Ławka z kałamarzem.

avatar użytkownika jwp

Co dzień przestrzegam, jak młódź cierpi na tem,


Że nie ma szkół uczących żyć z ludźmi i światem - Adam Mickiewicz.
Słowa wieszcza aktualne jak nigdy, tym bardziej, że opisują stan edukacji w „Wolnej Polsce”. Nigdy nie powiem „Komuno wróć”, nigdy nie wychwalam PRL-u, jeżeli już to myślę o ludziach, którzy pomimo zniewolenia, jakie chciano nam narzucić, nigdy się nie poddali. Oczywiście nie wszyscy. Podobnie jak dzisiaj.

„…Czy skończyłem jakąś szkołę, pyta pan? To zależy, co pan rozumie przez szkołę.
Według mnie skończyłem niejedną, choć nie mam żadnych świadectw.
Bo też żeby coś umieć, czy musi się latami siedzieć w ławce?
Wystarczy, że chce się umieć…”.

Wiesław Myśliwski.

Dane mi było uczęszczać do trzech różnych szkół podstawowych i bynajmniej nie dlatego, że sobie na to niejako zasłużyłem. Pierwsze szkoła, mały przedwojenny budynek była w remoncie, gdy mnie do niej zapisano. Zatem przez dwa lata uczęszczałem do nowoczesnej jak na owe czasy Tysiąclatki, z wtedy dużą, a obecnie śmiesznie małą salą gimnastyczną. Rozległej z przyległymi boiskami i ogrodnikiem za płotem. Z niej nie pamiętam wiele, nic mi specjalnego nie utkwiło w pamięci. Za wyjątkiem nauczycieli, bowiem od początku towarzyszyli mi prawie ci sami. Potem 3 lata w dwupiętrowym budynku z małym podwórkiem i salką gimnastyczną wielkości dwóch klas. Podwórko graniczyło z ogródkami pobliskich kamienic. Niewielkie sal lekcyjne i niewiele większa stołówka. Naprzeciwko szkoły plac targowy, smaczne słone paluchy na wyciągnięcie ręki. Cudowna wychowawczyni, którą odeszła od nas w zeszłym roku. Przez wiele lat nasze rodziny bardzo się przyjaźniły. A w szkole byliśmy jej dziećmi ukochanymi.

Pierwsze przyjaźnie i szkolne swary. Pierwsza miłość do złotowłosej Eli, z długimi warkoczami. Jak to zwykle bywa, nie ja jeden się w niej zakochałem. Szkolne psikusy, spotkania na podwórkach i urodzinach. Chałat z krochmalonym kołnierzem, a potem krawat szkolny do białej koszuli od święta, a na co dzień ubożuchne stroje. Jakie tam jeansy ! Porządne trampki i skórzana piłka to było coś, a i szmacianką się grało. Przybornik szkolny, teczka, komplet kredek naprawdę cieszyły, nie były dla nas garbem. Mali ludzie chłonęli wiedzę i świat często z szeroko otwartymi oczami. Szkoła, Kościół i Rodzina, to były Krynice Wiedzy i Mądrości. Nie było na szczęście tylu mediów zalewających nas chłamem i kłamstwem. Oczywiście, że się człowiek ociągał z wyjściem do szkoły, a żeby było weselej to do każdej szkoły ( podstawowej ) miałem od minuty do pięciu minut, a i tak się często spóźniałem.
Gdy w trzeciej klasie Ela wyjechała z rodziną do „Ameryki” moje zauroczenie przeniosłem na jej prawie lustrzane odbicie - Ewę, w której warkoczach skrywało się słońce, w oczach chabry. Taki miałem w sercu wizerunek polskiej dziewczyny. Szczenięce zaloty, pełne trzepotów serca i nieporadności. Gdy na przykład na jej urodzinach chciałem wykonać ekwilibrystyczny manewr z kremówką. A gdy ta spadła z talerzyka na dywan, to najadłem się tylko wstydu. Do nauki może byłem nieskory, ale zawsze wyrywałem się do tablicy, języka nie potrafiłem trzymać na uwięzi, co mam do dzisiaj. Gadulstwo na lekcjach nie raz kończyło się uwagą w dzienniczku.

Nauczyciele, często starej daty, pozornie groźni potrafili nas zarazić wiedzą. Szkolne kółka pękały w szwach. Do dzisiaj bawi mnie sytuacja, gdy moja mama na propozycję trenera sekcji gimnastycznej, który w 3 klasie zaproponował, by mnie mama zapisała do sekcji gimnastycznej, a mama na to - on ma za dużo nauki ! A na trzepaku byłem mistrzem w wymykach. Podobnie było z językiem niemieckim, pozostała  mi zatem nauka języka ojczystego i rosyjskiego. Co nie ukrywam, nie raz mi się przydało, a i w przyszłości może okazać się pomocne.
By opisać nauczycieli, którzy podobnie jak moja rodzina mnie ukształtowali, musiałbym wyłączyć się z życia i spłodzić kilka wolumenów. Jest jednak jedna postać szczególnie godna uwagi. Nauczyciel matematyki. O tym za chwilę. Wrócę jednak do mojej szkolnej migracji. Gdy moja właściwa szkoła, a byłem wtedy w V klasie, dostąpiła zaszczytu noszenia imienia Powstańców Wielkopolskich, to w następnym roku z powodu katastrofy budowlanej innej szkoły, moja została przeniesiona do kolejnej. Znaczy się nauczyciele i uczniowie, jako zasób ludzki. To już była moja 3-cia Podstawówka.

Lądowanie było miękkie. Poszliśmy tam w większości razem. Stary, wielki budynek. Obszerne klasy, ciut większa sala gimnastyczna i te działki. Zawsze za mną chodziły. Asfaltowe boisko, które nie raz kolana obtarło. Dwupiętrowy budynek z wysokim parterem i sutereną, tak się kiedyś budowało. Na dzień Dobry duet woźnych, jeden groźny, a drugi safanduła, ale zawsze można  było na nim polegać. A to dzwonek później włączył, a to z boiska nie wygonił. W suterenie stołówka i pracownia Wychowania Technicznego oraz Harcówka. Harcerstwo to osobny temat, od Zuchów do prawdziwego Harcerstwa. Zbiórki, wycieczki, obozy „prywatki” w harcówce. Wieczory przy ognisku i te pieśni i piosenki, których słowa i nuty pamiętam do dzisiaj. Pierwsze przysięgi i sprawności. W słońcu i w deszczu, ale zawsze z dumą z munduru i Krzyża z lilijką. Przysięga bez słów zaimplementowanych przez Sowietów w „Polskiej Skórze”. A przy ognisku „Czerwony Pas” i Harcmistrz z piękną kartą z AK. Pieśni patriotyczne przeplatane młodzieńczymi uczuciami - Szara harcerka, Obozowe tango i te druhny. Ich warkocze i skrzące w płomieniach oczy. Harcerski chrzest i „obozowe śluby”, znów lniane warkocze. Ech, dużo by mówić o tym. Jedno jest pewne, szkoła to nie tylko nauka, to życie.
Nie wiem jak wy, ja pomimo, że Mama zawsze czekała z pysznym obiadem, lubiłem od czasu do czasu zagościć w szkolnej stołówce. Tak samo jak na wczasach, czy też o obozach nie zawsze, tak dobry jak domowe jedzenie, ale wspólny posiłek był bliski mojemu żołądkowi i sercu. Bowiem Życie najbardziej smakuje razem. Mam dalej tą wadę, że lubię wiedzieć co jutro będzie na śniadanie, obiad, czy też kolację. I dlatego często o to dopytywałem kucharki. Moja namolność jakoś przypadła im do gustu, a i zdarzało się, że spełniały moje życzenia. Zbiorowe żywienie, bo taki były zarówno szkolne jak i zakładowe, czy też inne stołówki ( świetna nazwa ) dawały poczucie bezpieczeństwa i pewnej przewidywalności, tak nam zawsze potrzebnej. Były niejako ciągłością „Domowego Ogniska”. Tak bowiem jest rola szkoły.

To uzupełnienie edukacyjnej i opiekuńczej roli Rodziny. Tego pomimo wszystkich zabiegów żaden, ten czy inny Mac Wam nie da. Pomimo socjotechnicznych zabiegów a la McWieśniak. Zupa, drugie danie, kompot i deser, może nie zawsze, ale jak Pan Bóg przykazał. Krótkie przerwy na złapanie oddechu i długa na wizytę na szkolnym podwórku połączonym z boiskiem. Bez pośpiechu zjadany obiad. Na wszystko był czas.
Po szkole, gdy wracałem do domu, nie zawsze na czas, czekała na mnie z obiadem Rodzina, cała Rodzina. Teraz nawet w sobotę i niedzielę to rzadkość. Owszem, czasem Tata później wrócił z pracy, jednak Rodzinne Obiady bywały nie tylko od święta. Zdarzało się zabaciarzyć na podwórku, zasiedzieć u najlepszego kolegi z klasy, każdy go miał. Nie rozrywano wtedy tak wcześnie pierwszych przyjaźni i więzi społecznych jak teraz, szczególnie po nowej reformie oświaty.

„…Nauka w szkołach powinna być prowadzona w taki sposób,
aby uczniowie uważali ją za cenny dar, a nie za ciężki obowiązek…”.

Albert Einstein.

Było mi dane pobrać nauki od nauczycieli starej daty, dobrych jak wino roczników. Taki był nasz matematyk. Do niego zwracaliśmy się w podstawówce - Panie Profesorze. Bo niewątpliwie nim był. Miał swój niepowtarzalny system nauczania i wychowania. Inny niż w Sposobie na Alcybiadesa. Jego systemu nie złamaliśmy, co nam na dobrze wyszło. Do 3-ej klasy liceum jechałem na wiedzy, którą nam przekazał. Nie bez oporu. Surowy, lecz sprawiedliwy. Bardziej Dziadek niż Ojciec. Ocena składała się z trzech zaliczeń. W zeszycie dodatkowo było miejsce na wpisanie nazwiska ucznia, który uczył się razem z nami. Bywało, że gdy łapałem niezaliczenie, to po sprawdzeniu i mój konsultant je łapał. Nasz matematyk, by wprowadzić nas w krainę jemu tylko znaną potrafił się odwołać do kuchni domowej. A czy znasz synku przepis Mamy na zupę ?. Tak, Panie Psorze. No widzisz, zaciągając z lwowska perorował, to w matematyce też są takie proste przepisy. Tabliczkę mnożenia przedstawiał nam jako tabliczkę czekolady. Wielką wagę przykładał do przygotowania klasy do lekcji, dyżurny był trzeci po Bogu. Kreda, gąbka czysta, porządek i cisza, jak makiem zasiała.

To częste zjawisko, że gdy wydaje się nam pierwej, iż ktoś nas dręczy, to potem kłaniamy Mu się w pas. W podzięce za Naukę i Wychowanie. Za przekazanie nam najgłębszych podstaw Wiedzy i tak brakującej dzisiaj Kindersztuby. A, że czasem natarł ucho i bolało czerwone, dzisiaj mądrzejszy o wszystkie lata jestem mu wdzięczny i ucho jakby rzadziej boli.
W liceum trafiłem na podobnie świetnego nauczyciela i pedagoga, to się kiedyś łączyło. Był nim Profesor Historii, sąsiad moich dziadków. Też miał system nauczania, był okrutnie wymagający, co zawsze w przyszłości procentuje. Uważał, że na piątkę umie Pan Bóg, On na czwórkę, a mu winniśmy sobie zasłużyć ciężką praca na trójką. Choć czasem zdarzało się, że uczeń był blisko wiedzy profesora. Na koniec semestru oceny szły w górę, wszakże uczniem klasy nie był, ani Bóg, ani sam Pan Profesor. Był prekursorem konspektów, gdy jeszcze były nowinką na wyższych uczelniach, myśmy już z nich korzystali. Mam je do dzisiaj, prawdziwe kompendium wiedzy o Historii Polski. Wróćmy jednak do moich podstawówek. Do tego, czym pragnę się z Wami podzielić.

„…Szkoła przygotowuje dzieci do życia w świecie,

który nie istnieje…”.
Albert Camus.

Tak jak moje życie składa się z PRL-u i Polski po 1989 roku, tak i moje szkoły to okres równie ciekawy. Ewolucja od ławki z kałamarzem i piórem ze stalówką maczaną w owym kałamarzu, palmy na rękach, w zeszycie i na fartuchu. Ołówki toporne, jak i strugaczki, poprze wieczne pióra, automatycznych ołowków Koh-in-noora. A potem pióra na naboje, długopisy Zenitha, pisaki z Zachodu. Pióra Parkera nikt na oczy nie widział, ja tak. Rodzice kolegi pracowali na Zachodzie. Szczytem marzeń były chińskie pióra i trampki do koszykówki. Bratnia wymiana kwitła. Albumy ze znaczkami zaczęły wypierać zbierane z gum do żucia historyjki z Donaldem. A landrynkową oranżadę Pepsi. Powiew wolności, to co nam do dzisiaj bokiem i nie tylko nim wychodzi.

Nie narzekam jednak. To wszystko mnie ukształtowało, niczym się nie zachłysnąłem. Zawsze najbardziej mi smakowała krystaliczna woda z wiejskiej studni. A dzięki ławce z kałamarzem nauczyłem się szlachetnej sztuki kaligrafii, obecnie nieużywanej, podobnie jak i epistolografia. Tak obca młodzieży jak znaki przestankowe i język polski. Choćby z patriotycznych komiksów Henryka Sienkiewicza.

„…Jest tylko jedna droga,

która wiedzie człowieka do prawdziwej doskonałości:
twarda szkoła życia…”.

Albert Einstein.

Może ławka nie była wygodna, a piórnik ubogi. Nie miałem takich „detaszek”, jakie ma dzisiaj młodzież ( detaszki z Lema ). Jednak dzięki nauce od podstaw, kaligrafii, bogactwu lektur, Rodzicom i Nauczycielom zostałem ubogacony o Kanon Wartości. Choć pupa bolała od niewygodnej ławki, a tablet nie podpowiadał łącząc się z siecią, to dano mi klucz do wiedzy. Wytrych do prawie każdych drzwi. Młodzi odchodzą zbyt szybko zrażeni od trudnych prawd, idą na łatwiznę, która „gotowcem” płynie zewsząd. Wyszczekani jak nigdy, zapominają jednak języka w gębie, gdy zapytać - Czym jest dla Ciebie Polska ?

„…Szkoła powinna dążyć do tego,

by młody człowiek opuszczał ją jako harmonijna osobowość,

a nie jako specjalista…”.
Albert Einstein.

I tym bardziej pójdą na lep postępu, gdy w domu i szkole nikt ich, tak naprawdę nie uczy. Jeno przygotowuje do roli, jaką mają odegrać w Wielkiej Grze. Jako pionki. Bez Serc, bez Ducha. Ale za to gotowi do kolejnego testu kwalifikującego ich na wyższy szczebel o korporacjach. Bez umiejętności jakie nam dane było posiąść, być może w nie tak nowocześnie wyposażonych szkołach ( choć i to mit, wszędzie kasy, którą przeputali kolejni zarządcy, brakuje, kolejne szkoły i uczelnie padają ), bez podstawowej umiejętności. Jaką jest -

„umieć żyć z ludźmi i światem…”.

Bo ta stara i niewygodna ławka szkolna z miejscem na kałamarz i podnoszonym blatem, gdzie miejsce było nie tylko na zeszyty, nie zorana nożem barbarzyńców, była strażnikiem dawnego porządku i wiedzy. Wiedzy, która musi być okupiona trudem i poświęceniem. Nie dla kariery, dla Polski. A Ta zawsze się będzie składać z Rodziny, Wiary i Szkoły. Takiej, jak ją pamiętam. Bez rewii mody i zbędnych gadżetów. Pełnej prawdziwych przewodników i owieczek. Takiej szkole oddałbym swoje dziecko, nowej szkole nigdy.
Bo teraz jest tak, jak mówił Gabriel Laub - 

„…Człowiek uczy się przez całe życie, z wyjątkiem lat szkolnych…”.

A teraz z innej beczki.
Pomimo, że nie chcę kończyć tego wpisu.
Zbyt krótki by opisać to wszystko co ważne.
Dufam, że Ławeczkowicze dopiszą, to co mi umknęło.

A w tle ogrody, tak Polskie jak My.

Dla moich Jedynych Oczu.

1 komentarz

avatar użytkownika gość z drogi

1. JWP ,gdzie jesteś...?

na ławeczce Cię nie ma...u Studni wspomnień też ,nie ...

gość z drogi