Po prostu w i e m ...(7)

avatar użytkownika guantanamera

Zastanawiałam się czy w ogóle opisywać te wydarzenia. Postanowiłam jednak przywołać przynajmniej niektóre z nich - z kronikarskiego obowiązku... Opisem nie będzie rządzić chronologia, obok wydarzeń z lat 80-tych opiszę tu również te niedawne aktualne, by później wrócić do opowieści o mojej znajomości z Wandą. Wiem - ta specyficzna literatura faktu może się wydać niewiarygodna - wtedy proszę ją po prostu ominąć. Jednak należy pamiętać, że brak wiary nie zmienia faktów, co najwyżej zniekształca postrzeganie prawdy.

Rozpoczynając opowieść o znakach i przeczuciach, widzeniach i przewidywaniach, znowu odwołuję się do Bruckbergera. On zwrócił moją uwagę na fakt, że ludzie, którzy nie dostrzegają znaków, łatwo stają się rzecznikami działań powierzchownych i pozbawionych głębszego sensu: „(...) Wielkim nieszczęściem Izraela było to, że jego losy znajdowały się w rękach prawników, a nie pozostały w rękach poetów. Poeci dostrzegają znaki i związki. Prawnicy zamykają się w ciasnym kręgu litery prawa, która staje się ich grobem. Ale nie tylko samych siebie grzebią: owi prawnicy pociągnęli za sobą do grobu cały pewien określony świat: chwalebną przeszłość Izraela.”
Jest w Nowym Testamencie opis, którego znaczenie zrozumiałam dopiero niedawno. Uczniowie przychodzą do Jezusa i mówią Mu, że Grecy chcą Go zobaczyć. W odpowiedzi Jezus wygłasza przejmującą mowę o Swojej śmierci i zmartwychwstaniu. Odczytał znak - poganie chcą poznać Jego naukę - i zrozumiał, że zbliża się Godzina Próby.
Poezja i znaki. Kiedyś kochałam poezję, później zaczęła mnie nudzić. A jednak po roku 1980 zaczyna mi znów towarzyszyć i wkrótce sama dostrzegam znaki i związki, doznaję przeczuć i ostrzeżeń. Zanurzam się w świat dziwny i fascynujący, świat apokaliptycznej grozy i wielkich cudów, świat, w którym docierają do mnie listy od psalmistów i proroków, a najbardziej istotne sprawy mogą mi wyjaśnić tylko wieszcze. Jest to świat, w którym myśl w ułamku sekundy pokonuje przestrzenie, a chwila dnia dzisiejszego łączy się z przeszłością i wiecznością.
Znak najważniejszy... Tamta modlitwa w kościele Świętego Krzyża 13 maja 1981 roku. Znak drugi - chociaż wcześniejszy - spotkanie z Wandą po dwudziestu jeden latach. A potem kolejne - dobre i złe, zrozumiałe i zatarte, odczytane i zlekceważone, groźne i pocieszające. Chcę opisać przynajmniej niektóre...

Latem roku 1987 wracam z Wrocławia do Warszawy. Jak zwykle po drodze wstępuję do domu Wandy na Dicksteina. Jeżeli nie jedzie ze mną jej Mama - co zdarza się od czasu do czasu - to służę jako posłaniec. Tym razem mam zabrać upieczony dla Wandy keks.
Z Michałem, bratem Wandy rozmawiamy o biograficznym filmie Milosa Formana „Amadeusz”. Mama Wandy i Michała, która nie słucha od początku naszej rozmowy z daleka słyszy nietypowe imię. - Dlaczego rozmawiacie o diable? - pyta. - Nie rozmawiamy o Asmodeuszu, tylko o Amadeuszu, i to Amadeuszu Mozarcie - śmiejmy się z nieporozumienia.
Zabieram ciasto i odjeżdżam ulicą Kochanowskiego ku Warszawie, po drodze jak zwykle wstępując na chwilę do kościoła pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej który znajduje się przy tej ulicy. Drogę do Warszawy znam na pamięć - jeździłam tędy wiele razy... Mogę sobie pozwolić na rozmyślania. Myślę o pielgrzymce na Jasną Górę, na którą zamierzam pójść w sierpniu i o czekającym mnie zaraz po pielgrzymce dorocznym wyjeździe do Szwecji, gdzie muszę zarobić na życie. Ale przede wszystkim wspominam pobyt w Polsce Ojca świętego Jana Pawła II, a przy tej okazji – wcześniejsze tzw. ekumeniczne przedsięwzięcie czyli połączone z wystawami spotkanie ludzi różnych wyznań jakie przed wizytą papieża miało miejsce w kościele na Żytniej w Warszawie. Zorganizowali je pani Antonina Smolarz-Bogucka i jej mąż Janusz Bogucki (nieżyjący już teoretyk kultury).
Rozmyślam o tym, co powiedziała Ninie Smolarz znajoma, mieszkanka istniejącego wtedy jeszcze Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Twierdziła, że w wielu rejonach ZSRR w ostatnich latach zorganizowano bardzo wiele kursów parapsychologii. Osoby odznaczające się niezwykłymi zdolnościami były natychmiast angażowane przez wojsko. Myślę, że choćby tylko ten aspekt sprawy powinien skłonić ludzi zajmujących się parapsychologią, do rezygnacji z podejrzanych praktyk i natychmiastowego powrotu do Boga i Kościoła.

Patrzę na uciekający asfalt i wspominam z kolei instalację z wystawy, wyobrażającą świętego Franciszka z Asyżu. Ustawiono ją w jednym z zakamarków remontowanych pomieszczeń przykościelnych, w zagłębieniu murów, które przypominało kaplicę. Wysoką, wysmukłą postać świętego wyobrażono tworząc konstrukcję – podłużny habit z czarnej papy, który przywodził na myśl wstęgę asfaltu. Jedynie uniesioną w górę twarz świętego namalowano w kolorach na desce albo na papierze, a może była to po prostu reprodukcja? Wedle pierwszej wersji kaplicę świętego Franciszka miały wypełniać dziesiątki cepeliowskich ptaszków z drewna - już je nawet kupiono i zainstalowano. A potem wszystkie gdzieś znikły - i pozostał tylko jeden - kolorowa ptaszyna z czubkiem na głowie.

Więc jadę samochodem po niezbyt szerokiej drodze gdzieś za Złoczewem, rozmyślam o wystawie na Żytniej, z kolei o pobycie w domu Wandy i przypominam sobie pomyłkę Mamy Wandy. Śmiejąc się sama do siebie wygłaszam - półgłosem - pogróżkę: - Amadeusz czy Asmodeusz i tak zginiesz diable!
Dokładnie w tym momencie z lewej strony wprost pod koła samochodu wbiega mi piechotą czubaty ptaszek, który do złudzenia przypomina tamtego cepeliowskiego, z kaplicy świętego Franciszka. Skręcam lekko – odruch - ku prawej krawędzi szosy, żeby go czasem nie potrącić. Strasznie głupio! Biegający ptaszek dałby sobie radę i bez moich manewrów na szosie. Z drugiej strony omijanie przeszkód to dla mnie żadna nowość - wielokrotnie wcześniej - i później omijałam w ten sam dokładnie sposób leżące na szosie żelaza, śruby, cegły, a nawet zdarzyło mi się umykać przed kamieniami, lecącymi spod kół samochodu jadącego z przeciwka.

Tym razem jednak - w sposób naprawę zupełnie nieuprawniony - tracę kompletnie panowanie nad kierownicą. Samochód, zamiast wrócić na dawny tor wyrywa mi się z rąk i z jakąś przeogromną siłą wali w lewo wprost do rowu. Odbijam - i z kolei lecę w prawo - znów przed rowem odbijam - ale tym razem już w panice. Co za szczęście, że nikt nie jedzie z naprzeciwka!

Zaskoczenie ogromne. Samochód prawie nowy - nie ma roku, wszystkie systemy sprawne, niedawno był na przeglądzie gwarancyjnym. Na drodze nie zauważyłam żadnego oleju, prędkość naprawdę nie naddźwiękowa - w końcu nie da się jechać za szybko małym fiatem. Potrafię prowadzić i nie raz wykonywałam podobne manewry. A tu tańczę od rowu do rowu i to, co mi się przypomina w ułamkach sekund, to właśnie asfaltowy święty Franciszek w towarzystwie identycznego ptaszka. W ułamku sekundy dociera do mnie ironia zdarzeń: ptak na asfalcie i identyczny drewniany ptak z asfaltowym świętym. Czuję się jak ludzik w kosmicznej grze w którą gra Asmodeusz. Zanosząc się straszliwym triumfującym rechotem pstryka palcami w mój samochód, nie używając nawet joysticka.

Ale drugim torem moich myśli - znów opowiadanie trwa o wiele dłużej niż wydarzenie - rozmawiam ze świętym Franciszkiem: - Pomóż, przecież w końcu chciałam uratować ptaka! Wtedy przypominam sobie zasady wychodzenia z poślizgu, które kiedyś pokazała mi Wanda. Bez zdenerwowania, małymi skrętami, wyprostowuję tor jazdy samochodu. Jeszcze w czasie kiedy samochodem miotało, zdążyłam pomyśleć o ludziach, którzy będą się zastanawiać co sprawiło, że zdrowa osoba - bez żadnych oznak zasłabnięcia, zaśnięcia, wylewu czy zawału - wyleciała z drogi do rowu, jadąc na dodatek zaledwie 80-90 km na godzinę. Nikomu by na myśl nie przyszło, że była to natychmiastowa reakcja na - prawdziwą zresztą w swej eschatologicznej perspektywie – przepowiednię: - I tak zginiesz diable! Może tylko Wanda domyśliłaby się, że w szczególnej grze zapłaciłam swoją stawkę - zwłaszcza, że jej Mama i brat z pewnością wspominaliby naszą rozmowę przed wyjazdem i - oczywiście - nieporozumienie z Asmodeuszem.

Mam poczucie specjalnej wdzięczności dla świętego Franciszka z Asyżu - zwłaszcza w Jego niepowtarzalnej asfaltowej wersji. Na zawsze zapamiętałam asfalt drogi, po której miotała mną straszliwa siła bezwładu - i postać świętego w habicie z papy. Mam też poczucie wdzięczności dla Wandy, która pół roku wcześniej, po moim poślizgu zakończonym w śnieżnej zaspie, nauczyła mnie wychodzenia z poślizgu na terenach przy Stadionie Dziesięciolecia.

Jeszcze przynajmniej raz doświadczyłam natychmiastowej riposty na rzucone diabłu wyzwanie. Święta Wielkanocne 1990 roku, oglądam program telewizyjny. Chodzi o miejsce pochówku partyzantów AK w zielonym lesie. Jakaś kobieta nad ich grobem wygłasza tak straszliwe brednie, że wołam zdenerwowana: - Niestety! Nic się nie zmieniło! Ta telewizja jest dalej w rękach diabła ! - wychodzę do kuchni i nerwowo sięgam po kawałek otrzymanej w prezencie drożdżowej babki. Wierzch babki jest polukrowany i posypany maleńkimi jak kolorowe koraliki cukierkami – takim ślicznym cukierkowym maczkiem. Wkładam kawałek babki do ust, mam połknąć i nagle … słyszę delikatny dźwięk metalu, a na dodatek czuję lekkie ukłucie. Szpilka. Ofiarodawczyni, pakując babkę, spięła papier szpilkami, jedna z nich upadła w lukier, a że była zakończona koraliczkiem, takim jak kolorowe cukiereczki, a ostrze utonęło w tym lukrze, to stała się zupełnie niewidoczna.

Nie. Nie połknęłam tej szpilki, obeszło się bez pogotowia. Ale natychmiast pomyślałam o Amadeuszu i latającym samochodzie. Po raz wtóry wyzwanie rzucone diabłu omal nie zakończyło się dla mnie tragicznie.
Mogę sobie wyobrazić kręcących głowami sceptyków - no, jakaś szpilka, ale żeby od razu myśleć o diable. Nie chodzi o szpilkę. Chodzi o c z a s. O tę synchronizację zdarzeń, kiedy na zapewnienie „I tak zginiesz diable!” od razu o mało sama nie tracę życia. Temu, kto w tym momencie zamierza podrwiwać radzę wyobrazić sobie miotany od rowu do rowu samochód albo szpilkę wbitą w podniebienie. I jeszcze - bezwładnie toczący się z góry w kierunku Żelazowej Woli samochód bez hamulców! To chyba było z tej samej serii. Zapewniam, że to nie były doświadczenia przyjemne!

Przedziwną synchronizację zdarzeń, ale bez tak oczywistego diabelskiego kontekstu obserwowałam jeszcze kilka razy. W Szwecji, może nawet w tym samym roku, czułam się jak ktoś, komu udzielono na ten temat przejmującej lekcji.
Jedziemy szwedzką drogą łączącą małe miejscowości. Kto nigdy nie widział szwedzkiej drogi łączącej wioski i miasteczka gdzieś, hen, daleko, na północ od Sztokholmu, niech spróbuje sobie wyobrazić najlepszą polską asfaltową drogę jaką kiedykolwiek jechał, o nieskalanej żadną dziurą szutrowej nawierzchni, zapewniającej kołom przyczepność niemal idealną. Jest to pusta jak zwykle droga, na której na naszej codziennej trasie, wiodącej do borówkowego lasu, spotykamy dwa albo trzy samochody w czasie ponad półgodzinnej podróży. Na tej drodze nigdy nie zaskakują żadne wykopy, nie spotkasz żadnych pryzm zostawionego piachu, żadnych słupków, ani wykopów, które nagle pojawiłyby się przed samochodem, ani żadnych innych przeszkód w rodzaju tych, jakie czyhają na nas na polskich szosach.
Kiedy fragmenty drogi wymagają naprawy - to znaczy gdy tylko pojawia się na niej pierwsza maleńka rysa - do pracy przystępują robotnicy. Miejsce prac drogowych jest zapowiedziane wiele kilometrów wcześniej i tam ruch samochodów kierowany jest na inne, bezpieczne drogi albo pasy. Gdy w końcu dnia drogowcy kończą pracę - starają się zakończyć naprawiany fragment, słupki i piach zbierają do samochodu albo - to już w najgorszym wypadku - na pobocze. Tam, gdzie nikt nie pracuje, tam droga pozostaje nieskazitelna, jak przed rozpoczęciem naprawy.
Tego dnia czeka nas jednak straszna niespodzianka. Jedziemy naszą zwykłą drogą lekko w dół, ze sporą szybkością, największą, na jaką pozwalają zakręty i trzymający nasze koła przy asfalcie szuter. Daleko przed nami podjazd pod górę kończy się ostrym zakrętem w prawo, ginącym za porośniętą drzewami skałą. I oto w połowie drogi między nami i zakrętem, tam gdzie na samym dole tworzy się jakby przełęcz, z daleka zauważamy rzecz zupełnie niewiarygodną: oznaczoną pryzmę piachu, zajmującą sporą część naszej połowy jezdni. Wiadomo, że trzeba będzie zjechać na lewą stronę. Wtedy zza zakrętu między skałami naprzeciw nas wyłania się rozpędzony tir - wali z góry, ciągnąc za sobą przyczepę. Jest pewne, że spotkamy się akurat w połowie drogi, przy pryzmie piachu, mamy do przebycia niemal identyczne, niedługie odcinki drogi. Naciskam na hamulec, ale muszę hamować ostrożnie - wystartowaliśmy z góry z dużą szybkością, sądząc, że tu, na dobrze znanej szwedzkiej drodze jesteśmy naprawdę całkowicie bezpieczni. Jadący przede mną przyspiesza. Słusznie. Prowadzi dużego opla z czterema osobami i ładunkiem jagód - nie zdążyłby wyhamować, to pewne. Postanowił przelecieć przed olbrzymią dwuczłonową ciężarówką, której kierowca zauważa sytuację i też hamuje. Ten, kto próbowałby zatrzymać pędzącego z góry kolosa, musi wiedzieć, że to prawie jak lądowanie samolotu - straszliwy ciężar niesie mimo prób hamowania. A jednak wszystko kończy się szczęśliwie: Konrad przemyka tuż przed nosem potwora (chwała kierowcy tira za osiągnięte jednak zmniejszenie szybkości!) i zaraz potem zjeżdża na pobocze, żeby się uspokoić po wygranym wyścigu ze śmiercią. Ja wyhamowuję niemal na samej pryzmie piachu, blada jak ściana i dopiero po chwili dołączam do pierwszego samochodu. Jeszcze trzęsą się nam ręce, gdy rozmawiamy o tym, że przed chwilą cudem uniknęliśmy śmierci w tym zagłębieniu szosy jakby precyzyjnie wybranym na zaplanowaną egzekucję. Żartujemy z wisielczym humorem, że większą ironią losu byłoby już tylko zderzenie z jadącym z przeciwka samochodem na pustyni. Miary ironii losu dopełnia fakt, że ani kiedy tak stoimy kwadrans na poboczu nie mogąc dojść do siebie z wrażenia, ani przez następny kwadrans – jazdy do miejsca zamieszkania - nie spotykamy na tej drodze ani jednego samochodu.

Następnego dnia rano znów wyruszamy do lasu. Docieramy do wybranego miejsca i zjeżdżamy na bitą leśną drogę. Jest dość szeroka, tak że mogą się na niej wyminąć dwa samochody, twarda i zawsze przejezdna. No, tutaj czujemy się zupełnie bezpieczni, tu w ogóle nigdy nie spotkaliśmy żadnego pojazdu i poprzedniego dnia nie leżały na drodze żadne przeszkody.
Ale to było wczoraj - dzisiaj jest zupełnie inaczej. Kiedy zbliżamy się do jednego z licznych zakrętów, zauważamy po naszej stronie drogi leżący w poprzek pień białej brzozy którego wczoraj na pewno tu nie było. A kiedy Konrad już, już ma zjechać na lewo, to zza zakrętu wypada niespodzianka - biały mercedes Szweda, zapewne drwala.... Pisk hamulców, wyrzucane przez koła tumany piachu - i stajemy naprzeciw siebie na chwilę, żeby po kilku sekundach powoli rozładować korek na puściuteńkiej zwykle leśnej drodze.
Na szczęście po leśnych drogach jeździmy dużo wolniej i ostrożnie, więc nie było zagrożenia - w najgorszym wypadku wylądowalibyśmy na trawiastym poboczu. Obeszło się nawet bez tego - i wszystko kończy się szczęśliwie. Ale i tak jesteśmy w szoku - wczoraj tamten przypadek, dzisiaj ten. Co nas naprawdę najbardziej zdumiewa, to precyzja, z jaką udaje nam się spotykać - nos w nos przy jedynych na trasie przeszkodach - z innymi samochodami - jedynymi jakie spotykamy na przestrzeni wielu kilometrów..
Rozważamy - pół żartem, pół serio - możliwość, że ktoś chce nas wykurzyć z tego rejonu - ale nie wydaje się to prawdopodobne. Nawet używając telefonów komórkowych nie dało by się aż tak dokładnie zaplanować naszego spotkania z dwuczłonowym tirem. To nie lancia rajdowa, której osiągi kierowca może przewidzieć z dokładnością do sekundy.
Zastanawiamy się czy nie poddano nas aby jakiemuś wojskowemu eksperymentowi z satelity. Może to nie tir był „ruchomą” w tym równaniu, ale nasza kawalkada samochodów? Może to my - albo jedno z nas - zostaliśmy jakimś sygnałem z samolotu lub satelity - nakłonieni do odjazdu dokładnie w takiej chwili, by po kilkunastu minutach spotkać się na szosie z ciężarówką? Dzisiaj, kiedy dowiadujemy się o biochipach, „czarnych aniołach”, i innych tego rodzaju urządzeniach wkraczających już w fazę powszechnego użytku, nasze podejrzenia okazują się wcale nie takie absurdalne. I kto wie, może naprawdę byliśmy królikami doświadczalnymi wstępnej fazy przygotowań do produkcji tych urządzeń?
A może po prostu byliśmy igraszką nienawistnych duchów? Tak czy inaczej wiadomo kto jest odpowiedzialny za całe zło - od upadku z nieba, aż do dzisiaj. Wiemy, przez kogo weszła do naszego życia śmierć. I wiemy jak śmierć i całe zło mogłoby zniknąć ze świata. Znikłoby zwyciężone dobrem. Doprawdy - światu przydałby się światowy dzień bez grzechu, jeden światowy dzień bez grzechu - jak dzień bez papierosa, albo bez alkoholu ...
Obserwuję młodych ludzi grających w gry komputerowe. Siedzą na swoich ruchomych fotelach. Nerwowymi ruchami dłoni bronią się przed stworzonymi przez rysowników niebezpieczeństwem. Ciekawe, czy potrafiliby włączyć się do bitwy o Polskę. Albo o prawdę. Chyba nie. Wolą stracić mięśnie i fizyczną sprawność w walce z wyrysowanym przez kogoś, wirtualnym wrogiem.

A kiedy ci komputerowi gracze ścierają się z rysunkowymi potworami, wokół nich rozgrywają się prawdziwe zmagania. Zło kotłuje się i kłębi tuż za ich plecami, ujawniłoby się gdyby tylko postanowili mu się przeciwstawić. Jakie natychmiast spotkałyby ich niebezpieczeństwa, w jakich wzięliby udział bojach! Nie trzeba by wcale walczyć zbrojnie - w walce ze złem zupełnie wystarczy Różaniec. I choć ta broń w końcu zawsze wygrywa - ileż niezwykłych emocji czeka na każdego, kto włącza się do walki, w której zło zwycięża się dobrem.
Hej, herosi od walk z malowanym wrogiem!! Może pewnego dnia stanęlibyście po stronie Dobra? Wystarczy tylko podjąć decyzję - nie będę czynić zła. Żadnego... Zobaczycie, jakie was czekają atrakcje. Jak nagle świat wokół zawiruje i nadciągnie huragan skierowanych przeciwko wam wydarzeń. Może nie strzeli do was Ali Agca ani nie stanie na waszej drodze Grzegorz Piotrowski z kompanami z peerelowskiego IV Wydziału MSW, ale coś przecież się wydarzy, wydarzy na pewno. Za to wasza wygrana będzie prawdziwa - wygrana ze złem i z samym sobą.

Etykietowanie:

20 komentarzy

avatar użytkownika intix

1. @guantanamera

Zastanawiałam się czy w ogóle opisywać te wydarzenia...
***
Nie zastanawiaj się, opisuj... proszę...

Pozdrawiam serdecznie...

avatar użytkownika benenota

2. Uwazaj na siebie!

Bo swiat jest Full of Zasadzkaz!

Pozdrawiam.

Tak mi tu dobrze...ze dobrze mi tak.
avatar użytkownika Jacek Mruk

3. Nie miej wątpliwości nad opisaniem wydarzeń minionych

Bo wielu choć nie komentuje jest spragnionych
Czy ktoś wierzy w znaki nie ważne
Dla tych co wierzą zobaczą znaki poważne
Zamiast polemizować ze złem, myśl pozytywnie otwarcie
Wtedy Twój Anioł Stróż będzie na warcie
Nie na darmo każdy ma Anioła Stróża
Który w chwilach zagrożenia szybko się wynurza
Podaje rękę i ratuje jeśli taka wola
A zło chce czy nie ustępuje pola
Różaniec to dar od Boga do kontaktowania
Kiedyś znalazłem na chodniku nie znając wołania
Teraz go noszę na szyi jako wybraniec
Wiem że dostałem od Boga jako posłanie
Staram się być rycerzem bez broni
Słowem niszczę wszelkie zło gdy się wyłoni
Pozdrawiam serdecznie:)

avatar użytkownika guantanamera

4. @intix

To chyba konieczne...
Pozdrawiam.

avatar użytkownika guantanamera

5. @Jacek Mruk

Znalezienie Różańca na chodniku.... jakże piękne przesłanie od Boga.
Ktoś nosił go zawsze ze sobą, zabierał wszędzie, nie rozstawał sie z nim... i dlatego zgubił.
A Ty Różaniec znalazłeś... Podjąłeś modlitwę tamtego nieznanego człowieka...
Pozdrawiam...

avatar użytkownika guantanamera

6. @benenota

Ja takich naj... na szczęście w ogóle nie spotykam.... Pomniejszych tylko czasem. Ale będę uważać...:))

avatar użytkownika benenota

7. Guantanamera

Trzymam za slowo.

Tak mi tu dobrze...ze dobrze mi tak.
avatar użytkownika Michał St. de Zieleśkiewicz

8. Pani Guantanamera,

Szanowna Pani,

Ja z przyjemnością czytam.

Poranne ukłony

Michał Stanisław de Zieleśkiewicz

avatar użytkownika guantanamera

9. @Pan Michał Stanisław de Zeleśkiewicz

Panie Michale! To jest właśnie ten obiecany bardzo wojenny odcinek. Dziekuję i pozdrawiam ...

avatar użytkownika guantanamera

10. @benenota

Ja baaaaardzo ostrożnie jeżdżę. Którejś zimy skręcając z małej uliczki naszego osiedla w Sobieskiego wpadłam nagle w poślizg. Zaraz utknęłam w zwałach śniegu przy dzielącej jezdnię na dwie części siatce, ale przymusowe hamowanie w śnieżnej pryzmie zrobiło na mnie pewne wrażenie. Przy najbliższej okazji pochwaliłam się tym mojej koleżance, a ona postanowiła nauczyć mnie kontrolowania poślizgów.
Udałyśmy się w tym celu na rozległe tereny okalające Stadion Dziesięciolecia. Pojechałyśmy późno - żeby nie było zbyt wielu ćwiczących. Kręcił się tam - dosłownie i w przenośni – tylko jeden samochód z podejmującym naukę poślizgów kierowcą, więc odjechałyśmy na bezpieczną odległość i rozpoczęłam naukę.
Ale przecież żeby wyjść z poślizgu trzeba w ten poślizg wpaść.... I tu powstała pewna trudność. Rozpędź się i gwałtownie pokręć kierownicą.. wydaje polecenie Wanda. Rozpędzam się, kręcę - jadę prosto. Jeszcze raz - bez skutku. Moja ostrożność jest precyzyjnie ekstremalna. Kręcę kierownicą tak, żeby przypadkiem nie stracić panowania nad samochodem.
- Jeszcze raz... Rozpędzam się, kręcę....owszem, zakręcam, odrobinę, po czym jadę sobie spokojnie dalej. Nie ma mnie jak nauczyć wychodzenia z poślizgu, skoro nie można mnie zmusić żebym w ten poślizg samodzielnie wpadła. Jeżdżę po wyślizganym lodzie jak po suchym asfalcie - ostrożna i czujna do granic tchórzostwa. Nawet czekam, że może Wanda szarpnie mi tą kierownicą, ale ona nie zamierza stosować takich metod.
No, ale jednak w końcu przemogłam się - jak szarpnę, jak polecę ... to tylko sekundy, bo zaraz czujnie i delikatnie, małymi skrętami, wyprowadzam, samochód na prostą. Na powtórny eksperyment nie dałam się już namówić. Przezorność czytaj tchórzostwo zwycięża, koniec nauki, wracamy do domu.
I tak jeżdżę zawsze. Pozdrawiam.

avatar użytkownika benenota

11. Guantanamera

Witam.
Zostawilem Cie na deser sobie.

Poniewaz zwracasz sie do mnie,jak do Nicky Laudy (tez wypadl z drogi...uch! i to jak)
-znaczy ufasz mi,spytam o jednego Zasade:czy wiesz,co to jest poslizg kontrolowany?

Widze ze wiesz.
No wiec zakoduj dziewczyno.
Jak juz w tymze poslizgu pieknie sie usadowilas,w zyciu nie wolno Ci (jak sama informujesz) wykonywac jakichs oblakanych ruchow kierownica...za wyjatkiem "ruchu pokerowego",

zwanego "kontra".
Polega to na tym,ze zawsze,...nie,opisze to prosciej.

"Jak dupa ucieka w lewo",skrecasz kierownice rowniez w lewo.Bez zadnych gwaltownych ruchow...spokojnie,jak po "Largaktilu"-lub "ziolach".Zaufaj,sie znam na ludowej medycynie.

Rowniez na stadionie to sprawdzalem.Dziala.

Pani Wanda wykazala doswiadczenie-nie szarpnela kierownica.
Gdyby to zrobila...kto wie?Dowod dozgonnej przyjazni?

Pozdrawiam serdecznie.

P.S.Jak mozesz-unikaj A-2.

Tak mi tu dobrze...ze dobrze mi tak.
avatar użytkownika benenota

12. Jeszcze ja

To ze Pani Wanda zginela na K-2,nie oznacza ze Ty masz zginac na A-2.
Z Himalajami glupoty nie zwyciezysz.

P.S.Niech Ci sie przysni Nicky Lauda.

Tak mi tu dobrze...ze dobrze mi tak.
avatar użytkownika Jacek Mruk

13. Quantanamera

Masz rację to przesłanie bym Boga bronił
Odmawiał modlitwę i zło słowem gonił
Wszak Bóg jest Miłością i ją propaguje
Choć zło go często do przeciwdziałania prowokuje
Jestem być może kontynuatorem dla jakiegoś zadania
By wsparcie się rozchodziło jak krąg stopniowania
Pozdrawiam serdecznie:)

avatar użytkownika guantanamera

14. @benenota

"To ze Pani Wanda zginela na K-2, nie oznacza ze Ty masz zginac na A-2.
Z Himalajami glupoty nie zwyciezysz." Dobre!
Mam pytanie co to znaczy "ucieka w lewo". To znaczy że przód leci wtedy w prawo, czy cały samochód w lewo? Proszę mi to dokładniej wyjaśnić. Krok po kroku. Na wszelki...

avatar użytkownika benenota

15. Guantanamera

Prowadzisz ten samochod.
Jest zima.
"Tombe la neige".
A wiec slisko.
Skrecasz w prawo.
Wynosi Cie w lewo.
To znaczy "zarzuca Cie".
Konkretnie tyl.
"Dupa ucieka w lewo."
Dlaczego?
Co nalezy zrobic?
Po pierwsze primo:
Jedziesz za szybko. (?)
Po drugie primo:
Nalezy skrecic kierownice w lewo.
-Letko.
Kiedy wydaje Ci sie
ze samochod jest
w pozycji rownoleglej
do osi jezdnii
(de facto jedziesz troche bokiem)
to znaczy ze
kontrolujesz samochod.
Ten ruch kierownica
nazywamy kontra.
Rekontra,czesto prowadzi do
duzych wydatkow.

To by bylo na tyle.

P.S.Jesli ten przekaz nie jest czytelny,przepraszam.
Nie jestem zawadowym rajdwdowcem.

Serdecznie pozdrawiam-Ben.

Tak mi tu dobrze...ze dobrze mi tak.
avatar użytkownika guantanamera

16. @benenota

Przekaz jest czytelny, a do tego rozbawiający. Chyba już w i e m dlaczego wtedy gdy skręcałam w prawo w Sobieskiego poleciałam w lewo i utknęłam przodem samochodu w tej pryzmie. Pewnie za mocno zakręciłam kierownicą w lewo, a trzeba bylo letko...
Jeszcze o A2. Straszne. Zwłaszcza ten transportujący samochody ....

avatar użytkownika benenota

17. @Guantanamerko

Celowo napisalem "letko".
Poprawnosc prowadzi niekiedy do zapomnienia.

Film rzeczywiscie straszny.
Obgadalismy troche z Michael`em.

P.S.Aaaa,bylbym zapomnial.
Prawdopodobnie inaczej reaguja w takiej sytuacji samochody z przednim napedem.

Tak mi tu dobrze...ze dobrze mi tak.
avatar użytkownika guantanamera

18. @benenota

I co ja mam teraz robić?!!! Teraz już nic nie wiem! Ja się już na pamięć nauczyłam i teraz co - mam się oduczyć? Ja nie wiem jaki napęd ma mój samochód, wiec nie wiem czy będzie inaczej reagował. I jak?!

avatar użytkownika benenota

19. A co za bolid Ty posiadasz?

Zdradz sekret,to moze sprawdze w necie i Ci podpowiem.

Nie jest to jednak powod do zmartwien.

Tak mi tu dobrze...ze dobrze mi tak.
avatar użytkownika guantanamera

20. @benenota

Już się nie czepiam. Przypomniałam sobie, że przecież jeżdżę ekstremalnie ostrożnie...