Korespondencja sądowa doręczona prosto ze... sklepu rybnego!

avatar użytkownika Fundacja LEX NOSTRA

Wraz z nadejściem nowego roku nastała też nowa era w komunikacji pomiędzy sądami i prokuratorami a petentami. "Nowa" - nie znaczy niestety "lepsza". Wszystko dlatego, że przez najbliższe dwa lata przesyłki sądowe doręczać będzie niewielka i niemal nikomu nieznana prywatna firma.

Dotąd system działał prosto: powiadomienia czy wezwania z sądów i prokuratur dostarczała Poczta Polska. Do drzwi pukał dobrze nam znany listonosz, a jeśli nie zastał nikogo w domu - zostawiał w skrzynce pocztowej awizo. Odbiór przesyłki oczywiście odbywał się w najbliższej placówce pocztowej. Od 1-go stycznia 2014 teoretycznie nie zmieniło się nic, poza operatorem przesyłek. Tyle tylko, że wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że szykuje się potężny skandal...

Polska Grupa Pocztowa
 
Jesienią rozstrzygnięty został przetarg na dostarczanie przesyłek z sądów powszechnych oraz prokuratur. Wygrała go Polska Grupa Pocztowa - działająca od 2006 roku spółka akcyjna, będąca tak zwanym "niepublicznym operatorem usług pocztowych". Cóż z tego wynika? Można oczywiście cieszyć się, że po kilkudziesięciu latach złamany został (zresztą - zniesiono go już wcześniej prawnie) monopol Poczty Polskiej. Wszelkie akcje antymonopolowe są wszak dobre dla gospodarki. Warto jednak zastanowić się jakie będą tego konsekwencje dla "szarego Kowalskiego".
Sam fakt, że PGP wygrała przetarg wynika z dość prozaicznych i - niestety - typowych w Polsce powodów: po prostu firma przedstawiła najtańszą ofertę, o ponad 80 milionów tańszą od propozycji Poczty Polskiej. Wartość - zdobytego tym samym - dwuletniego kontraktu to niemal pół miliarda złotych. Dlaczego jednak spółka mogła sobie pozwolić na takie obniżenie ceny?
 
Można przypuszczać, że oferta PP wbrew pozorom była dość konkurencyjna - przede wszystkim dlatego, że jej infrastruktura jest bardzo rozwinięta, a wprowadzenie (czy raczej dalsze świadczenie) usług dostarczania przesyłek sądowych nie wymagałoby od firmy praktycznie żadnych zmian. Listonosze są wszędzie, docierają wszędzie, są odpowiednio przeszkoleni i mają doświadczenie.
 
PGP może sprzedać swoje usługi taniej ponieważ nie utrzymuje ani tylu placówek, ani pracowników. I tu zaczynają się przysłowiowe "schody"...


Kioskarka prawdę Ci powie...

PGP na swojej stronie internetowej ogłasza, że dostarcza przesyłki w całym kraju. Jednocześnie w tym samym miejscu stwierdza "Polska Grupa Pocztowa obsługuje ponad 4 tysiące miejscowości". Skąd ta rozbieżność? Otóż wygląda na to, że PGP jako samodzielny podmiot faktycznie operuję w tych wspomnianych 4 tysiącach miejscowości (z niemal 60 000 istniejących w Polsce), zaś "cały kraj" to efekt nawiązania współpracy z innym prywatnym operatorem pocztowym - InPost. Współpracy - dodajmy  - nawiązanej na potrzeby... obsługi kontraktu "sądowego"!

Niestety, nawet pomoc InPostu niewiele zmienia sytuację. Wystarczy bowiem przejrzeć listę "placówek", by przekonać się, że większość z nich to wszelkiego rodzaju kioski, pseudo-agencje finansowe, a nawet osiedlowe sklepiki spożywcze. Wśród wymienionych na stronie firmy punktów agencyjnych można zresztą znaleźć prawdziwe "kwiatki". W Warszawie na przykład powiadomienie z sądu będziemy mogli odebrać w sklepie o malowniczej nazwie "Przysmaki Pupila". Może to zresztą i dobrze - przynajmniej można mieć nadzieję, że smacznie nakarmiony pies nie pogryzie listonosza... Jeszcze ciekawiej jest w Chorzowie. Oto orędowników zdrowego żywienia i miłośników śledzika w śmietanie prokuratura będzie szukać w... sklepie rybnym! Jak się ma do tego "powaga sądu", za obrazę której przecież tak łatwo jest otrzymać karę grzywny?

To zresztą zaledwie dwa kuriozalne przykłady, z pewnością jednak dokładniejsze przejrzenie opublikowanej w witrynie PGP listy dostarczyłoby ich znacznie więcej. Doręczycieli natomiast jest "jak na lekarstwo". Niesie to ze sobą kilka poważnych zagrożeń, które warto nazwać po imieniu: skandal.

Pierwsza sprawa, to oczywiście kwestia prywatności. O ile listonosz jest osobą w pewnym sensie zaufania publicznego, o tyle "pani kioskarka" już nie. I nie ma tu nic do rzeczy fakt, czy "pani Krysia z panem Staszkiem" z osiedlowego warzywniaka są osobami do szpiku kości uczciwymi. A co się stanie jak na przykład "pani Krysia" przeziębi się i przyjdzie posiedzieć w jej zastępstwie jej bratanek? Oni po prostu nie są ani teoretycznie ani praktycznie przygotowani do solidnej i bezpiecznej obsługi cudzej korespondencji.
 
Nie trudno wyobrazić sobie sytuację, w której - dotyczy to szczególnie społeczności lokalnych, jak choćby niewielkie dzielnice miejskie, nie mówiąc już o małych wsiach, gdzie "każdy każdego zna" - wśród mieszkańców zaczynają krążyć plotki, kogoś posądza się o liczne przestępstwa albo inną nieuczciwość. Dlaczego? Ano dlatego, że rzeczona "pani Krysia", która z połową klientek jest po imieniu, chętnie opowie, że "ten facet z naprzeciwka, ten taki zawsze niby kulturalny, to niezłe ziółko jest, bo już 10 listów z prokuratury dostał". Niedorzeczne? Niestety jak najbardziej realne.
 
To po pierwsze. Po drugie - o ile Poczta Polska zdążyła przez lata wypracować odpowiednie procedury postępowania oraz standardy pracy listonoszy, dzięki którym można spodziewać się względnie pewnego dostarczenia korespondencji oraz poszanowania jej prywatności, o tyle trudno to samo powiedzieć o rzeszy zupełnie przypadkowych sklepikarzy, kioskarzy czy nawet zatrudnionych w PGP i podobnych firmach doręczycieli.
 
Trzeba też pamiętać, że listonosz zanim zostanie dopuszczony do wykonywania swojego zawodu musi przejść podstawowe badania psychologiczne oraz - co jest w kontekście urzędowej korespondencji niezmiernie istotne - przedstawić zaświadczenie o niekaralności. Od pracowników kiosków czy sklepów nie jest ono przeważnie wymagane, a poddawanie testom psychologicznym ekspedientki ze sklepu rybnego byłoby raczej absurdalne. Choć z drugiej strony, być może sprzedaż żywych karpi wymaga odpowiednio silnej konstrukcji psychicznej... Tak czy inaczej, ludzie przez których ręce będzie przechodzić nasza korespondencja sądowa nie muszą spełniać praktycznie żadnych warunków formalnych i - w obecnej sytuacji - faktycznie trudno byłoby od nich tego wymagać.
 
Po trzecie - wystarczy choćby krótka wizyta w jednej z placówek partnerskich któregokolwiek prywatnego operatora pocztowego, by przekonać się naocznie, że standardy obsługi korespondencji są dość niskie, a dotyczy to przede wszystkim sposobów jej przechowywania. Innymi słowy: w wielu miejscach panuje zwyczajny bałagan zarówno wśród samych przesyłek, jak i w ich ewidencji.
 
Po czwarte wreszcie - nikt raczej nie pociągnie do odpowiedzialności "pani z kiosku lub ze sklepu rybnego", jeśli przesyłka nie dotrze do adresata. Doręczyciel Poczty Polskiej odpowiada za swoją pracę i podlega w mniejszym lub większym stopniu zarówno kontroli, jak i konsekwencjom służbowym wynikającym ze złego wypełniania obowiązków. Trzeba też pamiętać, iż jest zatrudniony na podstawie umowy o pracę zawartą z przedsiębiorstwem państwowym i gwarantującą wypłatę wynagrodzenia w terminie, a też ochronę przed nieuzasadnionym zwolnieniem. Jak to się ma do ekspedientki, która nie ma żadnej stabilności pracy i którą pracodawca może przecież z dnia na dzień zwolnić, bo np. "interes źle idzie"? Jakie może ponieść konsekwencje za "zgubienie" kilku przesyłek z sądu czy prokuratury? Przecież nie jest urzędnikiem państwowym...
 
Z tego wszystkiego wynika jeszcze jeden, zdecydowanie poważniejszy problem.


Niewiedza nie jest usprawiedliwieniem

W przypadku większości procedur sądowych i prokuratorskich - ze szczególnym uwzględnieniem wszelkiego rodzaju przesłuchań oraz rozpraw - obowiązuje podstawowa zasada: jeśli adresat przesyłki (np. wezwania) nie odebrał jej w wyznaczonym terminie, uznaje się ją za doręczoną. Jeśli więc prokurator wzywa nas na przesłuchanie, ale wezwanie do nas nie dotrze, to niestety stwierdzenie "nie otrzymałem listu z prokuratury" nie usprawiedliwi naszej nieobecności w wyznaczonym miejscu i terminie. W efekcie możemy spodziewać się ukarania - począwszy od drobnej grzywny, na ograniczeniu wolności skończywszy, nie mówiąc już o przymusowym doprowadzeniu przed "oblicze sprawiedliwości" przez umundurowanych i niezbyt uprzejmych w takich sytuacjach funkcjonariuszy policji.
 
Problem w tym, że doręczycieli PGP jest po prostu mało i działają w bardzo niewielu w skali krajowej miejscowościach. Proszę zresztą na internetowej witrynie firmy spróbować wpisać w wyszukiwarkę (zamieszczoną w zakładce "Gdzie jesteśmy?") nazwy kilku dowolnie wybranych małych mieścin. W zatrważającej większości przypadków takie próby kończą się lakonicznym komunikatem "Nic nie znaleziono".
 
Efekt jest jeden: o ile w dużych miastach prawdopodobnie jakoś ten system funkcjonował będzie, o tyle mieszkańcy - przecież tacy sami obywatele RP - małych miasteczek i wsi będą mocno poszkodowani. Doręczyciel raczej do nich nie dotrze, bo trudno się spodziewać, by pracownik PGP dojeżdżał czasem nawet kilkadziesiąt kilometrów tylko po to, by dostarczyć jeden list, zaś odbiór przesyłki z najbliższego punktu będzie oznaczał nieraz całodzienną wyprawę do innej miejscowości. O ile w ogóle informacja o przesyłce dotrze do adresata, bo w jaki sposób będzie można udowodnić, że doręczycielowi nie chciało się dojechać i rzeczywiście nie zostawił nam awizo?

To z kolei rodzi - wspomniany już - problem: wiele osób w ogóle nie dowie się o terminach rozpraw czy potrzebie stawienia się na przesłuchanie. A to oznacza z jednej strony spore utrudnienia (by nie powiedzieć nawet "paraliż") w pracy organów sprawiedliwości, a z drugiej - potężne utrudnienia dla obywateli oraz narażenie ich na odpowiedzialność karną lub finansową w związku z brakiem stawiennictwa na oficjalne wezwanie!

Można się wreszcie spodziewać, że sądy i prokuratury - biorąc pod uwagę doskonale nam znany poziom ich "wygodnictwa" - zaczną przesyłać wezwania i tym podobną korespondencję przez policję. Czyli zrobią z policjantów listonoszy. Z pewnością nie wpłynie to dobrze ani na wizerunek policji ani na jej pracę. Nie mówiąc już o tym, że wizyta umundurowanych funkcjonariuszy w domu nigdy nie jest przyjemna, a dla co bardziej ciekawskich sąsiadów rodzi kolejny temat do plotek.
 

Kto za tym stoi?

W obliczu tak skandalicznej sytuacji wypada zapytać wprost: kto za tym stoi? Przetarg rozstrzygnięty został jesienią 2013 roku, a umowa podpisana w pośpiechu w połowie grudnia - po to, by Polska Grupa Pocztowa mogła zacząć realizować zakontraktowane usługi już od początku roku 2014. Umowa opiewa na ponad 500 milionów złotych i ma zagwarantować dostarczenie przez dwa lata 98 milionów przesyłek. Co swoją drogą przekłada się na koszt jednej przesyłki przekraczający 5 złotych (czyli wyższy niż cena listu poleconego z potwierdzeniem odbioru nadanego na "zwykłej poczcie").
 
Jakby tego było mało, przetarg został zorganizowany przez Centrum Zakupów dla Sądownictwa, czyli jednostkę powołaną raptem w styczniu 2012 roku przez Dyrektora Sądu Apelacyjnego w Krakowie. Zadaniem tej instytucji jest "dokonywanie centralnych zakupów dla jednostek sądownictwa powszechnego" oraz "sprzedaż usług kwaterunkowych, głównie dla pracowników resortu Ministerstwa Sprawiedliwości oraz członków ich rodzin". W założeniu jest to więc organ, który miał usprawnić pracę polskiego sądownictwa poprzez zapewnienie centralnej obsługi wszelkiego rodzaju zakupów. Czym innym jednak jest zakup 100 tysięcy długopisów, a czym innym sprawa tak ważna, jak doręczanie urzędowej korespondencji. CZdS nie jest instytucją na co dzień zajmującą się prawem i związanymi z nim procedurami, trudno też spodziewać się by jej pracownicy wystarczająco dobrze potrafili rozpoznać faktyczne zapotrzebowanie i problemy związane z doręczaniem sądowych przesyłek.
 
Kolejna sprawa, to fakt, że Poczta Polska wraz z Ministerstwem Sprawiedliwości pracowała nad wdrożeniem nowoczesnego systemu elektronicznej kontroli przesyłek, który miał znacząco podnieść jakość i standardy dostarczania urzędowej korespondencji oraz zapewnić jej bezpieczeństwo.
 
Sam Prezes PGP Leszek Żebrowski przyznał w rozmowie z dziennikarką jednego z mainstreamowych mediów, że "nie sypia po nocach, myśląc "czy na pewno damy radę"". Stwierdził też, że zdaje sobie sprawę, że "będą jakieś błędy, problemy" choć jego firma będzie starać się wszystkie je rozwiązywać. Cóż, w dobrą wolę (oraz całkowicie naturalne aspiracje biznesowe) Prezesa Żebrowskiego wątpić nie trzeba, ale czy my będziemy mogli spać spokojnie? Na to raczej szanse są marne, bo świadomość, że "gdzieś tam" być może czeka na nas wezwanie do sądu, nie  jest raczej powodem do radości. Szczególnie, jeśli sympatyczna "pani Zosia" z pobliskiego kiosku przesyłkę "zgubiła" a sąsiad od paru dni omija nas "szerokim łukiem"...


Maciej Lisowski
Dyrektor Fundacji LEX NOSTRA


www.fundacja.lexnostra.pl


Prosimy o rozpowszechnianie powyższego tekstu !


Powyższy tekst został zamieszczony na stronie Fundacji LEX NOSTRA:
http://fundacja.lexnostra.pl/index.php/wiadomosci/aktualnosci/229-kioskarka-prawde-powie-skandaliczna-rewolucja-w-przesylkach-sadowych


Fundacja LEX NOSTRA jest zarejestrowana w Rejestrze Dzienników i Czasopism pod nr Rej PR 666.

1 komentarz

avatar użytkownika Michał St. de Zieleśkiewicz

1. Fundacja LEX NOSTRA,

Szanowni Państwo,

Jak nie wiadomo o co chodzi,
wiadomo
o pieniądze chodzi
Pecunia non olet

Poczta Polska zajmowała się handlem samochodów, płyt tak, że do tego interesu dopłacano miliony.
Ktoś na tym interesie kręcił lody
Koszt marnotrawstwa rekompensowano sobie podwyższką cen usług , które PP wykonywała od wieków.
Tylko czekać, kiedy wyroki będą również ferować kioski "Ruch" miast sądów.
Będzie taniej.

Ukłony

Michał Stanisław de Zieleśkiewicz