawia się szansa na realizację jej marzeń - zawozi jej info, że została zaproszona na przesłuchania, bo wie, że to jest dla niej najważniejsze ponad wszystko i ważniejsze od kontaktów z nim samym. Podjeżdża pod dom dziewczyny, ale nawet do niego nie wchodzi. Nie interesuje go miejsce, gdzie się wychowała, nie interesują go jej rodzice. Dziwne? Dla widza, który obserwował romantyczną miłość między nimi ,powinno być to bardzo dziwne. Ale Chazelle nie pokazuje nam jak wygląda dom Mii. Bo niby po co? 
Przekaz, który wyżej opisałem, jest obowiązujący w Hollywod od wielu lat. Małżeństwo i rodzina pokazywane się jak przeszkody; bohaterowie żyją tak, jakby zapomnieli, że w ogóle te "instytucje" istnieją. 
Czy bohaterów "La la land" perturbacje we wzajemnych stosunkach kosztują emocjonalnie? Sądzę, że oglądanie tego słabego filmu z pewnością kosztuje nas - widzów. Bo my wciąż pragniemy spełnienia w miłości i romantycznych uczuć. A rodzina i dzieci mają dla nas sens i wartość. Wciąż i niezmiennie.

PS. muzyka w tym filmie jest chwilami bardzo dobra.

Etykietowanie:

6 komentarzy

avatar użytkownika Maryla

1. @kazef

Przekaz,
który wyżej opisałem, jest obowiązujący w Hollywod od wielu lat.
Małżeństwo i rodzina pokazywane się jak przeszkody; bohaterowie żyją
tak, jakby zapomnieli, że w ogóle te "instytucje" istnieją.


będzie dobra zmiana?
Adam Michnik  Filary bezpieczeństwa zaczęły się chwiać. Nic już nie jest pewne i oczywiste

Nic już nie jest pewne i oczywiste.

Otwarte pozostaje pytanie: Czy będziemy umieli, tak jak w 1989 r.,

porozumieć się i ocalić suwerenność i wolność, czy zwyciężać będzie

logika polskiego piekła?

Nowy

prezydent USA uosabia lęk i niepewność wobec czasu, który nadchodzi.

Straszy nas radykalnym odwrotem od stabilności systemów demokracji.




Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika kazef

2. @Maryla

Ten przekaz zaczął się już dawno. Wręcz obowiązuje niepisane prawo zobowiązujące scenarzystów do prowadzenia akcji w określony sposób. Długo byłoby wymieniać tytuły. Weźmy choćby "Cztery wesela i pogrzeb". Tam jedyna dobraną i rozumiejąca się parą są od początku homoseksualiści. Para głównych zakochanych w sobie bohaterów gdy już na końcu filmu po wielu zawirowaniach wreszcie postanawia być razem, przysięga sobie, a raczej właściwiej byłoby powiedzieć ślubuje sobie, że nigdy ślubu nie weźmie (sic!).
Później napiszę więcej o kontekście amerykańskim.

avatar użytkownika Maryla

3. @kazef

wyraźny przełom narracji to był film ,western o miłości dwóch kowbojów, którzy pilnowali owiec na górskiej połoninie. Tajemnica Brokeback Mountain (2005) -

Złote Lwy dla filmu o kowbojach-gejach - Kosciol.pl

www.kosciol.pl/article.php?story=20050911232121443

11 wrz 2005 - ... westernowej konwencji opowieścią o dwóch kowbojach-homoseksualistach. ... Bohaterami są dwaj kowboje którzy spotykają się przy wypasie owiec. ... względu na to, że głównym jego wątkiem jest miłość homoseksualna.

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika kazef

4. @Maryla

Nigdy tego filmu nie oglądałem. Brzydziłbym się. Chyba tylko na jakimś programie zdołałem obejrzeć jakieś 5 minut. To jest gorsze niż porno. Bo odwołuje się do wrażliwości, subtelności, uczciwości - uczuć wyższych.
Masz rację, ten film był przełomem. A raczej nie sam film, a szum, jaki wokół niego stworzono i windowanie go poprzez przyznawanie nagród.

avatar użytkownika kazef

5. To było do przewidzenia

Ten nudny i słaby film dostał rekordową ilość nominacji do Oskara.

avatar użytkownika kazef

6. Szanowny Panie Jerzy

Bardzo szanuję Pańską przenikliwość i znajomość kina. Zgadzam się z większością recenzji, które Pan publikuje. Ale nie tym razem. Dopatrzył się Pan w tym filmie rzeczy, których tam nie ma. Poszukując piękna i dobra, tak bardzo chcemy je odnaleźć w dzisiejszym wyjałowionym emocjonalnie czy wręcz zdemoralizowanym kinie, że czasem dostrzegamy je tam, gdzie twórcy pozostawili nam tylko błyskotki - namiastkę tego czego szukamy. Za takie promyczki, które oszukują nasze zmysły, uznaję w tym filmie wdzięk głównej bohaterki i ckliwą, nostalgiczną muzykę.


Jerzy Wolak

La La Land. Promyczek w smogu

Data publikacji: 2017-02-13 15:00
Data aktualizacji: 2017-02-13 18:07:00
La La Land. Promyczek w smogu
Fot. materiały filmowe dystrybutora

Większość ludzi w głębi duszy wcale nie chce oglądać filmów mrocznych, strasznych i bezecnych. Zostali jednak tak skutecznie wytresowani, że trudno im w ogóle to sobie uświadomić.

 

 

 

Film o miłości, w którym nie ma ani jednej sceny erotycznej, a mimo to sale kinowe pękają w szwach. Banalny musical z niezobowiązującą muzyczką, a publika wali drzwiami i oknami.


Co jest grane? Przecież zewsząd się słyszy, że dzisiejszy widz szuka w kinie wyłącznie seksu, przemocy, krwi, flaków, spiętrzenia zaskakujących zwrotów akcji, strumienia adrenaliny i ciarów na plecach – a wszystko w oprawie technołomotu albo wściekłego riffu nafuzowanej na maksa gitary. Tako rzeką rozmaite raporty rozmaitych gremiów rozmaitych ekspertów od popkultury. To samo zalecają rozliczne instrukcje, wedle których tworzy się dziś filmy i seriale. Trudno zresztą, aby było inaczej, skoro piszą je te same sztaby tych samych ludzi.

Jak zatem rozumieć oszałamiający sukces bezpretensjonalnego filmowego tralala, w którym ani emocje nie buzują, ani adrenalina nie skacze, ani dreszcze nie wstrząsają?


Przecież to tylko ot, taka sobie opowiastka o chłopaku i dziewczynie, których połączył wspólny obojgu nieudaczny los, a kiedy do osobistego szczęścia zaczyna doszlusowywać powodzenie zawodowe oboje zżerani ambicją nie potrafią sobie ustawić priorytetów. Historia aż uderza swą niewymuszoną codziennością. A przy tym trudno się oprzeć odczuciu jej niedzisiejszości. Podobnie główni bohaterowie są jacyś tacy niedzisiejsi – chłopak nie wygląda jak szmaciarz, dziewczyna nie wygląda jak lafirynda. A wszystko przy dźwiękach dżezu, czyli muzyki sprzed wymarcia dinozaurów, mniej więcej.


Skąd więc ten jednogłośny zachwyt publiczności i krytyków? Skąd prawdziwy deszcz wyróżnień – trzydzieści nagród i czterdzieści pięć nominacji, w tym czternaście do Oskara? Skąd entuzjastyczne recenzje wieszczące „największe olśnienie sezonu Oskarowego”, piętrzące epitety w rodzaju „mistrzowski”, „zjawiskowy”, „bliski ideału”, a jednocześnie tchnące żalem, że „takich filmów już się nie robi”?

 

Skąd? Z tęsknoty

Z tęsknoty za jasną stroną świata, za światłem, harmonią, porządkiem, prostotą. Wszak taki wzorzec został głęboko zakodowany w duszy każdego człowieka (również tego, który w ogóle nie podejrzewa istnienia u siebie takiego organu, jak i tego, który niezłomnie dzień w dzień podejmuje bezskuteczne próby wykorzenienia go).


Naturalnym habitatem istot ludzkich nie jest duszny mrok, lecz zalane światłem bezkresne przestrzenie. Naszą życiową przestrzeń ma stanowić nie strach, lecz spokój; nie wojna, lecz miłość; nie wrogość, lecz życzliwość, nie wyuzdanie, lecz czystość. A sztuką mają rządzić nadrzędne reguły pozwalające w czytelny sposób klasyfikować wywoływane przez nią wrażenia – tylko wtedy ma ona sens.


Dziś, spowici gęstym smogiem wyziewów tego świata, „żyjemy w ciemności i działamy w ciemności, i nie wiemy, dokąd dążymy, ponieważ ciemności dotknęły ślepotą nasze oczy” (1 J 2, 11). I nawet sobie tego nie uświadamiamy, dopóki nagle, niespodziewanie i z niewytłumaczalnej przyczyny przez powłokę mroku nie przebije się promyczek światła. Wówczas wszystkich ogarnia zachwyt i gotowi są przypisywać promyczkowi – choćby najwątlejszemu – wszystkie atrybuty źródła światłości.


Dokładnie taki mechanizm zadziałał w przypadku „La La Land” – filmu ani wybitnego, ani odkrywczego, ani wnoszącego jakąś szczególną wartość w domenę „dziesiątej Muzy”, lecz po prostu uroczego i właśnie jako taki mającego za zadanie przekazać prawdę większą od niego samego. Zupełnie tak samo jak pewna oślica w Księdze Liczb (Lb 22, 2-36), której Bóg kazał przemówić w celu uświadomienia jej właścicielowi tego, czego on sam nie umiał dostrzec, mimo iż był prorokiem. Oślica Balaama nie była ani mądrzejsza, ani droższa, ani lepszej rasy niż tysiące innych oślic zamieszkujących Mezopotamię w XIII wieku przed narodzeniem Chrystusa. Miała wypełnić konkretną misję w konkretnym punkcie czasu i przestrzeni, i wypełniła ją. I tylko tyle. Aż tyle.

 

A jaką prawdę ma do przekazania „La La Land”?

Dwojaką. Po pierwsze, pokazuje, że młodzi twórcy z nostalgią zaczynają oglądać się wstecz, w sztuce czasów dawniejszych szukając inspiracji, co może im wyjść wyłącznie na dobre, bo bez sięgania ku dziedzictwu przeszłości nie ma mowy o żadnym artystycznym rozwoju. I trzeba wówczas zjadać własny ogon (co zachodnia kinematografia od kilku dekad czyni z uporem godnym nieporównanie lepszej sprawy).


Po drugie, skąd ten promyczek? Oto gdzieś poza czarnym całunem ograniczającym nasze horyzonty – jak brezentowa kopuła z wymalowanym postapopejzażem w „Seksmisji” – jest światło i życie. I bocian. I prawda, dobro i piękno. A fakt przenikania podobnych promyczków budzi domniemanie, że być może płachta już mocno zetlała i wystarczy silniej szarpnąć, by się porwała na strzępy.


Ćwierć wieku temu obraz w podobnym tonie powszechnie skwitowano by pełnym pogardy oskarżeniem o eskapizm. Dziś podobne obiekcje nikomu to nie przychodzą do głowy. Zbyt mocno zajmuje nas gorączkowo pulsujące pod skórą podświadome pragnienie ucieczki z koszmarnej klatki współczesności.

 


Jerzy Wolak

 

„La La Land” – scenariusz i reżyseria: Damien Chazelle; w rolach głównych: Emma Stone, Ryan Gosling; USA 2016, 126 minut.


http://www.pch24.pl/la-la-land--promyczek-w-smogu,49432,i.html