RĘKA Z TAMTEGO ŚWIATA. ROK 1920

avatar użytkownika Aleksander Ścios

 Dziwny jakiś traf zrządził, że kierunek kontrakcji naszej Brygady rozwijał się właśnie wzdłuż dróg prowadzących do mej okolicy. Po nagłym załamaniu się generalnego ataku nieprzyjaciela na linię Wisły i odparciu go od Warszawy, kolej zwyciężać przyszła na wojska polskie. Dwojąc się i trojąc w powszechnym natarciu na zuchwałego wroga, forsownymi marszami dosłownie nadeptywając mu na pięty, ledwośmy zdążali go wytracać, roznosząc na bagnetach i szablach bose i głodne kupy najeźdźców, którzy, potraciwszy głowy i dowódców, umykali w popłochu, czasami tylko zwracając się ku nam do obrony, z rozpaczą i rozjuszeniem osaczonego zwierza. (...) Po niejakim czasie straciliśmy nawet łączność z rozbitym nieprzyjacielem. Uchodził zawsze o dzień drogi marszu przed nami, plądrując, niszcząc, paląc i rabując, co się da.

Jako dowódcy kompanii piechoty, dano mi rozkaz zajęcia i utrzymania, aż do nadejścia sił głównych, pewnego wzgórza, które było położone na rozstaju dróg, skąd kilkanaście tylko wiorst dzieliłoby mnie od wsi Jaskrońca.

Prawie bez przeszkód, wyłapując jedynie maruderów, oraz czerwonoarmistów, brodatych wielkorusów, chcących się poddać "z dobrawoli", dotarłem pomyślnie do wskazanego miejsca. Na owym wzgórzu u rozstajnych dróg stał znany mi z dawien dawna dworek, otoczony starym parkiem. Właściciele uszli przed burzą wojenną, zaś zdobywcy stali tam przez jakiś czas kwaterą, o czym świadczyły wymownie ślady ich krótkiej, ale że się tak wyrażę, doszczętnej gospodarki.

Dla tego dworku miałem zawsze osobliwy sentyment. Leżał na drodze do powiatu, którędym jeździł do szkół za czasów mego chłopięctwa. Ile razy mijałem to miejsce, i wtenczas, i potem uderzało mię zawsze wielkie podobieństwo tego domu i ogrodu i w ogóle całego obejścia, do własnego mego gniazda, gdziem się urodził, wychował i żył.

Skoro więc rozstawiłem placówki i posłałem dowództwu odpowiedni meldunek, nie mogłem się opędzić dawnemu sentymentowi. I w szczerym wzruszeniu jąłem lustrować opuszczone obejście, począwszy od domu.

Smutny obraz dawało to domostwo, urządzane jak widać, w ciągu długich lat, może paru stuleci. W czcigodne naczynie, wznoszone i przebudowywane przez szereg pokoleń, kształtując zbiorową duszę szlacheckiej familii od dziadów-pradziadów tu osiadłej, rojne od wspomnień droższych, nad relikwie, pełne żywego smutku i radości tych, co się w zaciszu starych ścian urodzili, żyli byli i pomarli - wdarł się żywioł obcy, wrogi i niszczący. I pohulał, wygodziwszy niszczycielskim swym instynktem.

W oknach nie zostało ani jednej całej szyby. Nie od kul wyleciały - powytłukiwano je snać naumyślnie kolbą, kijem, pięścią, z sołdackiej chandry, dla zbytku. W pokojach wszystka posadzka była dokładnie wyważona, klepka po klepce wydarta ze spojeń. W pośrodku izby, niegdyś jadalnej, pozostała kupa popiołu i węgli po ognisku, wznieconym z połamanych mebli. Komu i po co przydał się ten ogień - niewiadome; było lato, upał dokuczał nawet w nocy, a dla uwarzenia strawy znajdowała się obok dobrze urządzona kuchnia. Wszystkie meble, szafy, kredensy, leżały w drzazgach, szczapach i strzępach. Nogi co krok deptały po szkle, ścielącym się od roztrzaskanych luster. Tapety tu i ówdzie powydzierano pasami od sufitu aż do podłogi, ściany okryto szeregiem odręcznych napisów i rysunków kredą, węglem lub dziegciem, utrzymanych w stylu owych prymitywów, które zdobią mury i parkany moskiewskich koszar, więzień i fabryk. Doborowa biblioteka, składająca się z paru tysięcy starannie oprawionych ksiąg, przedstawiała zwichrzoną kupę podartych, zetlonych szpargałów.

Uwagę mą zwróciła duża księga in folio, leżąca na podłodze w niedbałym rozwarciu i roztrzepaniu kart, z resztkami grubej pozłoty na brzegach i grzbiecie, tłoczona czcionkami greckimi na papierze, pożółkłym od czasu. Nachyliwszy się zapuściłem wzrok między wiersze. Owiała mię wspomnieniem znajoma treść:

boski Platon bronił w obliczu wieków nieśmiertelnego Sokratesa... Przebiegłem oczami kartę do samego dołu i odwróciłem ją, sam o tym dobrze nie wiedząc. Wtem nagły fetor odepchnął, odtrącił mię od rozwartej księgi... Odwróconą kartę ohydną lepką kałużą okrywały rozlane odchody ludzkie. Jakem się przekonał, wszystkim wykwintniejszym księgom tej bibijoteki, przygodni czytelnicy wygodzili w ten sam sposób.

I co wogóle szczególniej mię uderzyło w całym tym rozgromionym domu, to mnogość tego specyficznie moskiewskiego zostawiania po sobie zelżywej, śmierdzącej pamiątki: w każdym kącie, w pośrodku każdego pokoju, na parapetach okien, na rozprutych materacach łóżek, na potłuczonej klawiaturze rozbitego fortepianu. Szczególna to chuć robić ze wszystkiego kloakę. Jeśli ślad obecności tych ludzi jest taki, cóż dopiero dziać się musi w nich samych, pomyślałem...

Ból prawie fizyczny targnął mą duszę. Wybiegłem co tchu z zapowietrzonych izb, aby się przejść po ogrodzie. Lecz i tu ścigała mię zmora w obrazie krzewów, roślin południowych, które wyniszczone były w sposób niezwykle gruntowny, tak, aby nigdy już odrosnąć nie mogły: w obrazie malw, róż, georginii, słoneczników, pościnanych snać ciosami kija czy też knuta; w obrazie urodzajnych jabłoni i grusz, których gałęzie, obciążone rzęsnym, zielonym jeszcze owocem, zwisały, wsparte czubem o stratowaną murawę; odłamano je od macierzystego pnia, który świecił w miejscu oddarcia gałęzi okrutną, białą raną.

Uchodząc od tych widoków zabrnąłem, idąc zboczem porosłego gęsto wzgórza, aż nad staw, będący właściwie dużą sadzawką, sakramentalnym dodatkiem "parku" w każdym niemal obejściu dworskim w Polsce.

Woda, obrzeżona gajem tataraków, lśniła w sierpniowym słońcu, jak żywe srebro i jak szczere złoto. Bliżej ku zaroślom brzegów wydawała się być szczelnie okryta mnóstwem dużych, mokrych szmaragdów: to rzęsa wodna, oraz wywrócone na kształt płaskich talerzów, lśniące listowie przekwitłych nenufarów leżały na wodnej tafli, niby zielona łuska bajecznych płazów, pospanych w południowym upale.

Z rozkoszą zanurzyłem wzrok w tym zakątku wilgotnej zieleni. Wtem zwidziało mi się, że w pośrodku srebrno - złotej wody nieruchomieje coś białego, coś niby kilka kęp śniegu, kiedy wraz z lodem taje na wiosnę w odmarzającym stawie. Po uważnych oględzinach rozpoznałem, że są to martwe łabędzie. Jeden, drugi, trzeci... piąty... dziesiąty... Powystrzelano je zapewne, ot, tak sobie, dla moskiewskiej, hulaszczej zabawy.

W drodze powrotnej szczegół innych, nierównie więcej przykry, zabrał mą uwagę. Idąc aleją wygracowaną brzegiem stawu, ujrzałem jeszcze kilka łabędzi. Były również martwe. Ktoś wpadł widocznie na pomysł osobliwy. Młode sadzonki wierzb nad stawem czyjeś ręce rozłupały toporem, czy szablą od góry aż do korzenia i w otrzymane stąd widły, sprężyście zwierające się rozdartemi połowami, powszczepiano wysmukłe długie szyje ptaków. Płaskie ich głowy, z rozwartymi szeroko dziobem, zwisały martwo z jednej strony drzewek, zaś z rozpacznie rozpostartymi skrzydły, których pióra wbiły się, wgrzebały w ziemię, niby zgrabiałe palce zmarłych w męce. Szary i biały puch wyścielał dokoła trawę i słaniał się za najlżejszym powiewem.

- Łabędziom nawet, za to jedno, że były "pańskim" ptactwem, nie darowali ci ludzie -pomyślałem w zgryzocie i cały nieswój, dygocąc z obrzydzenia, podążyłem w stronę rozstawionych za parkiem placówek, niby to w celu sprawdzenia, jak się służba pełni, w istocie zaś po to, żeby coś czynić, czymś się zająć, żeby tylko nie pozostawać dłużej sam na sam z sobą, z moją męką pęczniejącą mi w głowie, jak obolały gnojny wrzód.

Ledwom się z parku wydostał, natrafiłem wnet na mych żołnierzy. Zgromadzeni byli w liczbie kilku pod murem ogrodu. Mówili bardzo głośno i wszyscy razem, pilnie ze wszystkich stron oglądając coś znajdującego się na ziemi. Na mój widok ucichli i rozstąpili się, dając mi przejść. Rzuciłem okiem wdół na rzecz, która wywołała zbiegowisko.

W pierwszej chwili pomyślałem, że to jakiś niesamowity, pokraczny grzyb, białawy, i bardzo duży, po niedawnym deszczu wyparł się z mokrego gruntu.

- Melduję posłusznie - posłusznie - odraportował mi któryś - względem tego, co wiejskie ludzie powiadają, że tutaj ma leżeć nasz polski oficer. Ciężko był ranny, powiadają. Popod lasem znalazły go "bolszewniki" po jednej bitwie i przywlokły, psiekrwie, aż tutaj; ciągli za nogi, włócząc gębą po ziemi, ta i zakopały żywcem, nieboraka. Ino ręką z tamtego świata kiwa nam teraz... Mamy los, panie poruczniku!

Ukląkłem, aby się lepiej przyjrzeć. Nie nasuwało się żadnych wątpliwości, że ręka stercząca z ziemi, należy do człowieka, zakopanego żywcem. Dokoła kiści ziemia była szczególniej zruszona. A w zastygłym na wieki ruchu samej ręki było coś, mrożącego krew w żyłach: wymowna, chociaż niema jak śmierć, opowieść umarłego gestu o strasznym skonie istoty żywcem pogrzebanej, która ostatnim wysiłkiem rozpaczy, z podziemnym krzykiem ust, pełnych gliny, siliła się wydostać na powietrze, lecz tylko tą ręką okropną ręką trupa, zdołała wydrzeć się z grobu na świat...

- Sterczy ku tobie błagalna dłoń! - samo się tak określiło w mej myśli, wersetem z ponurego "Chorału", zjawisko z pod ziemi wyszłe, zapozywające Wojnę przed sąd Boga Żywego...

Po ziemistym już ciele owej ręki biegało kilka skrzętnych mrówek, jak to mrówki zazwyczaj biegają po czymś: pośpiesznie, niby-to bez żadnego celu, po mrówczemu. Wszystkie palce, prócz wskazującego, układały się w nieszczelną pięść, ten jeden zaś, niedołężnie przygarbiony, wskazywał kędyś na ukos, w niewiadomy punkt. Wpełzła nań właśnie boża krówka, podobna do toczącej się kropelki krwi, wydostała się na koniec paznokcia, po czem rozpołowiła nie odrazu twarde korale swych łusek, wreszcie rozpięła błoniaste skrzydełka i odleciała prosto w sierpniowy błękit!...

- Sierżancie! gdzie jest sierżant? zawołać sierżanta! - krzyknąłem, nie wiedząc o tym, że głos mój brzmi charkotliwie jak bełkot, pomieszany z jękiem, i że na twarzy jestem blady i ziemisty, jak ta z pod ziemi wskazująca na coś ręka.

- Ściągnąć zaraz wszystkie posterunki. Opatrzyć broń. Za kwadrans maszerujemy do Jaskrońca!...

Serce tłukło się mi po całej piersi wyżalonym tempie, niby sto bębnów, głuchym warkotem uderzających z nagła na alarm.

***********************

Tom opowiadań "Koń na wzgórzu" 23-letniego porucznika Eugeniusza Małaczewskiego (1897-1922), z którego pochodzi powyższy fragment był uważany w okresie międzywojennym za jedną z najbardziej wstrząsających opowieści o wojnie bolszewickiej, a także za jeden z najbardziej antysowieckich utworów, jakie stworzyła literatura polska.

Do twórczości Małaczewskiego nawiązywał Prymas Tysiąclecia ks. kard. Stefan Wyszyński, gdy 3 sierpnia 1962 roku mówił w Warszawie:

"Będziemy szli najmilsi, po kolana w polskim błocie, a jeśli trzeba, to padniemy na twarz w to błoto, bo mamy je uświęcić (...), tak - jak zapowiadał ongiś Eugeniusz Małaczewski w 'Koniu na wzgórzu'. Upaść duchowo na ziemię polską, miłośnie ją objąć, a przycisnąwszy usta i serce swoje do niej, wsłuchiwać się w głosy, które tam słychać. Może jeszcze nie słychać ich na powierzchni w pogwarze, jak to określił Małaczewski - 'sejmikującego życia', ale już są w głębi serca Matki - ziemi polskiej, już idą".

W przededniu święta Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, 91 rocznicy Bitwy Warszawskiej i Dnia Wojska Polskiego - warto przypomnieć fragment wielkiej, a zapomnianej literatury oraz nadal aktualne słowa Prymasa Wyszyńskiego.

 

Fragment opowiadania został opublikowany w Biuletynie Informacyjnym AK sierpień-wrzesień 2006r.

Cytat z homilii kard. Stefana Wyszyńskiego pochodzi z Naszego Dziennika, z artykułu „Wielcy Zapomniani: Eugeniusz Korwin-Małaczewski - pisarz i żołnierz”

http://www.naszdziennik.pl/index.php?typ=my&dat=20090814&id=my11.txt

12 komentarzy

avatar użytkownika Maryla

1. dzicz bolszewicka

http://f.polska.pl/gal/123/82/188/med.jpg

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika Maryla

2. uderzają zwykle w stare rody,

uderzają zwykle w stare rody, aby szerzyć zagładę w
zabytkach kultury i pamiątkach całych wieków.


Wejście bolszewików i okupacja ziemi dobrzyńskiej

 

            Sowiecki
3. Korpus Kawalerii G. Gaja zajął obszar ziemi dobrzyńskiej w nocy z 13
na 14 sierpnia 1920 r. i jego pododdziały wkroczyły m. in. do Skępego,
Karnkowa, Lipna, Kikoła, a 14 sierpnia zajęły Dobrzyń nad Wisłą i
Bobrowniki. Rypin bolszewicy zajęli w poniedziałek, 16 sierpnia 1920 r.
[14].

            Po zajęciu Skępego
sowieci nie oszczędzali Sanktuarium Matki Bożej Skępskiej. Warto
przypomnieć, że tak było też po upadku powstania styczniowego, kiedy w
listopadzie 1864 r. kozacy zamknęli kościół i klasztor. Tym razem, ci
sami, tyle, że spod innego znaku, według późniejszej relacji miejscowego
księdza diecezjalnego
[15], wyłamali żelazne drzwi z kruchty do zakrystii, „zamek mocny, odwieczny zepsuli”.
Stamtąd zrabowali 8 sztuk komży, 5 alb i 25 korporałów. Zabrano połowę
ksiąg z cennej biblioteki klasztornej. Z szat kościelnych bolszewicy
robili sobie ubrania, a z ornatów – czapki. Nie oszczędzono także
ołtarza głównego, skąd zabrano obrusy. Na szczęście nie ucierpiała
łaskami słynąca figura Matki Bożej Skępskiej, bowiem „pancerz z cudowną figurą był zamknięty jako kasa ogniotrwała, gdzie mieszczą się argentaria nietknięte
[16].
Podarto natomiast księgi liturgiczne, a w poszukiwaniu pieniędzy
porozbijano kościelne skarbony. Z plebanii parafialnej zabrano całą
paszę, wóz, konie, bryczkę, uprząż, drób i trzodę chlewną.  Zrabowano
także dywany, brązy, szkło, lampy, zegary oraz 12 tys. marek w gotówce.
Papiery i wszelką korespondencję parafialną zniszczono. Jak
relacjonował dalej korespondent „Kuriera Płockiego”, „ogród
zniszczony, drzewa młodsze połamane, parkany i sztachety poprzewracane.
Zupełnie jak po najeździe średniowiecznych Wandałów
[17].
Z opisu ks. A. P. w „Kurierze Płockim” z 8 września 1920 r. dowiadujemy
się, że bolszewicy znęcali się nad proboszczem skępskim, ks. Albinem
Żmijewskim
[18], grożąc mu nawet śmiercią[19].

             W ciągu dnia, 13 sierpnia oddziały bolszewickie dotarły do Bęklewa niedaleko Wielgiego, na trasie Dobrzyń-Lipno[20]. Do Lipna wojska bolszewickie wkroczyły w nocy z 13 sierpnia o godz. 24[21]. Najpierw do miasta weszła 10. Dywizja Kawalerii Gomina, a za nią oddziały piesze zarówno „na powózkach wojskowych, jak i na podwodach włościańskich”. Zdobycie
Lipna nie nastręczyło bolszewikom żadnych trudności, bowiem miasto
pozbawione było jakichkolwiek jednostek polskich. W okolicy patrolowało
jedynie kilka grup szwadronu zapasowego 2. Pułku Szwoleżerów
Rokitniańskich[22].
Stopniowo
wojsko zaczęło urządzać obozy na rynku i miejskich placach, zajmując
także domy mieszkańców miasteczka nad Mieniem. Jak podał późniejszy
burmistrz miasta, Zygmunt Uzarowicz, „Wkrótce za cofającym
się naszym oddziałem poczęły wkraczać przy dźwiękach orkiestr wojska
bolszewickie. (…) Przerażona ludność wyglądała z ciemnych pokojów,
nadsłuchując wrogie dźwięki orkiestr, śpiewy o melodiach stepowych,
gwizdy, wycia i głośne rozmowy. Stopniowo zaczęły miasto zalewać obozy,
rozkwaterowując się na placach, rynkach, w podwórzach i po domach.
Żołdactwo
obozowe poczęło grasować po mieszkaniach z rewolwerami w rękach,
wymuszając od mieszkańców pod groźbą kuli pieniądze, zdejmując obrączki i
pierścionki z palców, kolczyki z uszu…, rabując sklepy itp.
Doszczętnemu rabunkowi zaczęły podlegać mieszkania opuszczone przez
właścicieli. Tam wszystko zabrano, co zabrać można było, a resztę
rozbito, zniszczono. Tej nocy rozbito kasy ogniotrwałe w urzędach, a
znajdującą się gotówkę w Magistracie zrabowano…
[23].

            Dzień
14 lipca 1920 r. dla mieszkańców Lipna okazał się dniem grozy, a
jednocześnie przyniósł widok godny pożałowania. Wojsko bolszewickie było
źle ubrane i uzbrojone, a konni posiadali na sobie najrozmaitsze
ubiory: czerkieskie, dawne kawaleryjskie, szare bluzy i szynele,
zwyczajne dawne wojskowe czapki, mundury polskie, czapki, tzw.
maciejówki, kapelusze, angielskie kapelusze kolonialne, a nawet
strażackie kaski. Piechota ubrana była jeszcze gorzej. Część żołnierzy
szła boso, ubrana w łachmany, „zdradzająca jedynie pochodzenie wojskowe”. Całość była źle uzbrojona: karabin bez pasa, a rzadko który żołnierz miał ładownicę
[24]. Przy stosunkowo niewielkiej liczbie wojska, do miasta wlało się „kilka
tysięcy podwód przeważnie włościańskich, naładowanych różnym dobytkiem,
pochodzącym z rabunku, jak: wszelkie produkty i artykuły spożywcze,
pasza dla koni, różne materiały, narzędzia itp., w ogóle wszystko, co
tylko dało się zrabować i ze sobą zabrać
[25].

            Sztab
korpusu rozlokował się w Magistracie, zaś w Starostwie umiejscowiła się
komendantura (Komenda Miasta). Wydany wieczorem rozkaz komendanta
miasta zabraniał dokonywania rabunków, gwałtów itp. Miejscową straż
ogniową zobowiązano do pełnienia obowiązków straży bezpieczeństwa.
Wyznaczonym członkom tej straży wydano przepustki, aby, wespół z
patrolami wojskowymi, pilnowali porządku w mieście, zapobiegając
rabunkom i rozbojom.

            W
dniu 15 sierpnia opublikowano w Lipnie rozkaz normujący kurs rubla
rosyjskiego w stosunku do marki polskiej jak 1 do 2. Nakazano przy tym
otwarcie sklepów, po czym nastąpiło ich masowe spustoszenie. Gdy
zabrakło towarów w mieście, bolszewicy przenieśli się do pobliskich wsi.
Tam rabowano przede wszystkim paszę dla koni. Posiadaczom koni
zabierano je łącznie z powozami i uprzężą. Niejednokrotnie wynędzniałe
konie zamieniano na lepsze. Z okolicznych młynów zrabowano całą
produkcję mąki i kaszy
[26].

            O
zachowaniu czerwonoarmistów szczegółowo dowiadujemy się z dalszych
wspomnień Zygmunta Uzarowicza, ogłoszonych w 10. rocznicę najazdu na
łamach „Gazety Lipnowskiej”:

Sterroryzowana ludność w trwodze i niepokoju spędziła noc całą, niepewna jutra i życia. (….)  Ogłoszono
rozkaz komendanta, zabraniający dokonywania rabunków, gwałtów itp.
Obowiązki straży bezpieczeństwa nadał pełniła Straż Ogniowa, pilnując
składów Syndykatu Rolniczego, składu drzewa miejskiego (…) Wyznaczonym
na nocny dyżur członkom tej Staży wydano z komendantury przepustki i ci
wespół z patrolami wojskowymi przyczynili się w dużym stopniu do
przerwania rabunków i nadużyć. Lecz to kwestii nie rozwiązało.
Następnego dnia dnia (15 sierpnia, niedziela) ujrzano rozklejone po
mieście rozkazy normujące kurs rubla sowieckiego (po 2 marki) i
nakazujące otwarcie sklepów. I żołdactwo bolszewickie poczęło
„wykupywać” towary w mieście, a gdy tych zbrakło, zaczęli „kupować”
gotowe ubrania, różne przedmioty i artykuły, słowem wszystko, co tylko
dało się zabrać ze sobą (…) Na rumunkach, przedmieściach i w samem
mieście prawie doszczętnie zrabowano wszystką paszę, a nawet były
przypadki, że wszystkie zbiory wywleczono ze stodół. Posiadaczy koni
pozabierano na podwody, lepsze konie pozamieniano, pozostawiając słabe i
wynędzniałe. Z młynów miejscowych zrabowano wszystką mąkę
[27].

Wraz
z wkroczeniem bolszewików do Lipna i okolic rozpoczęły się pierwsze
egzekucje, których – jak zostanie to podane w dalszej części tej książki
– inspiratorami byli miejscowi socjaliści i komuniści. Pierwszą ofiarą
okazał się działacz społeczny i aktywny organizator samoobrony w
Lipnowskiem, ziemianin z Maliszewa, Jerzy Starzyński. W dniu 13 sierpnia
1920 r., na kilka godzin przed wkroczeniem Rosjan do Lipna, Starzyński
udał się z przybyłym z Włocławka 12-osobowym oddziałem Wojska Polskiego
na zwiad po terenie powiatu lipnowskiego. Jego aktywność musiała być źle
odczytana przez aktywizujące się w tym mieście ugrupowania
prorosyjskie, skoro zaraz po wkroczeniu nieprzyjaciela, w nocy z 13 na
14 sierpnia 1920 r. został aresztowany, przedtem jednak „podjazd kozacki zrabował kosztowności i pieniądze z dworu w Maliszewie
[28].
Następnego dnia bolszewicy obwozili go po mieście na wozie z zatkniętym
czerwonym sztandarem, a później w nieludzki sposób był przez nich
torturowany. Naoczny świadek tych wydarzeń, Kazimierz Szczepański, tak
opisuje ten tragiczny moment: „14 sierpnia Starzyński w
sposób okrutny został zamordowany przez bolszewickich oprawców, którzy
zapałkami opalili mu brwi i rzęsy, a kiedy z bólu odruchowo odchylał
głowę, żołdacy stojący za badanym, kolbami karabinów prostowali mu
głowę. Za paznokcie wbijali zapałki, kłuli bagnetami
[29].
W dniu 18 sierpnia zwłoki Jerzego Starzyńskiego w samej bieliźnie, z
założonymi na wznak rękoma, znaleziono w lesie maliszewskim, niedaleko
jego posiadłości
[30]. Jak podał „Kurier Płocki” „oględziny sądowo-lekarskie ustaliły, że wyłupiono mu oczy za życia, był przypalany, a następnie zastrzelony[31].

Miała rację J. Gawin-Waśniewska, gdy kilka miesięcy po tej zbrodni pisała, że J. Starzyński „był
niegdyś prezesem Związku Ziemian, organizatorem i założycielem straży
obywatelskiej, bardzo zacnym człowiekiem i bardzo dzielnym społecznym
działaczem. Lud polski patrzał na to obojętnymi oczyma. Nikt nie rzucił
się na oprawców, nikt nie wyrwał z rąk ofiary, nikt nawet nie
zaprotestował! W polskim chłopie zamarły wszelkie ludzkie uczucia i
sumienie. A przecież pan Starzyński kochał ten lud, bo pracował nad nim
szczerze, aby go podnieść moralnie i uszlachetnić, ale właśnie polski
chłop „jagielnik” oskarżył go przed bolszewikami i jak Judasz – wydał na
męki
[32].

Poza
J. Starzyńskim bolszewicy dopuścili się morderstwa 54-letniego
właściciela Chełmicy Małej, Wacława Grzymały Wiewiórskiego. Został on
ewakuowany przez czerwonoarmistów razem z jeńcami po walkach pod
Włocławkiem. Był pędzony wraz nimi przez 12 mil aż do Szreńska. W
związku z tym, że Wiewiórski nie mógł dobrze chodzić, wraz z dwoma
innymi ziemianami z Pniewka w Ciechanowskiem i Skoczowa w Sierpeckiem,
został wsadzony na wóz. Gdy jednak podwody zaczęły grzęznąć w piaskach
Kurpiowszczyzny, bolszewicy rozstrzelali ziemian w dniu 22 sierpnia 1920
r. niedaleko Chorzel. Wiewiórski przed śmiercią był okrutnie
torturowany: obcięto mu lewą rękę, wykłuto lewe oko, a na piersi
widoczny był ślad śmiertelnej kuli
[33].

Nadto
w Maliszewie koło Lipna bolszewicy okrutnie zamordowali też Lejbę
Szampana, właściciela majątku z powiatu sierpeckiego. Podobnie, jak to
miało miejsce w przypadku J. Starzyńskiego, na zwłokach pozostały rany
tłuczone i postrzałowe, twarz i głowa była opalona
[34].
Z rąk bolszewickich oprawców śmierć poniósł także właściciel Bądkowa
Jeziornego i Winnicy, Stefan Różycki, który został aresztowany, a
następnie rozstrzelany w Wieczfni Kościelnej pod Mławą razem z
Konstantym Zielińskim, właścicielem Srebrnej, a pochodzącym ze Skępego
[35].

            Tragizmu
chwili dodawały rozpowszechniane przez bolszewików wiadomości o
zdobyciu przez nich Warszawy. Złe nastroje potęgował obraz prowadzonych
przez miasto polskich jeńców, „obdartych z ubrania i obuwia, a przystrojonych w bolszewickie łachmany
[36].
Sowieci przetrzymywali ks. kanonika Antoniego Gutkowskiego, proboszcza z
Lewkowa, jednak – o dziwo – przybyłej grupie parafianek udało się
wyjednać u Gaja uwolnienie swojego duszpasterza
[37].

W
całym powiecie lipnowskim, gdzie przeciągnęła się większa ilość wojsk
wroga, zupełnie były zniszczone: wspomniane już Skępe, Karnkowo i Kikół.
Baczny obserwator tamtych wydarzeń zauważył, że „wywrotowcy”
wszelkich narodowości uderzają zwykle w stare rody, aby szerzyć zagładę w
zabytkach kultury i pamiątkach całych wieków. Toteż w kikolskich
salonach trzymano konie, a stare portrety Nałęczów, Zboińskich,
Chełmickich i innych rodów z nimi spokrewnionych, cięto pałaszami, bo to
byli przecież „burżuje-obszarnicy”, co bronili granic Najjaśniejszej
Rzeczpospolitej, to „matieżniki” co buntowali się niegdyś przeciw władzy
rosyjskich carów
[38].

            Nawałnica
bolszewicka, poza Skępem, nie ominęła także innych kościołów w powiecie
lipnowskim. W kościele w Chełmicy Dużej koło Włocławka, gdzie
posługiwał ks. Bolesław Kocięcki, bolszewicy zbeszcześcili Najświętszy
Sakrament, z tabernakulum zjedli wszystkie hostie, a następnie wypili
cały zapas mszalnego wina
[39].


.." Do Fabianek „przyjechali
nie szosą, ale bocznymi drogami. Trafili najpierw na dwór. Dojrzeli ich
folwarczni. Mieli przybysze wielkie czapy i mordy obrośnięte – pstro
ubrani, krzywo siedzieli na chuderlawych szkapach. W pół godziny potem
chmary wojska zwaliły się do folwarku. Na polach, w sadach i na podwórzu
aż czarno było od ludzi i koni
[41].
Podobny obraz czerwonoarmistów podał w opisie najazdu bolszewickiego
pasterz diecezji płockiej, abp Antoni Julian Nowowiejski: „Żołnierz
to był potworny w czerwonych koszulach i spodniach, w baranich czapach,
rozczochrany, z obnażoną szablą w dłoni. Prawdziwi zbóje
[42].




http://miroslawkrajewski.blog.onet.pl/2,ID411256465,index.html

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika guantanamera

3. A w roku 2010

podobne zachowania pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. Duchowi spadkobiercy bolszewickich żołdaków zalewają ekskrementami wszystko co wielkie. Także literaturę i sztukę. Ich zamiary - splugawienie tego, co wybitne, aprobata dla tego, co plugawe. Wojna plugawstwa z myślą ludzką trwa. A my musimy ją wreszcie podjąć.

avatar użytkownika Tymczasowy

4. Takze Rok 1944 i Rok 1945

Jak w Roku 1920. Kacapy pozostaly kacapami.
1. Tuz kolo Wilna. Moja dobra znajoma, Lusia (Eleonora) Ramczykowska (do dzis mam Jej i Lecha - jej meza, kolekicje zdjec), panienka ze dworu, patrzy jak wkraczaja Ruskie. Cos tam gawariat z miejscowymi i biora Lusie (sliczne polskie dziecie,bardzo wrazliwa blondynka) pod rece i prowadza do lasu. Miejscowi chlopi traktowani nadzwyczaj po ludzku przez Panienke, patrza i milcza. A szlo o wlascicielke, ktora byla dosc wyniosla - co nie powinno byc zarzutem.W koncu jeden sie zdecydowal i pogawaril z dowodca tych z bagnetami. No i oni poszli do baryszni, ktora byla wlascieielka dworu i ludnosc miejscowa jej nie lubiala. Poprowadzili Niemke do lasu. Wrocila, osiwiala, cos belkotala.
2. Czestochowa, wiosna 1945 r. Po ulicach chodza szemrane parki. Sowieckije oficijery z kobitkami. A te kobitki, w alejach, na spacerze, nosza nocne koszule. im sie wydawalo, ze, jak w "Onieginie", to stroj prawdziwej damy.
3.Pomorze Zachodnie, luty 1945 r. Brauschaferei, czyli Skotniki, gdzie moja rodzina pochodzaca z Pomorza (Chelminskie) byla zeslana po skonfiskowaniu majatku. Niemcy byli znosni. Tyle miesa w zyciu, rodzina sie nie najadla, bo mogla hodowac kroliki w stodole. niemcy ewakuowali sie zgodnie z planem, na Pomorze Zachodnie, w dwoch etapach, ale zostawili paru na wszelki wypadek. W tym przypadku: elektryka i hydraulika. Polskie dzieci, czlonkowie rodziny, bardzo ich lubili, bo to byli fajni faceci.
Wkroczyli Ruscy. Znalezli elektryka. 'Rucznyje czasy" - szczeknal soldat. Niemiec zdjal zegarek. "Noznyje czasy" - szczeknal Sowiet powtornie (szlo o ukrywane na nogach zegarkach, ktore sowieciarze traktowali jak noizne zegarki). A potem nadszedl czas na hydraulika. Ten od razu zobaczyl trupa elektryka i zaczal strasznie krzyczec. Rusek zastrzelil go. Ale nie do konca. Moja rodzina zaniosla go do kibla, gdzie opatrzyla i nieborak przezyl.
4. Neustettin, czyli Szczecinek, wiosna 1945 r. Malownicze miasteczko zdobyte przez sowieciarzy. po ulicach chodza pijani Soieciarze. Jednoistki tylowe - ci najgorsi. Ida sobie i spiewaja. Podno9sza nogi jak w "parade marsch" i strzelaja tu i tam. W zwiazku z tym, z tego czy innego okna zwisaja zwloki mieszkanca.
5. Neustettin, czyli Szczecinek wiosna 1945 r. Wujek komunista, ktory sprzedal sklep w Toruniu, by udac sie na Zachod i tam komunizowac. Wkraczaja sowieciarze. A wuja, jak to czlowiek tamtego okresu. mial schowany za szafa pistolet. A Sowieciarz sobie pije, podspiewuje i przechadza sie po izbie. Nagly ruch! Znajduje pistolet za szafa. Wuja pod sciane. Czapke mu zrywa i przystawia naganta do czola. wuja jakos wybrnal z ytuacji. Ale potem bylo gorzej, bo musial wybrnac z zarzutu zbrodniarza, szkodnika, wroga ludu. Otoz, wujek Janek zostal szefem punku zbornego krow masowo pedzonych z Niemiec do Sojuza. Ale te krowy nie byly przez bojcow po drodze dojone i zdychaly z powodu napecznialych wymion. By nie narazic sie na zarzut sabotazu, wujek janek wraz z ciocia ksenia (Ukrainka) cale noce kopali doly, by ukryc padle krowy ratujac ta cmentarna dzialalnoscia swoje zycie.
A wujek, sprawiedliwie, rok pozniej, w czasie rozladowywania wegla, zranil sie, zlapal tezca i szybko zmarl, pozostawiajac na glodowe warunki swoja rodzine. Jakos przetrwali, a syn Zenka, czyli wnuk wuja Janka, zostal nawet mistrzem Europy w kick-boxingu. Byl nawet wicemistrzem swiata. Nie zostal mistrzem, gdyz padl ofiara numerku, ktory akurat znam ze Szczecina i z boksu zwyklego. Otoz, w USA, gdzie odbywaly sie te mistrzostwa, jakic cic-sedzina, zwrocil uwage naszym chlopakom. A ci go zrecznie podcieli, tak ze spadl na dupe. Oczywiscie sie odwdzieczyl. Ach te sporty walki, to cala romantyka. Kto zasluguje na to bhy go trzasnac przelotnie. Dla tego solidaryzuje sie z poslimi kibicami - patriotami. Trudno nie uznac ich racji.
A syn Zenka Soltysa,mojego kuzyna, dalej szkoli mlodziez polska w Szczecinku w biciu sie.

Ostatnio zmieniony przez Tymczasowy o ndz., 14/08/2011 - 20:03.
avatar użytkownika Jacek Mruk

5. Gorsi od zwierząt co swój teren moczem znaczą

Bo te nie mordują,sadyzmem się nie raczą
Takich trzeba izolować na wieczność od kultury
W Polsce zamieszkałych oświecać by nie było moralnej dziury
Odejście od wiary i spoczynek na rubasznym życiu
Sprawia zanik człowieczeństwa i bezdusznym byciu
Kto nie z Bogiem i do Ojczyzny wrogo nastawiony
Powinien być na wieczność z Ojczyzny przegoniony
Pozdrawiam

avatar użytkownika Tymczasowy

6. Ilez to polskich dworkow

zostalo zbeszczeszczonych przez dzicz azjatycka. Siedzi taki kacap, zlopie samogon. Wyciaga granat i sruuu! Na balkonik. Duuup! Wybuchlo!. Ale jaja! Sama radosc!.
Czy te kreatury rzadzace dzis Polska nie zdaja sobie sprawy z tego jak bliskie sa mentalnoscia tamtym kacapom?
Spotykalem ich dzieciaczkow bedac w armii. Mentalnosc podobna. Przyklad, zbieramy kartofle w Pegieerze. Akurat na Pomorzu Zachodnim. Ruskie tez dbaja o kuchnie. Podchodza do naszego Stara 66 i podpuszczaja nas: "Amierikanskije" - tak sobie pogaduja.
Nawiasm mowiac, mysmy nie plywali na czas z tym wszystkim co nasza Ojczyzna dala. A Ruskie mialy takie sprawdziany. Buciorki, mundurek, plecaczek...Chyba nalezalo sie ch..m!
Jednakowoz, co do inteligencji, jako prosty polski soldat, to ja bym kupil takiego kacapa za jedna zlotowke i sporzedal za dziesiec rubli - ZLOTYCH ! Ich oficerom a szczegolnie ich zonkom. Kacapy, jak to kacapy, czy musze wiecej tlumaczyc?

avatar użytkownika Maryla

7. zniszczyć, zadeptać, zabić nawet po smierci - kałmuki

14 sierpnia 1921 r., w pierwszą rocznicę boju, w miejscu gdzie poległ

ks. Ignacy Skorupka, na polu gospodarza Romana Orycha, włościanie wsi

Ossów postawili dębowy krzyż. Uroczystość odbyła się przy udziale

kompanii piechoty 36 pp. Legii Akademickiej, ludności Warszawy i

mieszkańców okolicznych wsi.


Krzyż ten nie przetrwał burzy dziejowej, która przetoczyła się przez

nasz kraj kilkanaście lat później. Został zniszczony przez Rosjan w 1944

r., kiedy wkroczyli do Polski.
Świadectwem barbarzyństwa dokonanego

przez Rosjan jest tekst aktu erekcyjnego, który zamknięty w butelce,

wykopano na polach ossowskich podczas prac remontowych prowadzonych w

1999 r.:
http://wolomin.org/obrazy/ossow/krzyz.aspx

„TU ZGINĄŁ ŚMIERCIĄ BOHATERA W OBRONIE OJCZYZNY KAPELAN MAJOR 236.

BATALIONU LEGII AKADEMICKIEJ KS. IGNACY JAN SKORUPKA. DLA UPAMIĘTNIENIA

JEGO ŚMIERCI POSTAWIONO KRZYŻ, KTÓRY ZOSTAŁ ZNISZCZONY PRZEZ WROGÓW

POLSKI. SPOŁECZEŃSTWO WSI OSSOWA, PO 36. LATACH POSTAWIŁO PONOWNIE KRZYŻ

DĘBOWY, KTÓRY WYRÓSŁ NA POBOJOWISKU Z 1920 R. FUNDATOREM KRZYŻA BYŁ

OB. JEZNACH MARIAN. OFIARNIE POMAGALI: DMOCH MARIAN, DMOCH STEFANIA,

RZEMPOŁUCH JÓZEF ORAZ ORYCH JANINA, WŁAŚCICIELKA ZIEMI, NA KTÓREJ STANĄŁ

KRZYŻ. POŚWIĘCENIA KRZYŻA DOKONANO PRZEZ KSIĘDZA PRAŁATA WACŁAWA

KARŁOWICZA. OSSÓW. DN. 11 KWIETNIA 1981 R. - M. JEZNACH.”


Po zakończeniu robót, dokument ten, przed ponownym zakopaniem go pod krzyżem, dopełniono następującym tekstem:


„STARANIEM RADY MIEJSKIEJ W WOŁOMINIE, KTÓREJ PRZEWODNICZYŁ KRZYSZTOF

WYTRYKUS, ZARZĄD MIEJSKI POD KIEROWNICTWEM BURMISTRZA MIASTA I GMINY

WOŁOMIN PAWŁA SOLISA ZAKUPIŁ DZIAŁKĘ, NA KTÓREJ STANĄŁ KRZYŻ – SYMBOL

ŚMIERCI KS. IGNACEGO SKORUPKI. BRYGADA ZAKŁADU ROBÓT DROGOWYCH, KTÓRĄ

KIEROWAŁ KRZYSZTOF ŁONIEWSKI WYKONAŁA ALEJĘ PROWADZĄCĄ DO KRZYŻA. CAŁOŚĆ

PRAC RENOWACYJNYCH I DROGOWYCH NADZOROWAŁ WALDEMAR JEZNACH – KIEROWNIK

ZARZĄDU DRÓG POWIATOWYCH W WOŁOMINIE. KOORDYNACJĘ CAŁEGO

PRZEDSIĘWZIĘCIA PROWADZIŁ STAROSTA POWIATU WOŁOMIŃSKIEGO KONRAD RYTEL. W

DNIU 13 CZERWCA 1999 R. OJCIEC ŚWIĘTY JAN PAWEŁ II ODDAŁ HOŁD POLEGŁYM

NA TYCH POLACH. 15 SIERPNIA 1999 R. BISKUP DIECEZJI

WARSZAWSKO-PRASKIEJ J.E. KAZIMIERZ ROMANIUK RAZEM Z PROBOSZCZEM PARAFII

ŚW. TRÓJCY W KOBYŁCE KS. JANEM ANDRZEJEWSKIM DOKONAŁ POŚWIĘCENIA TEGO

MIEJSCA PAMIĘCI.”

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika kazef

8. Szanowny Panie Aleksandrze

Dziekuję za zamieszczenie tego doprawdy wstrząsającego opowiadania. Wstyd się przyznać - nie znałem wcześniej tworczości Eugeniusza Małaczewskiego. Tymczasem, jak czytam w artykule z "Nowego Dziennika", autor odniósł w "międzywojniu" prawdziwy literacki sukces porównywalny wręcz z dokonaniami Henryka Sienkiewicza.

Czytam o tych łabędziach... Pomyśleć, że inny przedstawiciel tego samego narodu stworzył pięćdziesiąt lat wcześniej balet zatytułowany "Jezioro łabędzie"...
Czyż już ta tylko jedna analogia nie skłania do głębszej refleksji?

Sprawdziłem rzecz oczywistą: w latach 1952-1953 ministerstwo kultury i bezpieczeństwa publicznego przeprowadziło zakrojoną na szeroką skalę czystkę w bibliotekach publicznych. Do wyznaczonych w poszczególnych województwach papierni wywieziono dwa i pół tysiąca tytułów książek, w kilku milionach egzemplarzy. Wśród na trwałe usuniętych z bibliotek publikacji znalazły się równiez wszystkie wydania książek Eugeniusza Małaczewskiego (w tym "Koń na wzgórzu"), publikacji znienawidzonych przez Sowietów i ich nadwiślanskich pachołków.
Operacja bibliotecznej "czystki" stanowi do dziś bolesna wyrwę w tożsamości historycznej Polaków, pozwalajacą onegdaj zainfekowac mu służalczą mentalność ruskich rabów, a obecnie mamić porozumieniem z sąsiadem ze Wschodu.

Naszedł mnie w trakcie lektury prozy Małaczewskiego jeszcze jeden obrazek. Wystającą z ziemi dłoń zamordowanego polskiego oficera już gdzieś widzielismy. Był taki film. Był taki obrazek w jego zakończeniu. Ale reżyserowi filmu przyświecały zupełneie inne intencje niż Malaczewskiemu. Film służył wszak polsko-rosyjskiemu pojednaniu. Reżyserowi chodziło jak zawsze o to samo. Zamknąć pewien rozdział, zatrzasnąć wieko historycznej traumy i dac do zrozumienia społeczeństwu, że pora iść naprzód, zapomnieć o urazach.

Nie uda im się. Jestem pewien.

Pozdrawiam serdecznie.

PS. A ta dłoń w filmie to nie był przypadek. Nie wierzę w takie przypadki u tego - co by nie powiedzieć - dobrze wyedukowanego reżysera. Dziwne, że nikt, nikt!, nie zwrócił uwagi na nawiązanie do dzieła Eugeniusza Małaczewskiego.
Tutuł Pańskiego postu nabrał w tym momencie nowego znaczenia...

Ostatnio zmieniony przez kazef o ndz., 14/08/2011 - 21:56.
avatar użytkownika Aleksander Ścios

9. Kazef

Szanowny Panie,

Bardzo dziękuję za ten komentarz i zawarte w nim refleksje.
Eugeniusz Małaczewski i jego twórczość została w PRL-u skazana na zapomnienie. Jak Pan słusznie zauważył, sowieckie pachołki nie mogły znieść antykomunizmu autora.
W III RP na początku lat 90. pojawiło się tylko jedno wydanie książki Małaczewskiego. Również to, "wolne" państwo skazało na zamilczenie wielką literaturę.

Przyznam, że nie skojarzyłem obrazu dłoni z antypolskim filmem A.W., choć jest to skojarzenie trafne.
Miałem raczej przed oczami fragment projektu autorstwa Maksymiliana Biskupskiego "Obelisk wierności ojczyzny", który miał uczcić pamięć ofiar tragedii smoleńskiej. Są na nim dłonie wychodzące z ziemi, wznoszące się w kierunku nieba.

Pozdrawiam serdecznie

avatar użytkownika kazef

10. @

Świetny szkic Macieja Urbanowskiego o pisarstwie Eugeniusza Małaczewskiego:

http://www.rp.pl/artykul/229659.html?p=1

avatar użytkownika Selka

11. @A.Scios, @Kazef

Po przeczytaniu wczoraj tego wątku - po "linkach" dotarłam do opowiadania "Dzieje Baśki Murmańskiej", tym gorliwiej czytanego, że w oryginale - zapewne z lat pierwszych wydań
(polecam, ciekawe źródło - biblioteka cyfrowa):
http://www.pbc.rzeszow.pl/dlibra/docmetadata?id=309

I jak zawsze w takich momentach, czuję zawstydzenie (choć nie ja winnam się wstydzić!), że nie danym mi było poznać tej literatury, tego autora wówczas, kiedy powinnam - w latach młodzieńczego kontaktu z literaturą Polską, jeszcze w liceum (wszak nie studiowałam później na polonistyce :)

Dlatego serdecznie dziękuję Autorowi wątku!
Dlatego również wdzięczna jestem Piotrowi Lisiewiczowi - za cykl o autorach zamilczanych przez PRL - w "Nowym Państwie"...

@Kazef - dzieki, wydrukowałam - dla siebie i bliźnich art. M. Urbanowskiego - popoluję teraz na to wydanie zbiorcze prac Małaczewskiego, o którym pisze :)

Selka

avatar użytkownika kazef

12. @Selka

O, tak! Lisiewicz swoim cyklem robi kawał bardzo nam wszystkim potrzebnej roboty.
Mam nadzieję, że wyda to zbiorczo w książce.