- Jest, jest, jest! Jest sklep! - wrzeszczeliśmy jedno przez drugie po wysiadce z autobusu. Nie wiem, czy Iza i ja naprawdę wzięłyśmy z domu tak mało prowiantu, ale rozrywała nas od środka radość z samego faktu, że można rzucić się na towary, a potem usiąść i jeść bułki gdzieś przy drodze. - No to idziemy jeść - powiedziałam z satysfakcją, taszcząc torbę z jogurtem, "Pasztetem Wielkopolskim" (a jakże) i chlebem.
- No, co ty? - zdziwił się Adam. - Jeść chcesz? Przecież nie ma żadnego cmentarza?
- Też prawda.
Ku naszemu nieutulonemu żalowi, mała pracka nekropolia pozostała w tyle. Natomiast kościółek św. Anny (wyremontowane, poewangelickie cudeńko!) otoczony jest bardzo porządnym trawnikiem i tam jeść nie wypada, zwłaszcza przed sumą o 12.00, na którą właśnie się udawaliśmy.

Autor: parafia św. Anny w Praczach Odrzańskich, www.pracze.pl.

Wersji trasy było jak zwykle kilka, każdy chciał pójść w inną stronę, a gdy już znalazło się miejsce, które spodobało się nam wszystkim, to nas stamtąd wywalił akuratny ochroniarz. Było to koło linii kolejowej Wrocław-Zielona Góra. Zwiedzaliśmy akurat kompleks budynków zachachmycony w tej chwili przez Europejski Instytut Technologiczny (nie wiem, po co miastu druga politechnika do utrzymywania, ale fakt, że ładnie odnowili część budynków, wyszlifowali czerwone pruskie mury). Kilkanaście wysokich kamienic o starodawnych oknach, werandach. Płaskorzeźby. Jakaś maszynownia... Tu chcieliśmy zjeść, zwłaszcza że na murach były jeszcze ciekawe napisy: "Zdies' nachoditsja portierownia" (czy jakoś tak), "Komandant", "Sława..." (nie wiem komu tym razem). Oraz strzałki którędy do schronów przeciwlotniczych. Musiał to być za Niemca szpital, za Ruskich najwyraźniej koszary, za naszych czasów zespół szkół melioracyjnych. Teraz jednak dachówki lecą tutaj z dachów i właśnie dlatego ochroniarz kazał nam się wynosić.

W sytuacji gdy nie ma gdzie się podziać, a bardzo chce się jeść, pozostaje pójść na stację. No, to poszliśmy. Do niedawna stacja Wrocław-Pracze była w takim stanie, że można by podmalować napis na "Wrocław-Płacze" i też by było akuratnie. Ale skoro obok ma być EIT, miasto ostro ruszyło z remontem. Jako że budynek zamknięty, znaleźliśmy w krzakach wygodną płytę betonową, wygrzaną przez słońce, i tam rozłożyliśmy się obozem. Przewijanie Zuzi w wysokich trawach, fruwające torby i torebki, butelki z mlekiem, zupą i termosy rozłożone na nbetonie przyciągały wzrok pasażerów przejeżdżających pociągów. - Obozowisko Rumunów - oceniła Iza. - Takiego stołu jeszcze nigdy na wycieczce nie mieliśmy! - dodał Adam. - Jak nasi przodkowie-ekspatrianci zza Buga? - dodałam ja.  Kiedy już ledwie się ruszaliśmy po uczcie (bułki + szyneczka + jogurty + przecier jabłkowy + banany... co dwa plecaki i wózek, to nie jeden worek), przetaszczyliśmy wóżek przez tory i zanurzyliśmy się w tajemnicznym parku, pełnym ruskich okopów i bunkrów. Tam jakaś pani - ale bez świni - wtrwale szukała trufli, a myśmy znaleźli tylko kilka grzybów, które wyglądały, jakby wyrosły tu po katastrofie w Czarnobylu, i poszliśmy dalej. Po drodze Iza chciała zrobić zdjęcie grupce łysych panów z piwkiem, rajcujących jak wróble wokoło jednej ławeczki, ale niestety, nie zgodzili się na to. Teraz pozwolę sobie podlinkować fotografię ze zbiorów Mańka - Zmywaxa, który robi takie zdjęcia okolic:

Wrocław po tamtej stronie jest opowieścią o dawnych, dawnych czasach.

Szeregi czerwonych domów stojących na skraju parku przeniosły nas do Anglii albo Holandii. Ta sama architektura, a na murze tablica z wiadomością, że to osiedle zbudowała w 1929 wrocławska ferajna zwalczania gruźlicy (Breslauer Verein zur Bekämpfung der Tuberkulose). Drogi polne, przy których stoją krzyże ozdobione wstążkami, zawiodły nad na kraniec świata o nazwie Nowa Karczma. Tam nie ma już asfaltu ani bruku, w ogrodach kwitną jeszcze nagietki, a w krzakach i lasach - jeziorka! - pasą się kozy. Dawne szlaki wytyczają zanurzone w ziemi kamienie milowe, zardzewiałe resztki szlabanów, stosy kamieni i ledwie widoczne w trawie podmurówki. Góra śmieci, czyli dawne wysypisko na Maślicach, wygląda stąd jak szczyt w Bieszczadach - Połonina Maślicka - orzekłyśmy. Dalej już szara Odra otoczona zielonymi wałami. Lasy Rędzina, które widziane z drugiego brzegu, przypominają nieprzebyte bory na Wschodzie. - To dziwne - pomyślałam - bo tydzień temu w Warszawie widziałam już jesień. Bo trzeba było zmierzchu, żeby lasy po drugiej stronie Odry zapłonęły!

Kiedy schodziliśmy, latem piaszczystą, a teraz błotną drogą z łąk nadodrzańskich do drogi asfaltowej o nazwie ulica Karczemna (Adam: "Wózek na trudne trasy, z zestawem mapek sprzedam!"), ludzie prowadzili krowy do obór, psy szczekały w ogrodach, a powietrze pachniało dymem z komina. Wiatr ucichł, a policzki były malinowe i wciąż ciepłe od promieni gasnącego słońca. Siedząc na przystanku autobusowym ciemną nocą, kończyłam pić gorącą herbatę malinową prosto z termosu...