W sześćsetlecie grunwaldzkiej wiktorii wybrałem się na wawelskie wzgórze. Kto by przypuszczał, że zwiedzanie wystawy przygotowanej specjalnie „Na znak świetnego zwycięstwa”, może w polskiej duszy wywołać zdumienie, przygnębienie, a nawet wściekłość.
To, co zobaczyłem wczoraj na Wawelu, każe się poważnie zastanowić, gdzie my właściwie jesteśmy.
Grunwaldzka wystawa, choć skarbami olśniewa, pod względem przygotowania mocno rozczarowuje. Ujrzeć na własne oczy, niemal dotknąć, oryginału I pokoju toruńskiego z 1411 r. i hołdu lennego Albrechta Hohenzollerna z 1525 r., albo kodeksu z objawieniami św.Brygidy Szwedzkiej (która przewidziała karę, jaka spotka Zakon za jego nieprawości), to wrażenie niezapomniane. Natomiast ciarki przechodzą po grzbiecie na widok skromnej karteczki (pergaminu?) z zapisem nutowym i słowami „Bogarodzicy” z 1408 r… Tryptyk z Pławna ze scenami z żywota św.Stanisława, pierwsze „wydanie” Długoszowego dzieła „Banderia Prutenorum”, czy zdobyty na Krzyżakach krucyfiks-relikwiarz, także zapadają w pamięć.
Tym bardziej jednak zadajemy sobie pytanie, czym tłumaczyć niewątpliwe niechlujstwo w przygotowaniu ekspozycji. Dość powiedzieć, że adnotacja opisująca wspomniany okazały krzyż (podarowany przez Jagiełłę katedrze w Sandomierzu i stamtąd obecnie wypożyczony), w ogóle nie zauważa, iż jest to relikwiarz Drzewa Krzyża Świętego (czy to dla zwiedzających oczywiste?). Zresztą samo odcyfrowywanie w półmroku treści zapisanych maczkiem na karteczkach towarzyszących eksponatom to nie lada wyzwanie. Nawet dla tych, którzy cieszą się sokolim wzrokiem.. Osoby, które używają okularów, wychodzą z wystawy szybciej niż powinny, z niesmakiem i poczuciem, że zostały oszukane.
Natomiast w prawdziwe zdumienie wprawia to, co spotykamy w ostatniej sali, w której prezentowana jest historia obchodów 500. rocznicy Grunwaldu. Wbrew pozorom nie wywołuje go specjalnie wykonany na uroczystości przed stu laty, obecnie sprowadzony ze Lwowa, olejny obraz autorstwa uczniów Matejki - Tadeusza Popiela i Zygmunta Rozwadowskiego. W rogu, pod prawym krańcem obrazu przedstawiającego bitwę, złożono spiżową głowę – fragment posągu księcia Witolda. Stanowił on kiedyś element oryginalnego, odsłoniętego w Krakowie w dn. 15.VII.1910, Pomnika Grunwaldzkiego.
Spod „odciętej” głowy Witolda spoglądają na nas roześmiane twarze „nadludzi” w mundurach Wehrmachtu, zadowolonych z obrócenia w perzynę pomnika wraz postumentem. Przygotowana przez autorów wystawy adnotacja ani słowem nie wspomina, że w listopadzie 1939 r. Pomnik Grunwaldzki został zniszczony przez Niemców („nazistów”, ewentualnie Marsjan)… I pewnie nie ma się czemu dziwić. W specjalnym dodatku do „Rzeczpospolitej” z 29.04.2010, dyrektor Zamku Królewskiego na Wawelu, wyjaśniał:
„Dziś, po 600 latach, jesteśmy w szczęśliwej sytuacji. Nie musimy używać pamięci o Grunwaldzie dla obrony tożsamości narodowej. Nie ma też potrzeby, aby średniowieczny konflikt rzutował na sytuację współczesną czy ożywiał dawne antypatie. [podkreślenie moje – M.T.]”
Wielu zacnych ludzi przekonuje nas ostatnio, że w XXI w. Grunwald powinien być symbolem tolerancji i budowania jedności w duchu otwartości, wzajemnego zrozumienia i poszanowania inności. Trudno jednak nie spytać, czy akceptując wystawę w kształcie obarczonym takim wadami, prof.Jan Ostrowski wykazał jedynie „godną” sześćsetlecia nonszalancję, czy może kierowała nim troska o nieodżywanie dawnych antypatii. Z mroków średniowiecza wyszliśmy wszak dawno temu, a znakiem postępu jest i to, że dziś polskie dzieci zamiast Bogarodzicy śpiewają Odę do Radości.
Natomiast o tym, że żyjemy w epoce zupełnie innej niż Jagiełło i Witold, dotkliwie przekonałem się tuż po opuszczeniu grunwaldzkiej wystawy. Przechodząc pod arkadami dziedzińca nierozważnie zerknąłem w stronę sklepu z pamiątkami, który ulokowano tuż obok miejsca cudami słynącego z powodu tzw. wawelskiego czakramu.
Wewnątrz, pośród kolorowych pocztówek z Wawelem, Sukiennicami, Wisłą, smokiem itd., ujrzałem kartkę z wyzierającą zza mgły, posępną bramą Birkenau i podpisem „AUSCHWITZ”… Przetarłszy oczy, wszedłem do środka i spytałem panią przy kasie, czym tłumaczyć, że właśnie tu, na Wawelu, sprzedawane są pocztówki z „polskiego obozu koncentracyjnego Auschwitz”. Na takie dictum odpowiedziano, że z tym pytaniem mogę się zwrócić się do kierownictwa (sklepu, nie Zamku), które będzie na miejscu jutro w godzinach etc.etc.. Usłyszawszy, że moje pytanie jest jakoby „niestosowne, a nawet prowokacyjne”, ze spokojem wyjaśniłem, że wiem co mówię i dziesiątki razy z najpoważniejszych mediów zagranicznych dowiadywałem się o „polskim obozie” Auschwitz. Teraz zaś, zastanawiając się nad wyborem pocztówki, jestem zwyczajnie ciekaw, czy Zamek Królewski na Wawelu jest filią Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau, czy może Kraków to dzielnica Auschwitz (nie mylić z Oświęcimiem). W kolejnym z 4 sklepików nie było co prawda pocztówek, za to odpowiednie albumy owszem. Wyjaśniono mi tam, że pocztówki z KL Auschwitz sprzedawane są na Wawelu z powodów oczywiście oczywistych: klienci o nie pytają! No więc o co chodzi? Przecież klient nasz pan i wszystko na sprzedaż.
A czy w sklepikach na Wawelu kupimy również pocztówki z kopalnią soli w Wieliczce, Nową Hutą, klasztorem w Tyńcu, Kopcem Piłsudskiego? Czy zabiegany zagraniczny turysta, któremu czasu starcza najwyżej na Kraków, nabędzie pod wawelskimi arkadami kartkę z Kolumną Zygmunta, poznańskimi koziołkami lub Dworem Artusa? Niestety nie. Oczywiście nie znajdzie tam również pocztówki z Rotmistrzem Pileckim, o którym zresztą nigdy (bo niby skąd) nie słyszał.
Ale przecież nie ma co wybrzydzać. Pokrzepieni duchem Grunwaldu, olśnieni majestatem potęgi dawnej Polski, zawsze możemy znajomym z Waszyngtonu, Madrytu, Paryża, Monachium, wysłać karteczkę z widokiem „polskiego obozu” Auschwitz, o którym tyle czytali.
I to prosto z Wawelu!
Wystawa „Na znak świetnego zwycięstwa”, Zamek Królewski na Wawelu, 15.VII. – 30.IX.2010
Na załączonym obrazku: manifestacja polskich nazistów pod pomnikiem Ulryka von Jungingen w Auschwitz (chyba, a zresztą, co za różnica, prawda?). Fot. Michał Tyrpa
1 komentarz
1. Poziwiom, uwidzim
Zabierzemy sie po kolei za "prawadzicieli"