PAŃSTWO NAS OPUŚCIŁO-rozmowa z Ewą i Martą Kochanowskimi

avatar użytkownika Maryla

Z Ewą Kochanowską i Martą Kochanowską – żoną i córką rzecznika praw obywatelskich dr. Janusza Kochanowskiego, który zginął tragicznie w katastrofie prezydenckiego samolotu w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 r. – rozmawia Dorota Kania ("Gazeta Polska").

Jak wyglądał poranek 10 kwietnia 2010 r.?
Ewa Kochanowska: Mąż wyszedł rano z domu i pojechał na lotnisko. Przed wyjściem, jak zwykle zapytałam go, czy wszystko wziął ze sobą, bo zdarzało mu się wracać w ostatniej chwili np. po paszport. Tym razem miał przy sobie wszystko – także dokumenty dotyczące partnerstwa wschodniego, nad którym ostatnio pracował. Później wyszłam na spacer z psem i gdy wróciłam, zadzwoniła do mnie przyjaciółka. Powiedziała, abym włączyła telewizor, bo zdarzył się wypadek.
Marta Kochanowska: Ja byłam w Londynie. Oglądaliśmy w telewizji transmisję z przygotowań wyścigów konnych Grand National. Nagle pojawiła się informacja o katastrofie polskiego samolotu w Rosji i ukazała się mapa pokazująca Smoleńsk. Wiedziałam, że Tato miał jechać do Katynia Natychmiast zadzwoniłam do mamy, która potwierdziła, że on poleciał. Wsiadłam w samolot i przyjechałam do Polski.


Czy ktoś się z paniami skontaktował w sprawie katastrofy?
E.K: Wspaniale zachowali się współpracownicy męża z Biura Rzecznika Praw Obywatelskich. To oni przejęli na siebie wszelkie formalności i opiekę nad nami, byli niezwykle profesjonalni i bardzo współczujący. Bardzo nam pomagali, mimo że sami byli wstrząśnięci tą tragedią. To od pań z biura RPO w sobotę dowiedziałyśmy się, że jest planowany jakiś lot na niedzielę do Moskwy i że dadzą nam znać, gdy ustalą szczegóły. Powiedziały nam też, że przyjedzie do nas ABW.


Chodziło o pobranie materiałów do badań DNA?
M.K: Tak, ekipa miała przyjechać około południa w niedzielę, a później miałyśmy lecieć do Moskwy. Tuż przed czternastą przyjechały trzy osoby: kobieta i dwóch mężczyzn. Pobrano od nas wymazy do badań DNA; pytano o znaki szczególne Taty. Ponieważ miał dużo tych znaków, opisałyśmy je szczegółowo, przekazałyśmy także zdjęcia rentgenowskie, które mogłyby pomóc w identyfikacji, oraz materiał z jego własnym DNA.


Czy było spotkanie z przedstawicielem rządu?
M.K: W sali konferencyjnej w hotelu „Novotel” przed wylotem do Moskwy, gdzie znajdowało się ok. 200 osób, był przedstawiciel MSZ, który powiedział nam, że tam nie ma po co jechać. Że przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji on chce nam uzmysłowić, że to był wypadek samolotowy. Że tam są przeważnie szczątki ludzkie i że jest dziesięć ciał, które można zidentyfikować. Lepiej oddać krew do badań na miejscu w hotelu Novotel. Ludzie byli zdruzgotani. A my nie mogłyśmy uwierzyć, że takie zniszczenia spowodował upadek samolotu z wysokości kilku metrów.


Urzędnik MSZ wymienił nazwiska osób, które można zidentyfikować?
M.K: Początkowo nie. Nie potrafił też odpowiedzieć na pytanie, czy jest więcej osób do identyfikacji. W końcu zebrane rodziny poprosiły, aby się dowiedział i przedstawił nam konkretne informacje. Przedstawiciel MSZ wyszedł, a gdy wrócił, przeczytał te nazwiska – naszego tam nie było. Później została odczytana lista osób, które zgłosiły się na wyjazd do Moskwy, i zapytano nas, czy rzeczywiście chcemy jechać. Większość się zdecydowała. Po północy wylądowaliśmy w Moskwie. Na lotnisku zastaliśmy tylko umundurowanych rosyjskich wojskowych i w ich asyście wsiedliśmy do podstawionych autobusów. Eskortowali nas do hotelu, który od lotniska był oddalony ok. 20–30 km. Jechaliśmy około półtorej godziny zupełnie pustą o tej porze trasą.

Dlaczego tak długo?
E.K: Gdy zdenerwowani ludzie pytali, czemu jedziemy tak wolno, przecież jest pusta droga, usłyszeliśmy, że takie są przepisy.

 
Gdzie was zawieziono?
M.K: Do hotelu, gdzie zostawiliśmy bagaż w pokoju i zeszliśmy na spotkanie, które zaczęło się o drugiej dwadzieścia pięć rano. Ze strony polskiej był minister Tomasz Arabski, minister Ewa Kopacz i wiceminister Jacek Najder. Był też przedstawiciel ze strony rosyjskiej z tłumaczem. Pani Kopacz powiedziała, że jest czternaście ciał, które można zidentyfikować, że rodziny muszą się liczyć z tym, że są to przeważnie szczątki i że ona czegoś takiego w życiu nie widziała, mimo że przez piętnaście lat była patologiem. Zapytałam, czy z nami przyleciały materiały do badań DNA i zdjęcia rentgenowskie. Okazało się, że nie, nie powiedziano nam dlaczego. Poinformowano nas, że rano pojedziemy w grupach do centrum patologii.


Jak się odbywała identyfikacja?
M.K: Na tym pierwszym spotkaniu w Moskwie podzielono nas na cztery grupy, my byłyśmy w pierwszej. Rano o godz. 8.40 wyjechałyśmy autokarem do centrum patologii, gdzie wprowadzono nas do sali konferencyjnej. Podczas tego spotkania poinformowano nas o procedurze identyfikacji – że zostanie spisany protokół, w którym należy podać znaki szczególne osoby identyfikowanej, przedmioty, które mogła mieć ze sobą, po czym zostaną przedstawione zdjęcia ofiar, a na końcu nastąpi okazanie ciał rodzinom lub osobie wskazanej do identyfikacji. Powiedziano nam, że po zakończeniu tych czynności i zidentyfikowaniu zostanie nam wydany akt zgonu. Po tym ogólnym wprowadzeniu podzielono nas na grupy rodzin. Nam przydzielono dwóch Rosjan – tłumacza z polonistyki z uniwersytetu moskiewskiego oraz prokuratora. Była z nami również polska psycholog i rosyjska lekarka oraz przedstawiciel ambasady polskiej w Moskwie.
Czekałyśmy na korytarzu około pół godziny przed rozpoczęciem procedury, a w tym czasie do pokoju wstawiono ławkę i biurko. Ten budynek niedawno został oddany do użytku i nie został w pełni wyposażony.


Czy podczas przesłuchania byli także polscy prokuratorzy?
M.K: Gdy czekałyśmy na przesłuchanie, byłyśmy przekonane, że wejdzie na nie także polski prokurator, ponieważ przedstawiciele naszej prokuratury byli na miejscu. Tymczasem podczas przesłuchania był tylko rosyjski prokurator, osoba z ambasady i rosyjska lekarka, która siedziała z nami cały czas i była rzeczywiście bardzo pomocna.


Jak wyglądało przesłuchanie?
M.K.: Młody rosyjski prokurator nie był zbyt doświadczony i miałyśmy wrażenie, że zapoznawał się z tymi formularzami po raz pierwszy. Kilka razy wszedł jakiś starszy Rosjanin, który rozmawiał z „naszą” lekarką i raz czy dwa z prokuratorem. Jedyny moment, kiedy on się do nas zwrócił bezpośrednio, dotyczył informacji o komórce Taty. Mówiłyśmy, że powinna zachować się w całości, ponieważ była w skórzanym etui, a on powiedział, że to był plastik i wszystko się spaliło. Później gdy oddano nam część rzeczy Taty, m.in. legitymację służbową i wizytówki nasiąknięte paliwem lotniczym – nie było na nich śladu ognia.


A gdzie pan dr Kochanowski nosił komórkę?
E.K: Zawsze w kieszeni marynarki, podobnie jak legitymację.


Co się działo dalej?
M.K.: Podałyśmy do spisania dowody osobiste, opisałyśmy wygląd Taty i rzeczy, które miał przy sobie. Prokurator najbardziej zainteresował się komórką i jej wyglądem. Podałyśmy jej model i powiedziałyśmy prokuratorowi, że może sprawdzić, jak ona wygląda.


Ile czasu zajęło przesłuchanie?
M.K.: Spisywanie samego protokołu ok. dwóch godzin. Podczas tego spisywania weszła osoba, która identyfikowała Tatę i powiedziała, że nie ma żadnej wątpliwości, i że ciało jest w całości. Na podstawie zdjęć i oględzin ciała zidentyfikował go również przesłuchujący nas prokurator. Pobrano też ode mnie krew na badanie DNA. Naszą rozmowę z rosyjskim prokuratorem trudno nazwać przesłuchaniem, ponieważ to my dyktowałyśmy wszystko: nasze dane, rysopis Taty, znaki szczególne, szczegółowy opis ubrania i przedmiotów, które miał ze sobą.

Czy ktoś inny z paniami rozmawiał podczas pobytu, poza rodzinami i opiekującymi się osobami?
M.K: W Moskwie byłyśmy chronione w bardzo delikatny i wrażliwy – wydawało nam się – sposób. Tylko gdy na chwilę zostałam sama w holu hotelu po powrocie z centrum patologii, podeszła do mnie umundurowana kobieta. Początkowo mnie pocieszała, ale w pewnym momencie zaczęła mnie wypytywać o Tatę: kim był, co robił, po co leciał – pytania robiły się coraz bardziej szczegółowe i natarczywe, ale ja nie byłam w stanie nic mówić po tym dniu i ta kobieta odeszła, kiedy zbliżyła się mama. Poczułam się bardzo nieprzyjemnie – wcześniej, mimo niekiedy chaosu i zamieszania, otaczano nas życzliwością i nikt nam takich pytań nie zadawał.


Co się stało z ubraniem dr. Kochanowskiego?
M.K.: Podczas przesłuchania do naszego pokoju wszedł jeden z polskich lekarzy i poprosił mnie na zewnątrz. Tam spytał, czy chciałybyśmy, aby do trumny zakupiono nowe ubranie dla Taty. Chciałam za wszelką cenę, aby Tatuś ubrany był w swoje własne rzeczy. Minister Najder, który był akurat w pobliżu, zaproponował, że jeżeli uda nam się je dostarczyć na drugi samolot wylatujący z kraju, to taka możliwość istnieje. I rzeczywiście – przyleciały. Nie było żadnej innej rozmowy o ubraniach, które Tato miał na sobie. Nie wiemy też, co się z nimi stało. Ubrań takich jak koszula, spodnie, marynarka, również nie ma w Mińsku Mazowieckim, chociaż jest bielizna. (W Mińsku Mazowieckim znajduje się siedziba Żandarmerii Wojskowej, gdzie rodziny mogą odbierać rzeczy należące do ofiar katastrofy – red.).


Kiedy zakończyły się czynności w centrum patologii?
E.K: Po wydaniu aktu zgonu. Figuruje na nim godzina śmierci – 10.50 czasu moskiewskiego. Gdy protestowałyśmy, powiedziano nam, że wszystkie ofiary katastrofy miały wpisaną tę właśnie godzinę. Jako przyczynę śmierci podano obrażenia wewnętrzne, bez podania szczegółów.


Czy w Rosji przeprowadzono sekcję zwłok dr. Kochanowskiego?
E.K: Nic na ten temat nie wiemy. Nikt nawet tego nie sugerował.


Wspomniały panie, że oddano wam przedmioty należące do dr. Kochanowskiego.
M.K: Po podpisaniu aktu zgonu dano nam szarą kopertę, w której była m.in. legitymacja, wizytownik, zegarek, który zatrzymał się na godzinie pierwszej dwadzieścia. Był cały w błocie – wyczyściłam go, założyłam na rękę i zaczął chodzić. Nie wiem, dlaczego zatrzymał się wcześniej i akurat na tej godzinie – nie był uszkodzony. Dano nam też klucze, które na pewno nie były nasze, więc zostawiłyśmy je na miejscu. Na koniec spisałyśmy protokół odbioru rzeczy. Zapytałyśmy też o inne przedmioty, które powinny być w kieszeniach ubrania: komórka, karty kredytowe, portfel, klucze do domu i do samochodu, ale tych przedmiotów nie dostałyśmy.


Czy było jeszcze spotkanie z przedstawicielami polskiego rządu?
M.K: Tak, po powrocie do hotelu ok. pierwszej w nocy. Minister Arabski powiedział na nim, że trumny będą plombowane w Rosji. Powiedział również, że prawo rosyjskie nakazuje, aby śledztwo było prowadzone przez Rosjan, a my występujemy w roli obserwatorów, że nie ma żadnej możliwości, aby Polska przejęła sprawę oraz ciała. Dodał, że gdyby ktoś w Polsce chciał otworzyć trumnę, to musi mieć zgodę prokuratora. Minister Kopacz mówiła nam, że ona i polscy lekarze wielokrotnie prosili Rosjan o umycie zwłok, które były bardzo zabrudzone, ale brakowało do tego ludzi. Była też bardzo burzliwa dyskusja, dlaczego nie przejmujemy śledztwa, dlaczego zostawiamy wszystko Rosjanom. Ludzie byli wzburzeni tym, że dokładnie opisywali swoich bliskich, a później okazywano im zupełnie inne ciała. Pytali, jaką mają gwarancję, że do kraju w trumnie przypisanej do konkretnej osoby przyjadą jej szczątki. Na to pytanie nie było satysfakcjonujących odpowiedzi, poza zapewnieniem, że wszystko będzie dokładnie sprawdzone. Na koniec powiedziano nam, że wszystkie osoby, którym wystawiono akty zgonu, wrócą do Polski w środę.
E.K: My teraz opowiadamy o tym tak dokładnie, bo nie ufając pamięci, wszystko szczegółowo zapisywałyśmy, ale to było piekło. I w tym piekle były kręgi: jedni odnaleźli i rozpoznali swoich bliskich. Kolejną grupę stanowili ci, którzy kilkakrotnie identyfikowali szczątki, by wreszcie odnaleźć ukochaną osobę. Pamiętam niezwykle dzielną matkę, która cztery razy identyfikowała córkę. Na mszy na placu Piłsudskiego powiedziała: Córka wróciła do domu. Był też krąg osób, które nie rozpoznały nikogo.


Kiedy nastąpił wylot do kraju?
E.K: We wtorek rano.


Kiedy ciało dr. Kochanowskiego wróciło do Polski?
M.K: Miało wrócić w środę, wróciło w czwartek. Nikt nam nie potrafił wytłumaczyć, skąd się wzięło to opóźnienie. Mimo naszych obaw na Torwarze, gdzie złożono trumny, było bardzo godnie. Do dziś nie możemy pogodzić się jednak z tym, że śledztwo prowadzą Rosjanie. Straciliśmy parę prezydencką, zginęła elita naszego kraju i my nadal nic nie wiemy. Czujemy się opuszczone przez państwo, które właśnie w obliczu takiej tragedii powinno stać murem za swoimi obywatelami i o nich zadbać. Jeżeli opieramy się na konwencji chicagowskiej, to dlaczego nie mogą Polacy prowadzić tego śledztwa lub niezależna trzecia strona?

 

http://niezalezna.pl/article/show/id/34067/articlePage/3

Etykietowanie:

1 komentarz

avatar użytkownika Maryla

1. zgroza....

W sali konferencyjnej w hotelu „Novotel” przed wylotem do Moskwy, gdzie znajdowało się ok. 200 osób, był przedstawiciel MSZ, który powiedział nam, że tam nie ma po co jechać. Że przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji on chce nam uzmysłowić, że to był wypadek samolotowy. Że tam są przeważnie szczątki ludzkie i że jest dziesięć ciał, które można zidentyfikować. Lepiej oddać krew do badań na miejscu w hotelu Novotel. Ludzie byli zdruzgotani.

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl