Krzysztof Kozłowski – niespełniony bohater. dr Leszek Pietrzak

avatar użytkownika Redakcja BM24

Wczoraj zmarł w Krakowie Krzysztof Kozłowski – dziennikarz, polityk i były  minister  spraw wewnętrznych. Krzysztof Kozłowski to obok swojego szefa premiera Tadeusza Mazowieckiego drugi polityk, który symbolizuje postkomunistyczną III RP z jej nierozliczonymi winami. W ostatnich latach swojego życia zapadł nawet na obsesję tuszowania PRL-owskiej przeszłości. Kozłowski mógł być prawdziwym bohaterem wolnej Polski, ale szansy, jaką dała mu historia, nie wykorzystał.

Rankiem 26 marca br. w internetowych portalach pojawiły się czarno-białe fotografie z wizerunkiem Krzysztofa Kozłowskiego – dziennikarza,  długoletniego wiceszefa „Tygodnika Powszechnego”, wykładowcy akademickiego, polityka,  ministra spraw wewnętrznych w rządzie  Tadeusza Mazowieckiego, wieloletniego senatora z Krakowa. Kozłowski odszedł w wieku 82 lat. Odszedł po prawie dwuletniej chorobie. Prawie natychmiast po jego śmierci pojawiły się zrobione na szybko internetowe teksty, chwalące jego zasługi i podnoszące przymioty jego charakteru. Ale tak zawsze jest w wypadku każdej znanej osoby, która przez wiele lat była obecna w naszym życiu publicznym. Jest nawet w Polsce taki kanon, że o zmarłych nie należy źle mówić, lepiej milczeć. Nie jest to do końca dobry zwyczaj, zwłaszcza jeśli dotyczy osób, które były politykami, a ich działania miały znaczny wpływ na jakość państwa, w którym żyjemy. Do krytyki takich osób mamy bowiem prawo głównie z jednego powodu: ponieważ, a może nawet przede wszystkim, udzielamy politykom swojego wyborczego poparcia. Jako wyborcy dajemy im pewien kredyt, z którego powinni się rozliczyć. I właśnie dlatego należy oceniać ich polityczne dokonania.

Krzysztof Kozłowski niewątpliwie był politykiem. Nawet jeśli był dziennikarzem, ministrem, szefem służb to przede wszystkim był politykiem. Przez całą swoją karierę był mocno osadzony w politycznych realiach Polski – najpierw tej komunistycznej, potem tej umownie nazwanej III RP. I właśnie dlatego można i trzeba spojrzeć na niego jako na polityka, któremu w przeszłości polscy wyborcy udzielili poparcia. Mamy więc prawo dokonywać jego politycznych ocen, nawet gdyby były one dla niego surowe.
Piszę ten tekst także z dwóch innych powodów. Krzysztof Kozłowski był w latach osiemdziesiątych moim nauczycielem akademickim. Jego wykładów z nauk politycznych słuchałem w lubelskim KUL-u, gdzie Kozłowski wówczas pracował. Uczył mnie poważnego patrzenia na politykę, wtedy jeszcze w realiach komunistycznego państwa. Kolejnym powodem powstania tego tekstu jest to, że pierwszą moją pracą po studiach była praca w UOP-ie, którego szefem był Krzysztof Kozłowski, zaledwie chwilę później mianowany ministrem spraw wewnętrznych. W jakimś sensie był moim szefem. Tak przynajmniej wówczas mi się wydawało. Nie jest więc dla mnie jednym z wielu polityków z telewizyjnych ekranów, ale kimś, z kim miałem okazję osobiście się zetknąć.

Z tygodnika do ministerstwa

„Tygodnik Powszechny” to było środowisko, które w czasach PRL-u kształtowało politycznie Polaków. Na pewno publikacje Krzysztofa Kozłowskiego i jego redakcyjnych kolegów miały duży wpływ na świadomość ówczesnych polskich elit. Reprezentujący środowisko tygodnika Krzysztof Kozłowski dość gładko wszedł do polityki. Okrągły Stół, wiosna 1989 roku,  wybory z 4 czerwca, a potem mandat senatora I kadencji z ramienia Komitetu Obywatelskiego. Jego bliska znajomość z premierem Tadeuszem Mazowieckim zaowocowała tym, że znalazł się niebawem w jego rządzie jako podsekretarz stanu w ówczesnym Ministerstwie Spraw Wewnętrznych (MSW), w którym nadal rządził Czesław Kiszczak. Potem, gdy 10 maja 1990 roku powstał Urząd Ochrony Państwa (UOP), Kozłowski został jego pierwszym szefem, by zaledwie trzy miesiące później, po odejściu gen. Kiszczaka z ministerstwa, zostać jego szefem. Ale równolegle Kozłowski został wyznaczony przez Mazowieckiego do znacznie ważniejszego zadania – szefowania Centralnej Komisji Kwalifikacyjnej, która miała zweryfikować byłych funkcjonariuszy komunistycznej SB do pracy w nowych służbach. To był na pewno moment, który był decydujący nie tylko w karierze politycznej Kozłowskiego, ale i w budowie nowych struktur naszego państwa. Kozłowski, jak rzadko kto, pełniąc wymienioną funkcję mógł pozbyć się balastu komunistycznego dziedzictwa. Resort spraw wewnętrznych, Urząd Ochrony Państwa, policja to były miejsca szczególnie ważne z perspektywy pozbywania się tego dziedzictwa. Kozłowski jednak tego nie zrobił, bo wcale nie chciał tego zrobić. Już sam fakt, że zgodził się, aby kierowana przez niego komisja procedowała na podstawie przepisów wydanych przez gen. Kiszczaka, był kpiną z weryfikacji SB-eków. Mało tego, Kozłowski, odpowiadając za cały ten proces weryfikacji SB-eków, dopuścił także do tego, że na działalność kierowanej przez niego Centralnej Komisji Weryfikacyjnej wpływ mieli sami SB-ecy, jak np. Andrzej Anklewicz, który w przeszłości zajmował się zwalczaniem opozycji. Kozłowski dopuścił również do tego, że w jego komisji zasiadali byli agenci SB. Tylko w jednej z wojewódzkich komisji kwalifikacyjnych wśród 20 jej członków znalazło się trzech agentów SB. Komisja Kozłowskiego zweryfikowała pozytywnie ponad trzy czwarte spośród prawie 14 tysięcy funkcjonariuszy SB, którzy chcieli jej się poddać. Kozłowski pozytywnie weryfikował SB-eków nawet wówczas, gdy ci zostali negatywnie zaopiniowani przez komisje wojewódzkie. Nie chciał znać ich życiorysów i ich zawodowych dokonań. Dał im prawdziwy glejt do pracy w nowych służbach – UOP-ie i policji. W rezultacie w nowo powstałym UOP-ie ponad 90 procent kadry stanowili ludzie SB. Nie inaczej było w policji, gdzie wiele wysokich stanowisk zostało opanowanych przez ludzi dawnej SB. To miało zasadnicze skutki dla jakości polskich służb w czasach III RP, które coraz częściej zaczęły sięgać do praktyk z czasów SB. Zespół płk. Jerzego Lesiaka, zajmujący się w latach dziewięćdziesiątych inwigilacją polskiej prawicy, jest tego najbardziej znanym opinii publicznej przykładem. Kozłowski pozwolił również na powstanie prawie 150-tysięcznej „armii” firm ochroniarskich kontrolowanych przez ludzi dawnej SB. Jego ministerstwo udzielało koncesji na działalność firm detektywistycznych, agencji ochrony osób i mienia, nie pytając w ogóle o przeszłość wnioskodawców i ich związki ze światem przestępczym. To zadecydowało o jakości demokracji w III RP, ale to również miało zasadniczy wpływ na wiele patologii, jakie pojawiły się w polskim państwie.

Kozłowski ukrywał przeszłość PRL-u

Jeszcze większe konsekwencje przyniósł stosunek Krzysztofa Kozłowskiego do całej PRL-owskiej przeszłości. Kozłowski w praktyce realizował  filozofię grubej kreski premiera Tadeusza Mazowieckiego. W czasie jego urzędowania w MSW doszło do rzeczy niespotykanej. Otóż na jego ustną prośbę zorganizowano bez żadnej podstawy prawnej komisję składającą się z historyków i polityków (m.in. Adam Michnik, prof. Jerzy Holzer, prof. Andrzej Ajnenkiel, prof. Henryk Samsonowicz), która w okresie od 12 kwietnia do 27 czerwca 1989 roku dokonała przeglądu archiwów MSW, mając nieuprawniony dostęp do najbardziej tajnych dokumentów. Nikt nie wie, co robili członkowie komisji w archiwum MSW, bo nikt tego nie kontrolował. Nikt też nie rejestrował, kto i jakie teczki przeglądał. To było czyste bezprawie, za które odpowiadał m.in. Kozłowski. Ale od tamtej pory Kozłowski robił wszystko, aby trzymać pod kluczem akta SB, utrudniając w ten sposób podjęcie w Polsce lustracji i dekomunizacji. Był w tym niezwykle zdeterminowany. Mało tego, Kozłowski, będąc szefem MSW, jesienią 1990 roku podjął nawet próbę odkupienia od wschodnioniemieckiej STASI akt polskich opozycjonistów za niebotyczną wówczas kwotę, powierzając przeprowadzenie całej operacji funkcjonariuszom SB zatrudnionym w jego ministerstwie. To jednak się nie powiodło. Kozłowski nie chciał nawet udostępnić akt dotyczących antykomunistycznego podziemia, które znajdowały się w podległych mu archiwach. Był głuchy na wszelkie inicjatywy w tej sprawie. Tak było wówczas, gdy do jego ministerialnego gabinetu przyszedł kolega z czasów studiów, historyk i parlamentarzysta prof. Ryszard Bender, prosząc go o podjęcie kroków w tym zakresie i ułatwienie historycznych badań PRL-u. Z ust Kozłowskiego miało wówczas paść znamienne zdanie: „Ja p…..ę historię!!!!”. Ta filozoficzna maksyma stała się życiowym mottem Kozłowskiego w następnych latach. Był przeciwnikiem jakichkolwiek form ujawnienia komunistycznej przeszłości, a nawet jej opisania przez zawodowych historyków. Tak było w 1992 roku, gdy rząd premiera Jana Olszewskiego podjął inicjatywę lustracyjną wobec posłów i senatorów. Tak było wówczas, gdy trwały prace nad ustawą o „o ujawnieniu pracy lub służby w organach bezpieczeństwa państwa lub współpracy z nimi w latach 1944–1990 osób pełniących funkcje publiczne”. Opory Kozłowskiego były również wtedy, gdy forsowano ustawę o powołaniu IPN-u. Z upływem lat Kozłowski stawał się coraz bardziej śmieszny, jeśli idzie o stosunek do PRL-owskiej przeszłości. Znamienna była sytuacja, gdy ukazała się książka Romana Graczyka z krakowskiego oddziału IPN-u, w przeszłości dziennikarza „Tygodnika Powszechnego”, dotycząca relacji pomiędzy środowiskiem tygodnika a komunistyczną SB. Źródłowa i dobrze udokumentowana książka Graczyka wzbudziła wściekłość Kozłowskiego tylko dlatego, że pokazywała nie taką prawdę, jakiej chciał Kozłowski. Krótko mówiąc, książka Graczyka była sprzeczna z legendą stworzoną przez „Tygodnik Powszechny” i samego Kozłowskiego. To wtedy z jego ust padły pod adresem Graczyka znamienne słowa: „Nie daruję!”. Kozłowski w swojej politycznej karierze zrobił zatem wiele, aby prawda o PRL-u nie została poznana.

Niespełniony bohater

Kozłowski był jednym z tych polskich polityków, którzy chcieli stać się bohaterami polskiej historii.  Jednak zapomniał o tym, że polityk przechodzi do historii, gdy dokona rzeczy wyjątkowych albo przynajmniej takich, które będą długo służyły państwu, jego dobru wspólnemu i jego obywatelom. Kozłowski miał taką szansę, gdy został ministrem MSW i to w okresie, gdy Polska musiała zmierzyć się z komunistyczną przeszłością, aby w ten sposób zbudować  zdrowe podstawy swojej demokracji i suwerenności. Kozłowski tego nie zrobił, wręcz odwrotnie, wolał głęboko chować pod kluczem przeszłość PRL-u. Wolał wierzyć w swoją polityczną legendę redaktora opozycyjnego dziennika. To stanowczo za mało, aby przejść do historii. Ale u progu końca jego życia stało się jeszcze coś gorszego, co musiał przeżyć sam. Legenda, w którą wierzył, legła w gruzach. Nie wytrzymała ładunku historycznej prawdy zawartej w książce Graczyka. Kozłowski mógł się czuć sfrustrowany. W gruncie rzeczy nie tylko nie został bohaterem polskiej historii, ale i legenda, w którą głęboko wierzył, okazała się  nieprawdziwa.

Dr Leszek Pietrzak
27 Marzec 2013, 14.41
 
źródło :

http://www.plwolnosci.pl/a/1000/Krzysztof-Kozlowski--niespelniony-bohater

Artykuł opublikowany za wiedza i zgodą Autora

 

Etykietowanie:

1 komentarz

avatar użytkownika Michał St. de Zieleśkiewicz

1. Redakcja BM 24

Szanowni Państwo,

Największa zasługą 'towarzysza 'redaktora z gadzinówki jaką był i nadal jest tygodnik powszechny, było zalegalizowanie pod dyktando tadeusza mazowieckiego, generała czesława Kiszczaka i moskwy komunistycznych służb bezpieczeństwa w III RP

Zwykła szuja

Zezwolił na niszczenie akt byłych komunistycznych służb.

Ukłony

Michał Stanisław de Zieleśkiewicz