To Lech Kaczyński zatrzymał rosyjskich żołnierzy - Valdas Adamkus, były prezydent Litwy

avatar użytkownika Maryla

Szybka reakcja na kryzys w Gruzji to była zasługa prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Powiedział mi: "Nie możemy być widzami". Jedna z propozycji brzmiała: Jedźmy tam razem. Staliśmy przed parlamentem gruzińskim, przed 10 tysiącami ludzi protestujących przeciw rosyjskiej agresji. Udało się

To Lech Kaczyński zatrzymał rosyjskich żołnierzy

Z Valdasem Adamkusem, byłym prezydentem Litwy, rozmawiają w Wilnie Łukasz Sianożęcki i Mariusz Bober

Łączyły Pana bliskie relacje z Lechem Kaczyńskim. To efekt podobnego sposobu pojmowania polityki, wspólnych celów państw naszej części Europy?
- Po raz pierwszy spotkałem Lecha Kaczyńskiego po objęciu przez niego funkcji prezydenta. Już podczas pierwszego naszego spotkania w Warszawie zawiązała się między nami nić sympatii. Zapamiętałem go jako człowieka otwartego, uprzejmego i niezwykle prawego. Od razu zadeklarował, że zależy mu na dobrych relacjach. Już podczas pierwszego spotkania powiedział mi, że nasze kraje mają ze sobą wiele wspólnego, o czym zapomniało moje pokolenie, nie wspominając o pokoleniu, które właśnie wchodzi w życie. Lech Kaczyński powiedział też, że mamy historyczną okazję, aby coś z tego wspólnego dziedzictwa odbudować. Później udowodnił, że postępował tak, jak myślał. Spotykaliśmy się towarzysko wiele razy. W czasie oficjalnych spotkań z udziałem przywódców 27 państw UE wszyscy wiedzieli, że Kaczyński i Adamkus będą chcieli siedzieć obok siebie. Oczywiście podczas roboczych obiadów miejsca są wyznaczane wcześniej, ale w trakcie wszystkich towarzyskich spotkań byliśmy razem. Miałem okazję być gościem prezydenta w Juracie [w prezydenckim ośrodku wypoczynkowym w sierpniu 2007 r. - przyp. red.]. Spędziliśmy tam bardzo miłe chwile. Nasza przyjaźń bardzo się umocniła podczas kryzysu w Gruzji. W drodze dyskutowaliśmy nie tylko o sytuacji politycznej, ale także o relacjach międzyludzkich. W trakcie tej rozmowy Lech Kaczyński wyraził zrozumienie i współczucie dla ludzi cierpiących, których spotkało nieszczęście jak wielu obywateli Gruzji. Wspominam prezydenta Kaczyńskiego jako dobrego przywódcę swego kraju i dobrego człowieka. To ironia losu, że ludzi, którzy przyczyniają się do pogłębienia bezpośrednich, otwartych relacji, spotyka taka tragedia. Dla mnie Lech Kaczyński był wyjątkową osobą.

Wspólny lot do Gruzji był swoistym testem relacji państw regionu. Jak Pan wspomina wiec w Tbilisi w sierpniu 2008 roku?
- Gdy zaczął się konflikt w Gruzji, pojawiło się mnóstwo nieprawdziwych i wprowadzających w błąd opinii na temat tego, kto zaczął ten konflikt i czy przyczyną nie była prowokacja Michaiła Saakaszwilego.

Czyja to była inicjatywa?
- Ta nasza szybka reakcja była zasługą prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Gdy rozmawialiśmy zaraz po wybuchu konfliktu, powiedział mi: "Nie możemy być tylko widzami". To on pierwszy zadzwonił do mnie. Powiedział też, że musimy coś zrobić. Jedna z propozycji brzmiała: Czemu nie mielibyśmy pojechać tam razem z przywódcami Łotwy, Estonii i innych krajów? Prezydent Kaczyński zaoferował samolot. Zadzwoniłem do pozostałych przywódców państw naszego regionu. Przybyliśmy na miejsce w ważnym momencie, gdy cała uwaga opinii międzynarodowej była zwrócona na Gruzję. Udało się. Staliśmy przed parlamentem gruzińskim, przed którym zgromadzonych było 10 tys. ludzi protestujących przeciw rosyjskiej agresji. Przekazaliśmy im nasze stanowisko, że nie można zaakceptować takich działań, jakich dopuściły się władze Rosji. Staraliśmy się zwrócić uwagę świata, że nie można przyzwalać na łamanie zasad demokracji.

Zgadza się Pan z opinią, że to wsparcie polityczne przywódców państw regionu Europy Środkowo-Wschodniej powstrzymało marsz armii rosyjskiej na Tbilisi?
- To spotkanie zostało nagłośnione na świecie, relacjonowały je wszystkie agencje informacyjne. Mieliśmy informacje, że rosyjscy żołnierze, którzy znajdowali się zaledwie 2 km od Tbilisi, zatrzymali się. Myślę, że w jakiś sposób powstrzymaliśmy ich przed wkroczeniem do gruzińskiej stolicy.

Jaki wpływ miała polityka prowadzona przez Lecha Kaczyńskiego na poprawę sytuacji krajów byłego bloku wschodniego, takich jak np. Gruzja?
- Jego polityka wpisywała się w nasze starania stworzenia polityki regionalnej, która odpowiadała także na potrzeby Ukrainy (te wyrażone podczas "pomarańczowej rewolucji"), Gruzji i oczywiście krajów bałtyckich. Lech Kaczyński był jedynym politykiem naszego regionu, który brał udział w konferencji prezydentów krajów bałtyckich. Staraliśmy się ustanowić niezależną politykę energetyczną i wspólny, regionalny rynek. To był pierwszy krok. Następnym byłoby rozszerzenie go na Ukrainę, może także Gruzję i inne państwa regionu. Nadal uważamy, że realizacja tego pomysłu jest możliwa. Musiałyby jednak się zmienić obecne relacje Litwy i Polski.

Właśnie tu, w Wilnie, przed rokiem prezydent Lech Kaczyński złożył swoją ostatnią wizytę zagraniczną, zaledwie dwa dni przed katastrofą. Mówił o strategicznej współpracy i ważnych dla naszych państw projektach.
- Współpraca z prezydentem Lechem Kaczyńskim i generalnie ostatnie 10 lat relacji polsko-litewskich to był - jak to określam - "złoty wiek". Jeszcze bowiem na początku lat 90. mieliśmy całkiem inne, gorsze relacje. Gdy mówię o "złotym wieku", mam na myśli moją współpracę z dwoma prezydentami Polski: Aleksandrem Kwaśniewskim i Lechem Kaczyńskim. Powiedziałbym, że wcześniejsze nieporozumienia, napięcia w tej części Europy zostały po prostu wyeliminowane przez politykę współpracy strategicznej między naszymi krajami. Okres strategicznych relacji to czas współpracy z dwoma ostatnimi prezydentami Polski, a przede wszystkim z Lechem Kaczyńskim, który koncentrował się na utrzymywaniu dobrych relacji w tej części Europy oraz owocnej współpracy. Chodziło o współpracę zwłaszcza krajów Europy Środkowo-Wschodniej, państw bałtyckich, a także rejonu Kaukazu i Skandynawii. Wiele razy dyskutowaliśmy o tym, jak rozwinąć regionalną politykę zagraniczną, jako grupy państw, które - tak jak kraje zachodnie, zwłaszcza zachodnioeuropejskie - mają silną pozycję.

Jak określiłby Pan wizję polityki regionalnej prezydenta Kaczyńskiego?
- Prezydent Kaczyński chciał utworzyć silny sojusz w ramach UE, ze szczególnym udziałem Litwy, krajów bałtyckich i Skandynawii. Poświęciliśmy wiele spotkań, próbując budować ten rodzaj silnej równowagi. Uczestniczyłem w wielu spotkaniach na forum Unii Europejskiej, na których prezydent Kaczyński reprezentował swój kraj, zajmując twarde stanowisko także w imieniu innych państw naszej części Europy. Wierzył w demokrację. Mogę zaświadczyć o tym, ponieważ uczestniczyłem w wielu spotkaniach z nim, częściej niż przywódcy innych krajów europejskich. Złożyłem w Warszawie 15 oficjalnych wizyt, on również często przyjeżdżał do Wilna. Dyskutowaliśmy nie tylko o relacjach między naszymi krajami, ale także o stosunkach z naszymi dużymi sąsiadami, w tym z Rosją, próbowaliśmy ustanowić pełne szacunku, trwałe relacje w naszej części Europy, które nie opierają się na podziale na kraje duże i małe oraz założeniu, że te ostatnie mogą być ignorowane. Myślę, że takie relacje równoprawności udało się już ustanowić w relacjach polsko-litewskich. To, że Litwa została członkiem NATO i Unii Europejskiej, stało się również dzięki poparciu Polski. To jest przykład siły strategicznych relacji między naszymi krajami. Niestety, właśnie to tracimy obecnie.

Dlaczego?
- Powstała luka w realizacji tej idei, chodzi o postawę wobec siebie. Bardzo mnie smuci, że to, co udało się osiągnąć w dobrym okresie wzajemnych relacji, staje się teraz jedynie słodkim wspomnieniem. Widzę duże zmiany w relacjach polsko-litewskich, które niweczą to, nad czym pracowaliśmy od dłuższego czasu. Rozwija się szczególny klub wielkich potęg, które nie przejmują się małymi krajami. To nie jest przejaw równego, życzliwego i wspólnego podejścia do europejskiej polityki jedności, uwzględniającej okoliczności, które próbowaliśmy podnosić i które - jak się wydaje - już udało się nam uzgodnić.

Z czego to, Pana zdaniem,
wynika?

- Moim zdaniem nasze wzajemne relacje nie byłyby w takim stanie, gdyby była rzeczywista wola ich poprawy. Zmienił się po prostu stosunek władz Polski wobec Litwy. Można to wyrazić słowami: "Jesteśmy dużym krajem, należymy do grona dużych państw, a wy - małym; będziemy z wami współpracować, ale nie jesteście dla nas równorzędnym partnerem". Taka jest moja osobista opinia na ten temat, nie wyrażam tutaj oficjalnego stanowiska obecnej prezydent Litwy. Jednak przez 10 lat byłem zaangażowany w budowę dobrych relacji i wspólnej polityki regionalnej wraz z przywódcami innych państw, także na płaszczyźnie europejskiej, i bardzo mnie martwi takie postępowanie. To jest błąd. Jeśli mamy mówić o partnerstwie, dobrych, sąsiedzkich relacjach, nie można w ten sposób dalej postępować. Z czego to wynika? Powiedziałbym, że z osobistych ambicji nowych przywódców politycznych.

Przywódców Polski?
- Nie powiedziałbym, że jest to problem leżący wyłącznie po stronie polskich przywódców. Chcę być z panami bardzo szczery i dlatego ośmielę się powiedzieć, że kwestie, które dziś tak mocno się nagłaśnia, czyli pisownia nazwisk czy też kwestia edukacji i szkół, są to problemy, których dotychczas nie udało się nam rozwiązać. A odpowiedzialność za to leży zarówno po stronie polskiej, jak i litewskiej. Dla mnie osobiście trudne do zrozumienia jest, że to, co wydaje się tak logiczne i proste do rozwiązania, jest dziś wykorzystywane jako przeszkoda. Tak więc wracając do pisowni nazwisk rodowych - nasze nazwisko to jest przecież zarówno dla mnie, jak i dla panów jeden z największych skarbów, jakie posiadamy. Nikt poza nami nie ma do niego prawa i nikt nie ma prawa go nam odebrać. I tak samo każdy ma prawo je wyrażać i zapisywać tak, jak pozwala mu na to alfabet łaciński. Dlaczego więc każde z naszych państw nie mogłoby nam umożliwić zapisywania w naszych paszportach nazwisk w takiej formie, jak ono dokładnie brzmi i w jakiej zostało nam ono dane w dniu naszych urodzin. Znalezienie rozwiązania jest tu bardzo proste. Dlaczego nie użyć dodatkowej strony w paszporcie, na której nazwiska Polaków będą pisane dokładnie tak, jak się je literuje w języku polskim, a Litwini zapisywaliby swoje nazwiska po litewsku?

Poważnym problem dla mieszkającej na Litwie społeczności polskiej jest nowelizacja ustawy o systemie szkolnictwa.
- Jeśli chodzi o edukację, sądzę, że jest to kolejny fikcyjny pretekst. Wydaje mi się, że obie strony powinny zagwarantować swoim obywatelom pełne prawo do ogłaszania, propagowania i życia według własnej kultury, ale z drugiej strony sami obywatele muszą pamiętać o swoich obowiązkach jako mieszkańcy danego kraju, aby przestrzegać prawa w nim obowiązującego. I to jest chyba zawsze jasne. W tym samym czasie władze powinny im zagwarantować tę samą edukację i taki sam poziom wykształcenia. Mam na myśli taki stopień nauczania, żeby polscy obywatele mieszkający na Litwie mieli dostęp do posad rządowych czy wyższych stanowisk na warunkach identycznych jak Litwini. Ale do tego potrzebne są oczywiście doskonała znajomość języka i pełne wykształcenie, tak jak w przypadku moich rodaków. To oczywiście działa także w drugą stronę - aby Litwin mieszkający w Polsce chciał aspirować do rządowych stanowisk, również powinien mieć zapewnioną możliwość takiego rozwoju. I dlaczego tego nie zrobić? Dlatego wierzę, że zarówno Litwini, jak i Polacy powinni mieć zagwarantowany dostęp do takiej samej edukacji, przy oczywistym zachowaniu pewnych wyjątków w poszanowaniu dla ich kultury. Czyli mam na myśli, że Polacy powinni mieć zagwarantowane prawo pełnego wykształcenia w litewskich szkołach z dodatkową możliwością uczenia się swojego języka ojczystego. Daję w tej materii także wiarę stronie polskiej, ponieważ to ona zaraz na samym początku po rozpadzie Związku Sowieckiego ustaliła reguły obowiązujące na tym polu. My niestety nie mieliśmy na tyle odwagi, aby zerwać tak nagle zależność od Moskwy. Opóźnialiśmy ten proces i opóźnialiśmy. I teraz poniekąd wynikiem tego jest konflikt we wspomnianych przeze mnie obszarach.

Sugeruje Pan, że zmiany w relacjach polsko-litewskich doprowadziły do zastopowania wspólnych inwestycji?
- Zdecydowanie uważam, że dynamika realizacji wspólnych projektów została znacznie spowolniona. To bardzo smutne, że spadła nie tylko dynamika, lecz również zmniejszyło się zainteresowanie nowego polskiego przywództwa dokończeniem tego, co zostało zaczęte. To jest oczywiste. Relacje polsko-litewskie się ochłodziły.

Wspominał Pan o licznych wspólnych projektach, które niestety wciąż są nieukończone. Sądzi Pan, że taki stan rzeczy spowodowany jest wyłącznie sytuacją polityczną? Czy jest to raczej problem niemożności porozumienia się na szczeblu poszczególnych firm?
- Niewątpliwie wielka polityka ma bezpośredni wpływ na szczegóły pomniejszych projektów. Jeśli podejście, atmosfera panująca między obydwoma krajami są pełne napięcia, to wówczas żadna firma nie będzie chciała podejmować ryzyka i przedstawiać swojego stanowiska. Tu doskonale widać ten bezpośredni związek. Jeśli we wzajemnych relacjach jest pełnia zaufania, gotowość do współpracy, do parcia naprzód, wówczas to samo odzwierciedli się na mniejszą skalę. Nie rozdzielałbym więc tych dwóch spraw. Jeśli najwyższy szczebel polityczny zmieni swoje nastawienie, możemy być pewni, że odbije się to na wszystkich niższych szczeblach.

Który ze wspominanych projektów jest najważniejszy w Pana ocenie? Inwestycja w rafinerię w Możejkach?
- Nie powiedziałbym, że projekt ten odgrywa najistotniejszą rolę w dniu dzisiejszym. Jest to zupełnie normalna transakcja biznesowa, przyjmowana zupełnie zwyczajnie. Jeśli jakiś koncern odnotowuje straty lub zwyczajnie nie osiąga oczekiwanych przez siebie rezultatów, to naturalne, że będzie poszukiwał lepszych umów. Tak więc w tym wypadku niewiele mamy do czynienia z polityką, zwłaszcza jeśli chodzi o relacje międzynarodowe. Patrzyłbym więc na to jako na umowę ściśle handlową.

Jakie jest znaczenie tych projektów dla gospodarek Litwy i Polski, dla poszczególnych ich segmentów?
- Chciałbym to ująć bardziej ogólnie. Te wszystkie projekty, o których mówimy, mają z całą pewnością wpływ na dynamikę naszych stosunków i ich rozwój oraz spojrzenie w przyszłość. Nasza polityka, gospodarka czy podnoszenie poziomu jakości życia naszych obywateli, współpraca w ramach kultury i biznesu, to wszystko ma ogromne znaczenie. A słowem kluczowym jest tutaj "dynamika". Po drugie, trzeba rozmawiać o dokończeniu budowy ważnych dla naszych krajów połączeń drogowych, przede wszystkim autostrady Via Baltica (łączącej kraje bałtyckie z Polską), która mogłaby być przedłużona do Skandynawii. Po trzecie, należałoby ożywić wymianę handlową między krajami bałtyckimi i Polską. Ważna jest też współpraca energetyczna. Od 10 lat mówi się o moście energetycznym między Litwą i Polską. Było mnóstwo spotkań i dyskusji na ten temat. Ostatecznie udało się. Uczestniczyłem w Warszawie w podpisaniu porozumienia w sprawie jego budowy. Takie projekty stanowią również wsparcie dla polityki Unii Europejskiej, której priorytetem jest tworzenie połączeń między krajami członkowskimi, umożliwiające handel energią między państwami członkowskimi. Rozmawialiśmy też wcześniej o tym, ile energii potrzebuje Polska, by zapewnić rozwój przemysłu w północnej części kraju. Uzgodniono, że Polska potrzebuje ok. tysiąca megawatów mocy. Także w tej sprawie zawarliśmy porozumienie. Jak widać, prowadziliśmy aktywną współpracę regionalną i rozwijaliśmy nasze relacje. Podpisaliśmy wówczas deklaracje, które teraz próbujemy realizować. To pokazuje, że także nasza część Europy mogłaby być silna gospodarczo, rozwijać współpracę również w dziedzinie informatyki, transportu itd., a Polska mogłaby odgrywać w tym procesie ważną rolę.

W jednym z wywiadów dla polskiej prasy powiedział Pan, że dobre relacje polsko-litewskie zostały złożone na ołtarzu poprawy stosunków z Rosją. To dosyć surowa ocena.
- Z całą pewnością nasze wewnętrzne relacje, a także relacje z Polską, niestety, nie zależą wyłącznie od nas. Ośmielę się powiedzieć nawet, że to wszystko zależy od Rosji. Jeśli Moskwa naprawdę chce mieć przyjazne i pełne szacunku relacje z naszym krajem i takie same stosunki z Polską, to jedyne, co musi zrobić, to po prostu to okazać. My zaś, patrząc ze strony Litwy, nigdy nie wycofaliśmy się ze swojej wyjściowej pozycji, wciąż wyciągamy rękę w stronę nowej, demokratycznej Rosji. Ta sytuacja nie zmieniła się także pod rządami nowej prezydent Litwy i wierzę, że również nasi obywatele chcieliby żyć w pokoju, współpracy i przyjaźni z tym wielkim krajem.

Strona rosyjska sygnalizowała w ciągu ostatniego roku chęć zmiany wzajemnych relacji?
- Relacje Moskwa - Wilno określiłbym słowem "stagnacja". Nie odnotowałem żadnych znaczących ruchów czy to jednej czy drugiej strony. Są wprawdzie pewne działania w pojedynczych sektorach, lecz jeśli chodzi o sytuację ogólną, to panuje tu status quo. Nie ma też żadnych wskazań ku temu, aby nasz wielki sąsiad był zainteresowany wykonaniem takich ruchów w najbliższej przyszłości, co mogłoby tę chłodną atmosferę ocieplić.

A może ochłodzenie relacji polsko-litewskich wynika, jak twierdzą niektórzy, z zacieśniania współpracy między Brukselą a Moskwą?
- Nie zgadzam się zupełnie z takimi opiniami. Według mnie Moskwa i Bruksela to dwie zupełnie odrębne kwestie. Mamy tu bowiem do czynienia z bardzo jasną ścieżką, według której Unia Europejska ma własną politykę zagraniczną, która musi być wyrażana jednym głosem, nie zaś każdy kraj osobno. Dla nas, Litwinów, jest to bardzo dobre w relacjach z Kremlem, ponieważ Rosja nie może wobec nas występować z argumentem typu: "My jesteśmy dobrzy i musicie zgadzać się na wszystko, co wam proponujemy i czego od was żądamy". Gdyby tak robili, oznaczałoby to całkowite lekceważenie pozostałych krajów członkowskich, to nie byłaby żadna polityka. Również Unia Europejska nie może postępować w taki sposób, porozumiewając się z Rosją ponad głowami swoich członków. To musi być zawsze jednorodne stanowisko, bez kształtowania jakichś specjalnych warunków dla wybranych państw. Dlatego nawet nie chciałbym zakładać, że Bruksela chce stworzyć lepsze relacje z Rosją kosztem dobrych stosunków Litwy i Polski. To są dwie odrębne kwestie i relacje polsko-litewskie nie powinny w jakikolwiek sposób być wiązane z unijną polityką. Rozmowy krajów europejskich z Rosją w ramach wspólnej polityki Unii Europejskiej trwają już od kilku dobrych lat. Nie widzę jednak, aby następował w nich jakiś gigantyczny progres. Jeśli więc miałbym nawet wskazać konkretne miejsce, w którym poczyniono jakiś znaczący postęp, nie byłbym w stanie tego zrobić. Nawet wspólne formalne porozumienie o współpracy pomiędzy UE a Rosją jest już przeterminowane, bo do tej pory nie zostało podpisane.

Sama katastrofa pod Smoleńskiem zmieniła coś w relacjach między Litwą a Polską?
- Poza tym, że wywołała ona troskę naszych obywateli i bliższe przyglądanie się Polsce w tamtych dniach, zasadniczo nie wpłynęła na zmianę naszych relacji. Część grup społecznych zjednoczyła się wprawdzie i ich reprezentanci stali się sobie bliżsi. Zaś w relacjach między politykami i w polityce zagranicznej ta tragedia niestety zmieniła wiele. To - powiedziałbym - jeszcze bardziej pogłębia ogrom tragedii, która wydarzyła się pod Smoleńskiem.

Jak Pan ocenia samo śledztwo wszczęte po tej tragedii i raport Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK)?
- Na ten temat będę mógł chyba panom powiedzieć najmniej. Przede wszystkim nie śledziłem z uwagą tego śledztwa i nie czytałem raportu MAK. Zapoznałem się za to z bardzo różnorodnym potraktowaniem tej tragedii przez wiele tytułów prasowych i stacji telewizyjnych. Było tam mnóstwo interpretacji tego wydarzenia, sporów i kłótni. Nie chciałbym więc stawiać się tu w roli obiektywnego eksperta, który przychyliłby się do którejś wersji wydarzeń. Najpierw trzeba znać wszystkie szczegóły śledztwa. Jedyne, co mogę powiedzieć z całą odpowiedzialnością, to to, że w Smoleńsku doszło do jednej z największych tragedii w historii polskiego Narodu. Jeśli zaś chodzi o rozstrzyganie przyczyn i okoliczności tej katastrofy, to nie będę tutaj stawiał żadnych jednoznacznych wyroków.

Sądzi Pan, że zaangażowanie międzynarodowych ekspertów w badanie przyczyn tego wypadku pomogłoby rozwiać wszystkie wątpliwości?
- Jestem przekonany, że włączenie międzynarodowych instytucji z całą pewnością rozwiałoby wszelkie spekulacje. Sądzę, że zarówno śledztwo, zebrane materiały, jak i każdy szczegół powinny być jawne i przekazane społeczności międzynarodowej. Niezależni eksperci powinni je zbadać i dopiero wówczas z pełnym spokojem można by przyjąć wynik ich prac oraz orzeczenie na temat tego, co się stało. Nie możemy po prostu stwierdzić, że to była wina polskich pilotów czy był to błąd nawigatorów, czy może było coś nie tak ze smoleńskim lotniskiem. Takie twierdzenia to są czyste spekulacje. I jakakolwiek odmowa, wstrzymanie najmniejszego choćby szczegółu informacji, który mógłby wypłynąć po stronie polskiej bądź rosyjskiej, nie powinno mieć miejsca. Wszystko powinno być w pełni otwarte. Tylko wówczas będziemy mogli jednoznacznie stwierdzić: stało się to i to, a dana nam odpowiedź nie powinna pozostawiać wątpliwości w niczyjej głowie. Mam nadzieję, tak samo jak chyba większość Polaków, że to był zwyczajny wypadek.

Poparłby Pan wysiłki zmierzające do utworzenia międzynarodowej komisji, która zbadałaby tę katastrofę? Projekt taki wpłynął już do Parlamentu Europejskiego.
- Jestem w stu procentach za powołaniem takiej komisji.

Ma Pan jakąś receptę na poprawę stosunków między naszymi krajami?
- Dla mnie bardzo bolesne jest, że to, co zostało osiągnięte przez ostatnią dekadę i było tak naturalne, zostało zakwestionowane. I to obecne ochłodzenie, któremu nikt nie jest w stanie przecież zaprzeczyć, dla tych, którzy razem pracowali i wierzyli, jest również bolesne. Wierzę, że ta dobra współpraca może wrócić i że możemy osiągnąć dużo, dużo więcej w miejsce tej dziwnej separacji, powstałej z bardzo trudnych do wyjaśnienia powodów.

A ostatnia wizyta prezydenta Bronisława Komorowskiego w Wilnie nie ociepliła naszych relacji?
- Myślę, że prezydent Komorowski nie miał takiej szansy. Czy odwiedziny jakiegoś kraju na zaledwie kilka godzin mogą doprowadzić do jakiejś zmiany? Potrzeba czasu, potrzeba wysiłku i wspólnej pracy, bardziej otwartej, która pokaże wszystkim, że mamy do czynienia z pewną pozycją, której chcemy wspólnie bronić. Nie chcę w żadnym wypadku mówić źle o obecnym prezydencie, gdyż poznałem go osobiście i wiem, że ma wiele sympatii do Litwinów. Jednak patrząc na poprzedni rząd w Polsce i ten obecny, widzę, że będziemy potrzebowali jeszcze mnóstwo czasu, aby ustalić, w jakim miejscu znajdują się nasze relacje. Mam nadzieję, że wkrótce to się zmieni, tak samo jak jestem przekonany, że większość społeczeństwa w obu krajach chciałaby, aby nasze relacje były dobre. Przecież jeśli nie Litwa i Polska miałyby się dobrze porozumieć, to kto? Mimo że wy jesteście dużym krajem, a my małym, to jednak wciąż mamy wiele wspólnego.

Dziękujemy za rozmowę.

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110409&typ=re&id=re18.txt

Etykietowanie:

3 komentarze

avatar użytkownika Maryla

1. Brutalne przejęcie władzy

Zadzwonił do mnie minister Lech Czapla (p.o. szef Kancelarii Sejmu), który poinformował mnie, że marszałek Sejmu Bronisław Komorowski za chwilę wygłosi oświadczenie o przejęciu obowiązków prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej do tymczasowego wykonywania. Zapytałem ministra Czaplę, na podstawie którego przepisu Konstytucji ma to nastąpić. Pan minister wyjaśnił mi, że chodzi o przepis regulujący następstwa śmierci prezydenta RP. Na to ja zapytałem, czy mają pewność, że prezydent zginął w katastrofie. Wtedy minister Czapla powiedział do mnie: "No, niech pan nie żartuje! Przecież to jest oczywiste!".

Piątek, 9 kwietnia 2010 roku, był dla mnie ostatnim dniem pracy w tamtym poświątecznym tygodniu. Jak zawsze spotkaliśmy się o 17.00 w Pałacu Prezydenckim, w gabinecie ministra Macieja Łopińskiego (szefa Gabinetu Prezydenta RP), na zebraniu kierownictwa kancelarii. Takie zebrania odbywały się zawsze dwa razy dziennie - przed południem o 9.30 i wieczorem o 20.00. Tylko w piątki zbieraliśmy się o 17.00. Tamtego dnia na spotkaniu było nas wyjątkowo mało. Już na miejscu dowiedziałem się, że pan prezydent prof. Lech Kaczyński jest w Belwederze, gdzie przygotowuje się do wystąpienia podczas uroczystości katyńskich, a towarzyszą mu Maciej Łopiński i Zofia Kruszyńska-Gust (zastępca szefa Gabinetu Prezydenta RP). Na zabraniu nie było też ministra Władysława Stasiaka (szefa Kancelarii Prezydenta RP), który udał się do jednej z rozgłośni radiowych, ministra Jacka Sasina (zastępcy szefa Kancelarii Prezydenta RP), który w czwartek pojechał samochodem do Smoleńska, a także ministra Mariusza Handzlika (podsekretarza stanu w Kancelarii Prezydenta RP zajmującego się sprawami międzynarodowymi), który w tym czasie miał spotkanie z jednym z ambasadorów w innej części Pałacu.

Zebranie było krótkie,
rozmawialiśmy może pół godziny. Sprawa wizyty w Katyniu nie była jakimś zasadniczym tematem, bo wszystko zostało już wcześniej ustalone i każdy znał swoje zadania. Po zakończeniu spotkania, gdy już wychodziłem z Pałacu, zobaczyłem jeszcze ministra Mariusza Handzlika siedzącego wraz z dyrektorem Kazimierzem Kuberskim w tzw. Sali Białej (na wprost głównego wejścia do Pałacu). Podszedłem do nich i pożegnaliśmy się, jak zawsze przed weekendem. Pamiętam, że Mariusz był uśmiechnięty, w dobrym nastroju, żartował.
Z Pałacu pojechałem prosto na Dworzec Centralny. Żona i córka czekały już na mnie w domu, w Krakowie. Jeszcze zanim wsiadłem do pociągu, zadzwoniłem do pana prezydenta. To była krótka rzeczowa rozmowa na tematy służbowe. Pan prezydent przypomniał mi między innymi o konieczności przygotowania wniosku do Trybunału Konstytucyjnego w sprawie ustawy zmieniającej ustawę o IPN. Dzień wcześniej (w czwartek) omawialiśmy ten temat w czasie lotu z Wilna. Pan prezydent dał mi wtedy szczegółowe wytyczne co do zawartości wniosku. Był przekonany o niezgodności z Konstytucją kilku istotnych przepisów tej ustawy. Kończąc rozmowę, pan prezydent powiedział, że musi już wracać do pracy, i polecił, żebym przyszedł do niego w poniedziałek koło południa. "To do poniedziałku" - powiedziałem. Pamiętam to jak dziś. To była moja ostatnia rozmowa z panem prezydentem... Chwilę później wsiadłem do pociągu i wieczorem byłem już w domu.
Następnego dnia, w sobotni poranek 10 kwietnia 2010 roku, jeszcze nie zdążyłem włączyć telewizora, by obejrzeć transmisję z uroczystości w Katyniu, gdy rozległ się dzwonek telefonu. Było koło godziny dziewiątej, może kwadrans po dziewiątej. Dzwoniła nasza znajoma, przyjaciółka rodziny. Powiedziała: "Andrzej...", i chyba spytała: "Gdzie ty jesteś? Nie poleciałeś do Katynia?", a potem się rozpłakała. Pamiętam, zaskoczony odpowiedziałem, że jestem w domu, w Krakowie, i zapytałem, co się stało, a ona, łkając, powiedziała:

"Spadł samolot z prezydentem,
rozbił się przy lądowaniu". Nie mogłem w to uwierzyć. Opowiadała mi później, że kilkakrotnie powtarzałem: "To niemożliwe, niemożliwe!". Powiedziała: "Włącz telewizor!". Pobiegłem i włączyłem. Podawano pierwsze informacje o katastrofie. Byłem zszokowany, ale miałem jeszcze nadzieję, że może nic strasznego się nie stało. Ta nadzieja gasła jednak wraz z kolejnymi informacjami nadchodzącymi ze Smoleńska. Zanim w telewizji pokazano zdjęcia wraku, jeszcze wierzyłem, że te pierwsze doniesienia medialne i sformułowanie "rozbił się" są przesadzone, że może samolot uległ jakiemuś uszkodzeniu przy lądowaniu lub spadł na podwozie i sunął po płycie lotniska czy nawet po trawie koło pasa startowego. Tliła się we mnie nadzieja, bo wiedziałem, że to był samolot specjalnie wyposażony, o wojskowej konstrukcji, miał wzmocnione podwozie i skrzydła, wzmocnione zawieszenie kół. Mówiono mi, że był nawet przygotowany do lądowania na łące. Liczyłem więc, że nawet jeśli ten samolot spadł na podwozie przy lądowaniu, to może są jakieś osoby ranne, ale nie dopuszczałem do siebie takiego scenariusza, jaki w efekcie miał miejsce. Czyli tego, że samolot, spadając z ośmiu czy dziesięciu metrów, w tak straszny sposób rozpadnie się i wszyscy zginą. A przecież fakty są takie, że ten samolot był bardzo nisko i zostały z niego dosłownie strzępy... W to do dziś nie sposób uwierzyć.
Po chwili rozdzwoniły się telefony, dzwonili znajomi, rodzina. Dzwonili na wszystkie możliwe numery telefonów - do mojej żony, do mnie, do córki. Jak się potem dowiedziałem, także do moich rodziców, do siostry. W kółko słyszałem, jak żona i córka odpowiadały tylko: "Jest w domu. Nie, nie poleciał", i następny telefon, i tak chyba przez ponad godzinę. Trudno to opisać. Ja z kolei w przerwach pomiędzy telefonami od rodziny i znajomych rozmawiałem z moimi koleżankami i kolegami z Kancelarii Prezydenta - z ministrem Maciejem Łopińskim, minister Małgorzatą Bochenek (sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta RP), minister Bożeną Borys-Szopą (podsekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta RP) i ministrem Jackiem Sasinem. Musieliśmy ustalić, jaka jest rzeczywiście sytuacja, i podzielić czynności. Maciej Łopiński był w Trójmieście i w pośpiechu przygotowywał się do wyjazdu do Warszawy. Obie panie były w Warszawie, więc od razu pojechały do Pałacu Prezydenckiego. Jacek Sasin był w Smoleńsku i ta rozmowa była dla mnie szczególnie dramatyczna. Gdy zadzwoniłem, Jacek Sasin stał nad szczątkami samolotu. W pierwszych słowach powiedział do mnie: "Andrzej! Samolot jest kompletnie rozbity, chyba wszyscy nie żyją, prezydent nie żyje...". Zapytałem, czy jest pewny, że pan prezydent zginął, czy widział ciało pana prezydenta. Odpowiedział, że nie. To były strasznie trudne chwile. Powiedziałem: "Jacek, to szukajcie! Szukajcie prezydenta!". Jacek powiedział: "Andrzej, ty nie widzisz, jak to wygląda. Nie jesteśmy w stanie. Nie damy rady tego zrobić...".
Wiedziałem, że muszę jak najszybciej wracać do Warszawy. Pociąg odjeżdżał kilka minut po dwunastej. Jeszcze zanim wyszedłem z domu, koło godziny jedenastej, otrzymałem telefon z Kancelarii Sejmu. Dzwonił minister Lech Czapla (p.o. szef Kancelarii Sejmu), który poinformował mnie, że marszałek Sejmu Bronisław Komorowski za chwilę wygłosi oświadczenie o przejęciu obowiązków prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej do tymczasowego wykonywania. Zapytałem ministra Czaplę, na podstawie którego przepisu Konstytucji ma to nastąpić. Pan minister wyjaśnił mi, że chodzi o przepis regulujący następstwa śmierci prezydenta RP (art. 131 ust. 2 pkt. 1 Konstytucji). Na to ja zapytałem, czy w takim razie ktoś wiarygodny ze współpracowników marszałka Komorowskiego widział zwłoki pana prezydenta. Czy może dostali jakąś notę dyplomatyczną ze strony rosyjskiej, która stwierdza, że pan prezydent prof. Lech Kaczyński nie żyje. Krótko mówiąc,

czy mają pewność, że prezydent zginął w katastrofie.
Wtedy minister Czapla powiedział do mnie: "No, niech pan nie żartuje! Przecież to jest oczywiste!". Ja - o ile pamiętam - powiedziałem: "Co jest oczywiste? Przecież nie mamy żadnej pewności, co się stało z panem prezydentem. A w takim razie, czy marszałek Komorowski zamierza przejąć władzę na podstawie informacji telewizyjnych, na podstawie paska, który gdzieś tam przebiega na ekranie?".
Miałem świadomość, że jestem prawnikiem prezydenta Rzeczypospolitej. Dla mnie było jasne, że przejęcie obowiązków w tym trybie może nastąpić jedynie wówczas, gdy jest pewność, że pan prezydent nie żyje. Wobec jej braku można było zakładać różne scenariusze. Na przykład taki, że pan prezydent przebywał w czasie katastrofy w swojej salonce, która była specjalnie zabezpieczona, więc mogło się okazać, że został ranny i wkrótce zostanie odnaleziony. Podkreślę jeszcze raz - marszałek Komorowski i jego współpracownicy nie mieli w tamtej chwili żadnego dowodu, że prezydent Rzeczypospolitej rzeczywiście nie żyje. Minister Czapla mimo to cały czas naciskał, powołując się między innymi na kwestię bezpieczeństwa państwa. Odpowiedziałem, że jest przecież inny przepis Konstytucji (art. 131 ust. 1), który reguluje postępowanie w przypadku, gdy prezydent przejściowo nie może wykonywać swoich obowiązków. Jeśli prezydent sam nie może o tym zawiadomić marszałka Sejmu, wówczas fakt ten - na wniosek marszałka - stwierdza Trybunał Konstytucyjny i powierza marszałkowi obowiązki prezydenta do tymczasowego wykonywania. Przejęcie obowiązków następuje jednak dopiero na mocy orzeczenia Trybunału. Proponowałem więc zastosowanie tego trybu. Tłumaczyłem, że skoro doszło do katastrofy i nie wiadomo, co się stało z panem prezydentem, to o ewentualnym przejęciu obowiązków powinien zdecydować Trybunał, a nie marszałek Sejmu. Minister Czapla nie podzielił jednak mojego stanowiska i zdecydowanie nalegał na tryb natychmiastowy, bez udziału Trybunału. Koniec rozmowy był dosyć ostry, zapytał: "Czy pan w takim razie sprzeciwia się temu?". Powiedziałem: "Tak, sprzeciwiam się, bo uważam, że dopóki nie będzie stuprocentowej pewności, że pan prezydent nie żyje, samodzielne przejęcie obowiązków prezydenta Rzeczypospolitej przez marszałka Sejmu będzie oznaczało naruszenie Konstytucji". Na tym rozmowa się skończyła. Jej przebieg natychmiast zrelacjonowałem najpierw Jackowi Sasinowi, a następnie Maciejowi Łopińskiemu. Obaj byli wstrząśnięci. Jacek Sasin wspominał potem, że w rozmowie z nim wypowiedziałem słowa:

"Tu już trwa zamach stanu".
Nie zaprzeczę temu, bo tak to wówczas widziałem. Nikt nie wiedział jeszcze, gdzie jest pan prezydent i co się z nim stało, a marszałek Komorowski już podejmował próby przejęcia władzy. O ile wiem, ciało pana prezydenta zostało odnalezione na miejscu katastrofy dopiero koło godziny trzynastej.
Jeszcze w domu, a potem w pociągu odebrałem kolejne telefony z Kancelarii Sejmu. Dzwonił najpierw jeden ze współpracowników ministra Czapli, a potem znów minister Czapla. Cały czas próbowano skłonić mnie, abym zaakceptował przejęcie obowiązków prezydenta RP przez marszałka Komorowskiego w trybie natychmiastowym. Konsekwentnie wciąż pytałem, czy mają wiarygodne potwierdzenie śmierci pana prezydenta. Nie mieli, więc podtrzymywałem, że konieczna jest w tej sprawie decyzja Trybunału Konstytucyjnego. Już nie pamiętam, ile było w sumie tych rozmów, trzy, cztery czy pięć. Wszystkie miały ten sam temat.
Koło godziny czternastej zadzwonił do mnie minister Lech Czapla, już po raz ostatni tego dnia. Powiedział, że właśnie przed chwilą przyszedł telegram od prezydenta Dmitrija Miedwiediewa zawierający informację, że pan prezydent Lech Kaczyński zginął w katastrofie, że nie żyje. Dodał też, iż prezydent Miedwiediew rozmawiał również telefonicznie z marszałkiem Komorowskim. Pamiętam doskonale, że mówił o dokumencie pisemnym i o rozmowie telefonicznej. Następnie zapytał, czy uważam, że to jest wystarczająca przesłanka. To był dla mnie trudny moment. Rozważałem, co odpowiedzieć. Musiałem jednak wziąć pod uwagę, że jeżeli strona rosyjska wysłała w tej sprawie oficjalny dokument, jeżeli jest to dokument wystosowany przez prezydenta Federacji Rosyjskiej, to trudno zanegować jego wartość jako dowodu. Powiedziałem wtedy: "Jeżeli mają państwo taki dokument, to cóż, nie będę tego dłużej blokował". Miałem pełną świadomość, że decyzja w tej sprawie należy do marszałka Komorowskiego, to marszałek odpowiada za jej legalność.
I marszałek Komorowski dosłownie zaraz, po kilku czy kilkunastu minutach, wygłosił oświadczenie przed kamerami. Powiedział, że pan prezydent zginął i że on przejmuje obowiązki prezydenta Rzeczypospolitej do tymczasowego wykonywania.
Wkrótce, gdy pociąg, którym jechałem, był już na przedmieściach Warszawy, z sekretariatu marszałka Komorowskiego otrzymałem telefoniczną informację, że marszałek zaprasza nas, pozostałych przy życiu ministrów Kancelarii Prezydenta, na godzinę 16.00 do swojego gabinetu w gmachu Sejmu. Przyjąłem to do wiadomości. Miałem jeszcze sporo czasu, więc nie zmieniałem wcześniejszych planów i zamierzałem udać się najpierw do Pałacu.
Koło 14.30 prosto z Dworca Centralnego skierowałem się na Krakowskie Przedmieście. Już w drodze usłyszałem komunikat radiowy, że pod Pałacem zbierają się ludzie, składają kwiaty i zapalają znicze. Pamiętam, pomyślałem wtedy, że to pewnie jakaś grupka, kilka osób, że wysiądę z samochodu i podziękuję im za ten gest. Wkrótce przekonałem się, jak dalece nie doceniłem ducha Polaków. Na Krakowskim Przedmieściu przed Pałacem Prezydenckim stało tak wielu ludzi, że nie było żadnych szans dojechania do bramy prowadzącej na dziedziniec. Wysiadłem z samochodu, wszyscy płakali, młodzi i starsi - bez różnicy. Zrozumiałem, że nie tylko rodziny ofiar, przyjaciele i ja przeżywamy to, co się stało. Łzy stanęły mi w oczach. Wiele osób trzymało w rękach zdjęcia pana prezydenta i pary prezydenckiej. Ogromnie się wzruszyłem. Ta natychmiastowa, spontaniczna reakcja mieszańców Warszawy dobitnie pokazywała, że

ludzie znali prawdę o moim prezydencie,
to był też ich prezydent, którego cenili jako wielkiego człowieka i patriotę, mądrego i nieugiętego rzecznika spraw Polski jako wspólnego dobra. Teraz demonstrowali to mimo wieloletnich wysiłków ze strony polityków PO i postpeerelowskiego establishmentu, wspieranych przez niektóre media, a zmierzających do podeptania i ośmieszenia jego osoby i dzieła. Społeczeństwo oddawało mu hołd jako mężowi stanu.
W ciągu następnego tygodnia przez Pałac przeszło około 180 tysięcy ludzi, by pokłonić się przed trumnami pary prezydenckiej i ich współpracowników. To było niezwykłe i wymagało ogromnej determinacji, bo w kolejce stało się nawet kilkanaście godzin. A widziałem tam także osoby, które - jak przypuszczam - od lat nie wychodziły z domu ze względu na stan zdrowia i wiek. Nigdy tego nie zapomnę i do końca życia zachowam w sercu wdzięczność za to poświęcenie i świadectwo, jakie wówczas umieli dać moi rodacy. Nikt chyba nie zliczył, ile setek tysięcy ludzi z całej Polski przeszło w tych dniach przez Krakowskie Przedmieście, ile zniczy tam zapalono.
Tamtego popołudnia 10 kwietnia pojechaliśmy razem, wszyscy prezydenccy ministrowie (poza Jackiem Sasinem, który jeszcze nie wrócił ze Smoleńska), na godzinę 16.00 do Kancelarii Sejmu. Spotkanie zaczęło się punktualnie. Na wstępie marszałek Komorowski powiedział, że jest mu niezmiernie przykro, że się stała straszna tragedia, że pan prezydent nie żyje. Powiedział też, że chce, byśmy nadal wykonywali swoje obowiązki, bo to jest kwestia ciągłości władzy i tego, żeby ta instytucja państwowa, jaką jest Kancelaria Prezydenta, funkcjonowała, zwłaszcza w takiej trudnej sytuacji. To było dla nas oczywiste. Wiedzieliśmy, że tak musi być. Powiedział też, iż jako tymczasowo wykonujący obowiązki prezydenta Rzeczypospolitej będzie ograniczał swoje działania do niezbędnego minimum i wykonywał tylko te obowiązki głowy państwa, które są obiektywnie konieczne. Przyjęliśmy to z aprobatą i prawie natychmiast przeżyliśmy niemiłe zaskoczenie, bo w kolejnych zdaniach marszałek Komorowski oświadczył, że w związku ze śmiercią ministra Władysława Stasiaka powoła osobę, która będzie pełniła obowiązki szefa kancelarii i że tą osobą będzie minister Jacek Michałowski. W odpowiedzi na te słowa zaprotestowała Małgorzata Bochenek. Stwierdziła, że zgodnie z regulaminem kancelarii w przypadku nieobecności szefa kancelarii wszystkie jego obowiązki wykonuje zastępca szefa kancelarii. Tym zastępcą był wówczas Jacek Sasin. Ja dodałem, że Jacek Sasin właśnie jest w samolocie i leci ze Smoleńska do Warszawy, i że dosłownie za kilka minut powinien tu być.

- Nie ma potrzeby powoływania p.o. szefa kancelarii
- dodałem, bo rzeczywiście zgodnie z regulaminem organizacyjnym te obowiązki po prostu wykonuje jego zastępca, niezależnie od tego, czym spowodowana jest nieobecność szefa kancelarii. Tu żadnego problemu interpretacyjnego nie było, tym bardziej że nie było też żadnego formalnego potwierdzenia śmierci Władysława Stasiaka. Media już wprawdzie wtedy mówiły, że wszyscy zginęli, ale żadnych dokumentów w tej sprawie polska strona jeszcze nie otrzymała. Z punktu widzenia formalnoprawnego sytuacja była jasna i funkcjonowanie kancelarii nie wymagało żadnych zmian w tym zakresie, tym bardziej że Jacek Sasin od lat pracował w kancelarii, a wcześniej był wojewodą mazowieckim i miał doświadczenie w zarządzaniu takim urzędem. Marszałek Komorowski był jednak absolutnie zdeterminowany. Powtórzył jeszcze raz stanowczo, że właśnie zamierza powołać jako pełniącego obowiązki szefa kancelarii ministra Jacka Michałowskiego. Wiedzieliśmy, że w tej sytuacji nasze protesty na nic się nie zdadzą i że czeka nas bardzo trudny okres. Nie tylko trzeba pożegnać wszystkich tych, którzy zginęli i otoczyć opieką ich rodziny. W wielu przypadkach to byli nasi przyjaciele, a nie tylko znajomi z pracy... To trudno opisać - człowiek wobec takiej tragedii jest przytłumiony, w pierwszych chwilach trudno zdobyć się na jakieś gwałtowne, ostre reakcje. Wiedzieliśmy też, niestety, że właśnie rozpoczęła się twarda walka o instytucje państwa, o urząd prezydenta Rzeczypospolitej, o Kancelarię Prezydenta, o IPN, Narodowy Bank Polski i inne, których szefowie zginęli pod Smoleńskiem. Było oczywiste, że marszałek Komorowski po prostu przejmuje kontrolę nad kancelarią, wprowadza tam "swojego człowieka", i że tak będzie też w innych miejscach. Nie dało się tego inaczej odczytać. To już nie była polityka, to było przejmowanie władzy w pełnym tego słowa znaczeniu, szybko i bezkompromisowo. Ale to zdarzenie po raz kolejny w tym dniu uświadomiło mi, że choć jesteśmy pogrążeni w żalu, to musimy stawać do twardej walki, bo ta tragedia stworzyła niepowtarzalną okazję przejęcia władzy, z której ktoś po prostu korzysta i nie ogląda się na żadne sentymenty. Wydarzenia następnych dni i tygodni, tak w Kancelarii Prezydenta, jak i w innych miejscach, niestety tylko to potwierdziły.

Andrzej Duda

Autor był w latach 2008-2010 podsekretarzem stanu w Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

http://www.radiomaryja.pl/artykuly.php?id=111103

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika Michał St. de Zieleśkiewicz

2. Do Pani Maryli,

Szanowna Pani Marylo,

Dziś dzięki polityce Sikorskiego, Polska ma złe stosunki z wszystkimi krajami Europy Środkowej i krajami Rejonu Bałtyku. Taka polityka jest na rękę Rosji

Ukłony moje najniższe

Michał Stanisław de Zieleśkiewicz

avatar użytkownika Maryla

3. 38 mln euro nie popłynie do Polski?

Kilometry nowych dróg, modernizacja przejść granicznych, współpraca pomiędzy szpitalami, ochrona środowiska, rozwój szlaków turystycznych na granicach - to wszystko mogłoby powstać za unijne pieniądze z programu współpracy transgranicznej Litwa - Polska - Rosja. Mogłoby, ale jest coraz mniejsza szansa, że powstanie, ponieważ partnerzy, pomimo wielu spotkań i zapewnień o dobrej woli, wciąż nie zdecydowali, jakie projekty finansować. Litwa i Rosja uważają, że wina leży po stronie Polski. Podstawowy zarzut jest taki, że Warszawa nie respektuje decyzji komisji oceniającej, która wybrała projekty upoważnione do dofinansowania z programu

http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,11105591,38_mln_euro_nie_poplynie_do...

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl