Tuż po smoleńskiej katastrofie Polacy z unikatową w skali świata powagą i spokojem cierpieli w milczeniu potężny cios zadany powadze naszego Państwa. Z godnością dystansowali się od prób rozniecenia żaru odwetu i nienawiści. Próby poniżania i oczerniania przez wychwytywanie najdrobniejszych potknięć oraz nie wiadomo przez kogo organizowanych prowokacji spełzły na niczym. Podobnie jak teraz niegodne zaczepki różnych niesiołowskich zbywane są już prawidłowym wzruszeniem ramion. Polacy nie takie ciosy znosili w przeszłości. Obecna sytuacja daje nadzieję pokazując, że ujadanie psów i walki politycznych kogutów były możliwe być może dlatego, że poczuliśmy się zbyt bezpiecznie. Teraz brutalnie nam przypomniano, ze toczy się wojna. Cicha wojna z prawdziwymi ofiarami.

Otwarty konflikt jest równie nierealny co z góry skazany na porażkę. Nierealny nie tyle dlatego, że mimo wszystko jesteśmy świadomi jego przegranej. Nierealny dlatego, że wbrew stereotypom zdajemy sobie zbiorowo sprawę, że niezgoda rujnuje, że otwarty konflikt niczego dobrego nie przyniesie. Lekcja narodowych powstań została odrobiona. W razie konieczności jesteśmy w stanie poświęcić bardzo wiele: Janka Wiśniewskiego, Popiełuszkę, Pyjasa i wiele innych zapomnianych wiernych. Jednak to nie jest przypadek, że właśnie w Polsce wszystko skończyło się Okrągłym Stołem. Jakby go nie oceniać - przetarliśmy pokojowe ścieżki pozostałym państwom bloku. Nie zauważamy tego? Zauważamy! I pamiętamy. Podobnie jak pamiętać będziemy o Katyniu, o 1920 roku i wielu innych sprawach, które miały być wymazane raz na zawsze. Polacy potrafią czekać. Na powrót państwowości czekaliśmy ponad 120 lat to i jeszcze kilka zaczekamy na powrót reszty prawdy.

Tuz po smoleńskiej katastrofie nikt nie był w stanie normalnie rozmawiać. Tygodniowa żałoba była minimalnym czasem, w którym można było próbować się pozbierać. Dla niektórych ten czas wydłuża się znacznie, dla innych w ogóle się nie zaczął. Jednak to nie w Polsce ukazały się pierwsze teksty, które później zostały oflagowane jako przejaw polskich tendencji do szukania teorii spiskowych. Już 16 kwietnia ukazuje się przetłumaczony tekst Walerii Nowodworskiej. Ostatnio zaś trafiłem na artykuł Gieorgija Gordina. O nim chciałbym dwa słowa. A właściwie tylko o jednym wątku. O sławnym wątku krótkiego filmu nagranego tuż po katastrofie rzekomo przez Andrieja Miendiereja.

Mam pytanie do szanownych redaktorów i dziennikarzy śledczych, którzy szczycą się zbieraniem faktów i przywożeniem trofeów z dalekich podróży na miejsce polskiej kaźni. Dlaczego nikt nie zadał sobie trudu, a jeśli zadał, to nie opisuje trudności z dotarciem do owego tajemniczego Andrieja Miendiereja? Mamy tu klasyczny ciąg dezinformacji: Andrieja znaleziono martwego na Kaukazie, na Ukrainie, albo w autobusie rozjechanym przez KGB-owski pojazd pancerny. Według innych relacji żyje i ma się dobrze. Niestety jak do tej pory poruszamy się tylko pośród poszlak. Przecież jego relacja, jego potwierdzenie lub zaprzeczenie temu, co przy odrobinie wyobraźni można na tym filmie dostrzec, ucięłaby wiele spekulacji albo stała się koronnym dowodem w sprawie? Przyznam, że gdy zobaczyłem fragment rosyjskiego programu informacyjnego, w którym jako tło dla gadającej głowy są zdjęcia z tego własnie filmu - straciłem jakiekolwiek złudzenia, co do rzekomych faktów pojawiających się na tym nagraniu. Dostałem nawet fotkę z powiększonym fragmentem skrzydła samolotu na którym można dostrzec... Yeti!

Zgadzam się z Łukaszem Warzechą, który twierdzi, ze każda, nawet najbardziej fantastyczna hipoteza powinna być sprawdzona. Niestety powielanie i dowodzenie różnych hipotez w oparciu o wątpliwe przesłanki tylko wpisuje się w ten masakrycznie gigantyczny szum dezinformacji, który ma sprawić, że oszołomieni przestaniemy zadawać pytania. Zatem szanowni dziennikarze! Do dzieła! Jeśli będziecie w okolicach Smoleńska - odszukajcie i przeprowadźcie wywiad z Andriejem Miendierejem. Inaczej nie uwolnimy się od tego filmu, który zaczyna być dowodem na dowolna hipotezę.