Kustosze historii odchodzą. Jakub Bargiełowski - lotnik 315. Dywizjonu Myśliwskiego "Dęblińskiego"

avatar użytkownika Maryla

Jakub Bargiełowski - lotnik 315. Dywizjonu Myśliwskiego "Dęblińskiego", jeden z ostatnich Polaków, którzy uzyskali zaszczytny tytuł asa myślistwa, swoimi tradycjami sięgający I wojny światowej, a oznaczający pilota, który zestrzelił przynajmniej pięć samolotów wroga. Obrońca angielskiego nieba, uczestnik walk nad Normandią, wreszcie łagiernik i emigrant. Zmarł w Sydney 21 lutego bieżącego roku, uszczuplając bardzo nieliczne już grono polskich pilotów myśliwskich, weteranów II wojny światowej.
 
Jakub Bargiełowski

Jakub Bargiełowski urodził się 25 lipca 1921 r. w Garbowie, miejscowości położonej kilkanaście kilometrów na północny zachód od Lublina. Po ukończeniu szkoły powszechnej w 1936 r. w Dęblinie wstąpił do Szkoły Podoficerów dla Małoletnich w Bydgoszczy. Szkolony był na pilota myśliwskiego, m. in. tuż przed wybuchem wojny latał w Wyższej Szkole Pilotażu w Ułężu. Wraz ze szkołą został ewakuowany w stronę Rumunii, jednakże dzień po agresji Sowietów, w dniu 18 września 1939 r. trafił do niewoli. Początkowo trzymano go w areszcie w Dubnie; jako podoficer uniknął Katynia, zesłany został jednak do niewolniczej pracy w kamieniołomach Jelenowskie Rudniki nad Morzem Czarnym. Później przetransportowany został na północ, na Syberię, do robót w tajdze. W wyniku pracy ponad siły i niedożywnienia chorował na czasową ślepotę, biegunkę i paraliż szkorbutowy. W wyniku podpisania przez gen. Sikorskiego umowy o tworzeniu polskiej armii w ZSRR, Bargiełowski został zwolniony 4 września 1941 r., po czym z grupą lotników z portu w Archangielsku odpłynął do Greenock w Szkocji.

Fatalny stan zdrowia uniemożliwił mu natychmiastowe szkolenie. Dopiero po całkowitym wyleczeniu, 20 stycznia 1943 r. rozpoczął szkolenie w 16 SFTS w Newton, potem latał (w ramach praktyki) w 41 OTU w Hawarden jako pilot ciągnący rękawy do treningowego strzelania w powietrzu. 28 września 1943 r. w 61 OTU w Rednal rozpoczął ostateczne szkolenie na pilota myśliwskiego. 24 stycznia 1944 r. otrzymał przydział do 315 Dywizjonu Myśliwskiego "Dęblińskiego", w którym latał wpierw na Spitfire'ach V, a po przeszkoleniu na wiosnę 1944 r. - na Mustangach III. Na tych ostatnich odniósł swe największe sukcesy: 12 czerwca 1944 r. nad Francją zestrzelił dwa Focke-Wulfy; 24 czerwca uszkodził Bf 109; 18 sierpnia, w czasie słynnego "Rodeo 385", w rejonie Beauvais strącił kolejne dwa FW 190, a dwa inne uszkodził. W lecie 1944 r. 315 dywizjon zwalczał także niemieckie bomby latające V-1 - Bargiełowski zniszczył trzy z nich, wszystkie samodzielnie. Swój piąty samolot, dający mu honorowy tytuł asa, zestrzelił 2 grudnia 1944 r. w czasie eskorty Beaufighterów nad Norwegię.

1 kwietnia 1945 r., po ponad rocznym okresie latania bojowego, Bargiełowski odszedł na odpoczynek do Blackpool. 2 maja 1945 r. skierowano go jako instruktora do 61 OTU. 24 lipca 1945 r. wrócił do 315 dywizjonu, jednak 17 listopada przeniesiony został do 303 dywizjonu, w którym pozostał aż do rozwiązania tej jednostki, które miało miejsce 11 grudnia 1946 r. w Hethel. Wojnę Bargiełowski zakończył jako starszy sierżant (w angielskim stopniu Warrant Officera). Odznaczony został Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari (nr 10762), trzykrotnie Krzyżem Walecznych, Brązowym Krzyżem Zasługi z Mieczami oraz angielskim Distinguished Flying Medal.

W maju 1948 r. Bargiełowski wyemigrował do Australii, gdzie zajął się poszukiwaniem szlachetnych kamieni, ich szlifowaniem i handlem nimi. Obecnie mieszka w Oyster w Australii.

Data Samolot Jednostka Zniszczony
na pewno
Zniszczony
prawdo-
podobnie
Uszkodzony
12.06.1944 Mustang III 315 dywizjon FW 190    
12.06.1944 Mustang III 315 dywizjon FW 190    
24.06.1944 Mustang III 315 dywizjon     Bf 109
18.08.1944 Mustang III 315 dywizjon FW 190    
18.08.1944 Mustang III 315 dywizjon FW 190    
18.08.1944 Mustang III 315 dywizjon     FW 190
18.08.1944 Mustang III 315 dywizjon     FW 190
11.12.1944 Mustang III 315 dywizjon FW 190    
   
Razem
5
0
3
 

Wojciech Zmyślony

Źródła:
Cynk J. B., Polskie Siły Powietrzne w wojnie 1943-1945, AJ-Press, Gdańsk 2002
Cynk J. B., Polskie Siły Powietrzne w wojnie 1943-1945, AJ-Press, Gdańsk 2002
Hasiński M. J., Szkoła Podoficerów Lotnictwa dla Małoletnich, Poznań 1993
Matusiak W., Gretzyngier R., Wiśniewski P., 315 Squadron, Mushroom Model Publications, 2004

http://www.polishairforce.pl/bargielowski.html

 

Odszedł as polskiego lotnictwa myśliwskiego

Jakub Bargiełowski urodził się 25 lipca 1921 r. w Garbowie koło Lublina, w miejscu związanym z legendarną postacią rycerza Zawiszy Czarnego. Rodzice przenieśli się do Chudowoli, gdzie Jakub poszedł do szkoły, tzw. jednoklasówki. Po kilku latach wysłali go do rodziny w Dęblinie, gdzie dokończył naukę w szkole powszechnej. Sąsiedztwo Szkoły Podchorążych Lotnictwa sprawiło, że złapał bakcyla i wiosną 1937 r. rozpoczął starania o przyjęcie do Szkoły Podoficerów Lotnictwa dla Małoletnich w Bydgoszczy. Rok później w Ustianowej rozpoczęła się jego prawdziwa przygoda z lotnictwem. W swoich wspomnieniach z tego okresu Jakub Bargiełowski pisze: "Lataliśmy na Wronach - był to szybowiec o bardzo prostej konstrukcji. Na tych szybowcach wykonywaliśmy pierwsze loty - 'skoki'. Przed każdym lotem instruktor nadzorował siłę naciągu lin gumowych służących do wyrzucania szybowca jak z procy. Jednakże my staraliśmy się wykorzystać każdą chwilę jego nieuwagi, aby naciągnąć te liny mocniej i móc dalej polecieć. Mieliśmy wiele uciechy, gdy instruktor dziwił się, dlaczego tak szybko i daleko wylatujemy".
Wiosną 1939 r. Bargiełowski znalazł się w grupie osób wyselekcjonowanych do szkolenia na pilotów myśliwskich i został skierowany do Wyższej Szkoły Pilotażu w Ułężu. Tam kontynuował szkolenie. Jednak nieubłaganie nadciągała wojna. Bargiełowski w swoich wspomnieniach zapisał przebieg zdarzenia, w którym omal nie stracił życia podczas niemieckiego nalotu: "Gdy wojna wybuchła, lataliśmy jeszcze przez pierwsze trzy dni września. Wtedy zaczęły się pokazywać pierwsze samoloty niemieckie wykonujące naloty bombowe na Dęblin. Podczas jednego takiego nalotu, w godzinach popołudniowych, kilka samolotów znad Dęblina odłączyło się i poleciało bombardować Ułęż. W tym czasie szliśmy we czterech z hangaru w stronę bramy i przechodziliśmy koło PWS-a [dwupłatowego samolotu szkolnego produkowanego w Podlaskiej Wytwórni Samolotów - F.G.]. Naraz usłyszeliśmy gwizd bomby. Gdzie tu się schować? Więc buch pod skrzydło PWS-a! A to przecież drewniane żeberka pokryte płótnem, które nie mogły dać nam żadnej osłony. W strachu często robi się głupstwa. Bomba, spadając, uderzyła w samolot i zrobiła dziurę w lewym skrzydle, mniej więcej pod koniec tylnej części płatu. Miejsce pod nim było podmokłe, więc bomba wbiła się bardzo głęboko w ziemię, a my ukryliśmy się akurat po drugiej stronie kadłuba pod prawym skrzydłem. Gdy nastąpił wybuch, mieliśmy tylko wielki szum w uszach. Uszkodzony PWS przechylił się, ale nie wpadł do tej dziury, która została po wybuchu. Ani nam, ani jemu nic więcej się nie stało, a tylko troszkę błoto nas pochlapało".

Więzień w zagłębiu donbaskim

Po wybuchu wojny grupę uczniów ewakuowano na wschód. W Dubnie zostali wzięci do niewoli przez Armię Czerwoną. Po nieudanej próbie ucieczki Jakub Bargiełowski trafił do kamieniołomów w zagłębiu donbaskim. W kwietniu 1940 r. na rozkaz najwyższych władz państwowych ZSRS wymordowano ponad 20 tys. jeńców, oficerów wojska i policji. Resztę Polaków chwilowo oszczędzono. Ich sytuacja była jednak bardzo trudna i niepewna. Zachowało się wstrząsające wspomnienie Jakuba Bargiełowskiego opisujące pełne napięcia wyczekiwanie na egzekucję grupy więźniów, w której on sam się znajdował, a której szczęśliwym zbiegiem okoliczności ostatecznie uniknęli: "22 maja 1940 roku grupa, w której pracowałem, miała iść po południu na drugą zmianę. Z obozu zaprowadzili nas na stołówkę i po posiłku zamiast normalnych żołnierzy, którzy nas zawsze pilnowali, poszli z nami nowi w innych mundurach. Jak się później okazało, było to NKWD. Prowadzili nas do kamieniołomów, ale w inne miejsce niż to, gdzie mieliśmy pracować. Sprowadzili nas w ogromne wykopalisko zalane wodą i pokryte grubym lodem. Z jednej strony było zejście krętą drogą do wykopaliska, a z drugiej była pionowa ściana wysokości 50 m. Wyprowadzili nas na lód i ustawili w cztery rzędy jeden za drugim. Było nas wtedy około 200-300 ludzi. Gdy zrobiliśmy później zwrot w lewo, kazali nam podnieść ręce do góry i uklęknąć na lodzie. Wtedy podnieśli plandekę i zobaczyliśmy karabiny maszynowe i żołnierzy leżących przy nich. Mieli pasy amunicji pozakładane i karabiny gotowe do strzału. Czekali na rozkaz, aby tylko nacisnąć na spusty. Klęczeliśmy na tym lodzie z rękami do góry, czekając na rozstrzelanie. Gdy ktoś opuszczał ręce lub słaniał się, podchodzili do niego i kłuli go bagnetami. Ponad nami na wzniesieniu stał oficer i miał przenośną radiostację. Jeden z żołnierzy nosił za nim radiostację - wielką pakę na plecach - a w ręce miał akumulator, taki sam jak samochodowy. Do radiostacji dołączona była słuchawka i jak telefon dzwonił, to oficer podchodził i wtedy rozmawiał. Podczas nocy czasami padał gęsty śnieg i przypuszczalnie mieli problemy z nawiązaniem łączności z dowództwem. Wyraźnie było widać, że czekają na dalsze rozkazy. Klęczeliśmy na tym lodzie od siódmej wieczór aż do piątej rano następnego dnia. Wszyscy ludzie się modlili, a ja jeden nie zdawałem sobie sprawy z tego, że to naprawdę może być nasz koniec. Myślałem, że tylko nas straszą, bo za słabo pracujemy. Zmiana pierwsza, którą mieliśmy zwolnić po południu, pracowała dalej, bo myśmy nie dotarli. Jeden z tej zmiany wyszedł za potrzebą na górę i zobaczył, co z nami się dzieje.
Miejsce, gdzie klęczeliśmy w tym wyrobisku, było dobrze oświetlone. Zeszedł na dół i powiedział innym, co z nami robią. Wszyscy złapali za łopaty, kilofy, łomy, rozmaite rury, co każdy miał pod ręką, wybiegli na górę i zaczęli krzyczeć, groźnie wymachując. Dowódca NKWD, widząc, co się dzieje, że nie da się zachować w sekrecie masakry, kazał wstać i wrócić z powrotem do obozu". Wkrótce Polacy zostali wysłani do okręgu archangielskiego, gdzie mieli pracować przy wyrębie lasów.

W Dywizjonie 315

Podpisanie układu Sikorski - Majski zakończyło gehennę wielu Polaków. Zwolnieni z obozów, zostali wcieleni do formowanej Armii Polskiej na Wschodzie generała Władysława Andersa. W obozach dokonano wstępnej selekcji żołnierzy, w pierwszej kolejności wydzielając lotników i wysyłając ich na Wyspy Brytyjskie w celu uzupełnienia strat. Wraz z innymi lotnikami Bargiełowski przybył do Wielkiej Brytanii na pokładzie okrętu wracającego z Archangielska. Tu czekała go rekonwalescencja, nauka języka i pełne szkolenie lotnicze. Po ukończeniu szkolenia przyszedł czas na przydział do wymarzonej jednostki bojowej. Bargiełowski trafił do 315. Dywizjonu Myśliwskiego stacjonującego wówczas w Heston pod Londynem. Wśród wspomnień z tego okresu na szczególną uwagę zasługuje spotkanie, które wywarło duży wpływ na jego późniejsze życie: "Słońce mocno dogrzewało w kabinę, a w kożuchach było gorąco i niewygodnie. Napięcie nerwowe wzrastało, jak nalot zbliżał się do naszego rejonu, i czułem, że za chwilę będę leciał do walki. Po dłuższej chwili oczekiwania napięcie moich nerwów było maksymalne i cała moja uwaga była skierowana w kierunku wieży kontrolnej w oczekiwaniu zielonej rakiety sygnalizacyjnej. Naraz usłyszałem pukanie w szybę mojej kabiny i ze zdziwieniem ujrzałem jednego mechanika od mojej maszyny z młodziutką dziewczynką (11 lub 12 lat). Stali oni na płacie mojego samolotu. Ta dziewczynka mieszkała ze swoją matką zaraz za zasiekami z kolczastego drutu, może ze 30 metrów od maszyny. Wszyscy ją znali. Przedtem widywałem, jak inne dzieci na czworakach przedostawały się na lotnisko, ale jak się ona przedostała przez zasieki, w dodatku z filiżanką herbaty w ręku, tego nie wiem. Otworzyłem kabinę, a ona podała mi drżącymi rękami filiżankę z herbatą i mówi: 'Mum thought, you would like a cup of tea' (Mama pomyślała, że chciałby Pan się napić herbaty). A we mnie jakby piorun uderzył, to całe napięcie nerwowe natychmiast całkowicie mnie opuściło. Było to nadzwyczajne uczucie i poczułem, jakbym się całkowicie rozkleił - takiego czegoś nigdy przedtem nie miałem i nie zdarzyło mi się to do tej pory. (...) Gdzieś w połowie marca 1944 roku idę ulicą obok lotniska i spotkałem tę dziewczynkę, a ona zapytała mnie, czy jestem katolikiem. Odpowiedziałem, że tak, więc dała mi różaniec i powiedziała: 'Ja wiem, że wkrótce wyjedziecie z tego lotniska na prawdziwą wojnę, proszę cię, miej zawsze przy sobie ten różaniec, a on ci przyniesie szczęście'. 'Ja też życzę ci wszystkiego najlepszego' - odpowiedziałem. Podziękowałem jej i nigdy więcej już jej nie widziałem. Zawsze miałem ten różaniec przy sobie i zawsze z nim latałem. Po tylu latach mam go stale przy sobie".
Wiosną 1944 r. Polskie Skrzydło Myśliwskie, w skład którego wchodził Dywizjon 315, otrzymało amerykańskie myśliwce Mustang. Zbliżała się długo oczekiwana inwazja na Francję, w której polscy lotnicy mieli odegrać ważną rolę. Wśród zadań, jakie mieli podjąć, było nie tylko zwalczanie niemieckich samolotów, ale także bombardowanie celów na bezpośrednim zapleczu frontu. Jeden lot utkwił Bargiełowskiemu w pamięci, z uwagi na towarzyszącą mu refleksję, a sposób, w jaki relacjonuje to zdarzenie, świadczy o wysokim morale, szlachetności i wrażliwości tego człowieka niezdemoralizowanego okrucieństwem wojny: "Następny mój lot z bombami był 14 czerwca 1944 roku na przedmieściu Paryża. (...) Mieliśmy bombardować wiadukt nad ulicą na przedmieściu Paryża, po którym przebiegała linia kolejowa do lotniska. Była to główna droga zaopatrzenia lotniska w paliwo, amunicję i inne produkty. Chodziło o odcięcie dostaw do lotniska. Tego dnia warunki atmosferyczne były złe i niesprzyjające, wiatr był bardzo silny i porywisty. Pikowaliśmy z bombami jeden za drugim na ten wiadukt. Samolotem rzucało tak mocno, że trudno było go utrzymać na celu. Często jest tak, że w locie nurkowym samolot wpada w wiry powietrzne poprzednika, ale nie jest to takie straszne i można jeszcze poprawnie celować. Natomiast wichura nad Paryżem mocno nam przeszkadzała w dokładnym bombardowaniu. Wycelowałem dobrze i zrzuciłem bomby. Jedna wpadła w nasyp kolejowy, a druga uderzyła w przyległy do wiaduktu budynek mieszkalny. Zobaczyłem w czerwonej dachówce tego domu maleńką czarną kropkę w miejscu, gdzie bomba przebiła dach. Za chwilę dom zaczął puchnąć i nagle wszystko wybuchło. W miejscu, gdzie przed chwilą stał duży dom z pięknym ogródkiem, pozostały tylko ruiny. Serce mi się ścisnęło z bólu, że zabiłem (...) niewinnych ludzi. Wciąż myślę sobie, że mąż mógł być na wojnie lub w pracy, a w domu mogły przebywać żona, dzieci, dziadkowie i inne osoby. Jak to wspominam, zawsze robi mi się przykro i czuję ból w sercu".

Bohater przestworzy

Czas, w którym Bargiełowski trafił do jednostki bojowej, nie rokował nadziei na odniesienie zbyt wielu sukcesów. Lotnictwo polskie podlegało operacyjnie lotnictwu brytyjskiemu i wykonywało zadania, podczas których szanse napotkania samolotów wroga były niewielkie. Spotkania były nieliczne, ale dzielny pilot wykorzystał je tak, jak najlepiej potrafił. W czasie walk nad Francją udało mu się zestrzelić cztery wrogie samoloty, więc do upragnionego, wyznaczonego przez tradycję tytułu asa brakowało mu już tylko jednego zwycięstwa. Niestety, w tym okresie Dywizjon 315 został przeniesiony na północ Szkocji, by eskortować samoloty atakujące wybrzeża Norwegii. Długie, kilkugodzinne loty nad Morzem Północnym były bardzo nielubiane, gdyż wiązały się z olbrzymim ryzykiem w przypadku jakiejkolwiek awarii czy uszkodzenia samolotu, a szanse napotkania samolotów wroga były minimalne. Niespodziewanie okazja nadarzyła się 7 grudnia 1944 r.: "Zrobiliśmy skręt w prawo w stronę brzegu. Było to nad wysepką Gossen. Po wyjściu ze skrętu znalazłem się trochę niżej i w tyle. Zauważyłem kolorowe pociski na tle lądu z przodu i daleko poniżej. Jednocześnie rzuciłem okiem na prowadzącego i ze zdziwieniem zauważyłem, że dołączyła do nas czwarta maszyna. Leciała tuż za prowadzącym. Pomyślałem: przecież było nas tylko trzech, a nie czterech. To były ułamki sekundy, a on był już w pozycji gotowej do strzału. Przeszyła mnie nagle myśl: to nie nasz, to Niemiec. Automatycznie przerzuciłem maszynę przez prawe skrzydło i na niego. Jednocześnie on zrobił to samo i ostrą piką poszedł w dół, a ja za nim. Messerschmitt 109 oddalał się ode mnie. W tym momencie kątem lewego oka zauważyłem mustanga lecącego pod ostrym kątem w dół i rozbijającego się o powierzchnię morza. Nie widziałem za nim żadnego dymu. Ciężko zrobiło mi się na sercu i powiedziałem do siebie: 'Ty pierunie, zestrzeliłeś mojego przyjaciela, ja ci nie wybaczę, żebym zginął, to ciebie dostanę i mi nie uciekniesz'. Pchnąłem manetką do przodu, dodając gazu i jakby wystrzelony z procy w parę sekund znalazłem się na jego ogonie w dobrej pozycji do strzału. On musiał mnie widzieć w lusterku, bo zaczął robić lekkie uniki raz w lewo, raz w prawo, stale pikując.
Ja, żeby go utrzymać w celowniku, zacząłem robić to samo i dawałem krótkie serie z moich ciężkich 0,5-calowych karabinów, ale nie widziałem rezultatów. Jak każdy pilot wie, gdy wykonuje się ten sam manewr co maszyna z przodu, to zawsze jest pewne opóźnienie, i przez to kule go omijały. W pice ocena odległości od lustra wody jest bardzo trudna, a szczególnie po zachodzie słońca. Tak było i tym razem. Czuję, że muszę już wyjść z tej piki, bo morze szybko się zbliżało, ale pomyślałem, że jak ten messerschmitt jeszcze nie wychodzi z piki, to ja też jeszcze mam czas.
Messerschmitt 109, lecąc w odchyleniu w prawo, zaczął powracać z tego odchylenia, a ja zacząłem właśnie robić odchylenie w prawo, będąc w opóźnieniu. Nagle stało się tak, że wlazł mi dokładnie w celownik, gdy zaczął podrywać maszynę, żeby polecieć w górę. Pociągnąłem za spust i dałem dłuższą serię. Messerschmitt złamał się w miejscu kabiny, silnik i ogon podeszły do siebie i to wszystko uderzyło w powierzchnię morza. W górę poszła olbrzymia fontanna wody. Ja dwoma rękoma złapałem za drążek i wyciągnąłem maszynę do góry. Przeciążenie było straszliwe. Mało brakowało, a sam rozbiłbym się, gdybym wpadł w tę fontannę po messerschmitcie. Szczęśliwie przeleciałem po jej wierzchołku. Maszyna ostro zaczęła się wznosić, w tym momencie krew odpływa mi z mózgu. Automatycznie oddałem lekko drążek i straciłem przytomność".

Kierunek - Australia

Następne miesiące nie przyniosły dalszych sukcesów naszemu lotnikowi. Luftwaffe poszła już wtedy w zupełną rozsypkę i spotkania z samolotami wroga należały do rzadkości. Po kapitulacji Niemiec polscy lotnicy pozostali w swoistym stanie zawieszenia, wykonując loty treningowe. Sytuacja międzynarodowa była niejasna i wszyscy oczekiwali dalszego rozwoju wypadków. W tym okresie Bargiełowski został przeniesiony do 303. Warszawskiego Dywizjonu Myśliwskiego im. Tadeusza Kościuszki, najsławniejszego z polskich dywizjonów. Dosłużył w nim do rozwiązania polskiego lotnictwa pod koniec 1946 roku. Koniec służby oznaczał początek dylematu - co dalej? Informacje nadchodzące z kraju o prześladowaniach i narastającym terrorze nie były optymistyczne. Większość lotników zdecydowała się pozostać na emigracji. Bargiełowski miał propozycję wyjazdu do dalszej rodziny w USA, zdecydował się jednak na samodzielne życie i w 1948 r. wyemigrował do Australii. Kontrakt imigracyjny przewidywał, że przez dwa lata osadnicy będą wykonywać prace wskazane przez władze. John Bargielowski - bo pod takimi personaliami rozpoczął nowe życie - został skierowany do pracy na kolei stanowej w Nowej Południowej Walii (New South Wales State Railway), a potem znalazł zatrudnienie jako technik w Głównym Zarządzie Telekomunikacyjnym (Post Master General). Po roku pracy kupił samochód ciężarowy i wraz z kolegą pojechał szukać pól opalowych. Tak trafili do Coober-Pedy w sercu stanu Południowa Australia. Położone na zupełnym odludziu Coober-Pedy było upalne, suche i pełne much. W tych trudnych warunkach Bargiełowski nie tylko kopał opale, ale skupował je od innych poszukiwaczy, szlifował i dopiero sprzedawał do odbiorców na całym świecie. Prace były prowadzone tylko w sezonie zimowym, latem można było się przenieść w bardziej przyjazne miejsce. Odwiedzając kuzyna, Jerzego Bargiełowskiego mieszkającego w Oyster, docenił uroki tego miejsca. Wybudował dom i urządził w nim warsztat obróbki opali. Na początku lat 60. szukał ich także w White Cliffs w Nowej Południowej Walii, gdzie zaangażował się w organizację obchodów dnia weterana - ANZAC Day.
Polskę po raz pierwszy odwiedził w 1960 r. i od tego czasu wielokrotnie bywał w kraju, działając na rzecz upamiętnienia czynów polskiego lotnictwa, szczególnie swojego dowódcy Eugeniusza Horbaczewskiego.
W ostatnich latach życia jego stan zdrowia stopniowo się pogarszał. Z początku pomagała mu sąsiadka, Shirley Norris, ale w pewnym momencie niezbędna stała się pomoc opieki społecznej. Z jej ramienia polskim weteranem ofiarnie zajmowała się Wendy Lavers, co nie było łatwym zadaniem ze względu na jego upór. W końcu stan zdrowia lotnika zmusił do umieszczenia go w domu opieki. Tu z pomocą przyszedł Alan Scheckenbach, który został prawnym opiekunem Jakuba Bargiełowskiego. Od tej pory zajmował się on wszystkimi formalnościami i pilnował, by jego podopieczny przebywał w możliwie najlepszych warunkach. Dzięki ofiarnej opiece Marne Zammit i Merril Barnes nastąpiła nawet pewna poprawa stanu zdrowia, ale choroba była nieubłagana. Ostatnim zadaniem Alana Scheckenbacha stało się zorganizowanie uroczystości pogrzebowych, które odbyły się na cmentarzu Rookwood 5 marca bieżącego roku.
Franciszek Grabowski

Wszystkie cytaty pochodzą z niepublikowanych wspomnień Jakuba Bargiełowskiego, udostępnionych dzięki uprzejmości pana Rafała Krzyżowskiego.
Autor chciałby szczególnie gorąco podziękować Alanowi Scheckenbachowi za jego bezinteresowną i daleko idącą pomoc okazaną nielicznym polskim weteranom w Australii. Well done, Alan!

Autor jest publicystą zajmującym się historią polskiego lotnictwa.

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100308&typ=my&id=my11.txt

2 komentarze

avatar użytkownika Maryla

1. Zmarł gen. pilot Ludwik



Zmarł gen. pilot Ludwik Krempa, nestor polskich sił powietrznych

W
wieku 100 lat zmarł we wtorek w Krakowie gen. bryg, pilot Ludwik
Krempa, jeden z ostatnich żyjących polskich lotników z czasów II wojny
światowej, kawaler Orderu Virtuti Militari – poinformował późnym
wieczorem Krakowski Klub Seniorów Lotnictwa.

W listopadzie ub. roku
prezydent Andrzej Duda mianował Ludwika Krempę na stopień generała
brygady w stanie spoczynku. Nominację wręczył mu osobiście podczas
uroczystości na terenie 8. Bazy Lotnictwa Transportowego w Krakowie.

Z całego serca dziękuję
za ten wielki czyn pańskiego życia, serdecznie dziękuję za tę niezłomną
postawę bohaterstwa w walce o wolność Ojczyzny. Postawę, która dziś jest
wielkim przykładem dla polskich lotników, dla polskiej lotniczej
młodzieży, dla Sił Powietrznych wolnej znowu Rzeczypospolitej
” – powiedział wówczas prezydent Duda.

Jest wielu innych ludzi,
którzy bardziej zasłużyli na ten awans aniżeli ja. Jest to dla mnie
niespodzianką – stwierdził odbierając nominację generalską Ludwik
Krempa. „Nie jestem bohaterem, wykonywałem swoje zadania, to, co kazali i
na tym koniec. Cudów nie zrobiłem
” – dodał wówczas.

Ludwik Krempa urodził się w
Sanoku w 1916 r. Ukończył Szkołę Podchorążych Lotnictwa Dęblinie. Jako
podchorąży lotnictwa rezerwy wziął czynny udział w Kampanii Wrześniowej
1939 r. Następnie przedostał się przez „zieloną granicę” na Węgry i
dalej przez Jugosławię, Grecję, Turcję do Hajfy. W 1940 r. został
żołnierzem Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich. Później trafił do
formowanych w Anglii Polskich Sił Powietrznych. Przydzielono go do 304.
Dywizjonu Bombowego.

Po wojnie pozostał na emigracji w Anglii, pracując jako kreślarz. Do kraju wrócił w 1988 r. i osiadł w Krakowie.

22 stycznia 2017 r.
skończyłby 101 lat. Jeszcze dzisiaj na zebraniu KKSL mówiliśmy o
przygotowaniach do obchodu Jego 101 urodzin… Zamiast radości, mamy
smutek związany z odejściem lubianego i niezwykle szanowanego Kolegi
” – czytamy na stronie Krakowskiego Klubu Seniorów Lotnictwa.

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika Maryla

2. „Odszedł kolejny bohater walk


„Odszedł kolejny bohater walk o wolną Polskę”. Nie żyje legendarny pilot płk Franciszek Kornicki

We wrześniu Kornicki zwyciężył w plebiscycie Muzeum RAF i dziennika "The Telegraph" na bohatera…


płk Franciszek Kornicki / autor: YouTube/Polish Embassy UK

Ministerstwo Obrony 

W wieku 99 lat, 16 listopada 2017 roku zmarł płk pilot Franciszek Kornicki, dowódca polskich dywizjonów 308 i 317 z okresu II wojny światowej w Wielkiej Brytanii. Cześć jego pamięci.

Zobacz obraz na Twitterze


Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl