Nie zakłamacie i nie pozbawicie nas dumy z Powstania! "By Polska mogła żyć"

avatar użytkownika witas

 

Więc naprzód, niech broń rozdziera,  
niech kula szyje jak nić,  
trzeba nam teraz umierać,
by Polska umiała znów żyć.
(K.K. Baczyński - poległ 4 sierpnia 1944 na Starówce)

      "Powstanie warszawskie bije wszystkie rekordy wytrzymałości. Przez wiele setek lat, dopóki istnieć będzie naród polski, każdy Polak będzie przyznawał, że powstanie warszawskie było samobójczym szałem, i będzie miał do niego synowską tkliwość i miłość. Będzie z niego dumny..." (Cat-Mackiewicz)

   Tradycyjnie przed rocznicą 1-sierpnia wzbija się fala pisaniny protestującej przeciw „zbiorczemu obłędowi kultu Powstania Warszawskiego’44”, jak też przeciwstawnej, żarliwie broniącej decyzji KG AK gen. Bora-Komorowskiego o wybuchu walki 1-go sierpnia o godz.5-tej po południu.
    Ci ostatni argumentują m.in. „gdyby nie rozkaz „W”, to młodzi AKowcy sami ruszyli by na Niemców”, obrażając tym samym nadwyraz zdyscyplinowanych żołnierzy podziemnego Wojska Polskiego, obniżając ich rzeczywistą Wartość. Zdaniem moim i każdego, kto choć trochę interesował się polską konspiracją 1939-45-54 to niedopuszczalna potwarz!

     Krytykanci Historii decydują się nawet na powtarzanie sowieckich, personalnie Stalina kłamstw o „niemożności wyczerpanej, zmęczonej Armii Czerwonej przyjść z pomocą Warszawie”. Argumentują, że sterane wojska sowieckie ruszyły spod odległego o 800 km od Warszawy Smoleńska. Równie dobrze mogli by tłumaczyć marsz Armii Czerwonej od Leningradu i Stalingradu. A proste spojrzenie na mapę ofensywy 1.Frontu Białoruskiego, którego armie pod koniec lipca’44 podeszły pod Warszawę, pokazuje, że ruszyły one spod odległego o 270 km Kowla.
    Również porażka 2.pancernej armii gen. Radziejewskiego pod Okuniewem to fałszywe usprawiedliwienie. Była ona lokalnym, krótko odczuwalnym niepowodzeniem, po którym śladów nie było już w połowie sierpnia’44. Zresztą nawet po tej „klęsce” ta armia miała 334 sprawne czołgi (w tym 64 amerykańskich M4 i MK-9 +26 potężnych sowieckich IS-2), a wszystkie niemieckie Panzerdivision wokół Warszawy posiadały razem 222 czołgi (3.PzD "Totenkopf" = 56 szt., FPzD "Hermann Göring" = 51, 19.PzDKällner = 28, 5.PzD "Wiking" =45, 4.PzD =40 czołgów). Z tym, że pod Warszawą od połowy sierpnia znajdowało się kilka armii sowieckich, a każda miała brygadę pancerną (nawet 1.armia WP, której nazwę i historię, dzięki popularnemu serialowi, wszyscy znamy).

    
Najdobitniejszym dowodem prawdziwych intencji Sowietów wobec Powstania jest to, że od początku sierpnia’44 zajmowali oni prawy brzeg Wisły pod Warszawą, w linii prostej 11-12 km od czynnego niemieckiego lotniska Okęcie, skąd ciągle, codziennie startowały niemieckie samoloty bombardujące Warszawę. Od 1 sierpnia do połowy września 1944 nie padł z sowieckich pozycji ani jeden strzał w kierunku będącego w zasięgu ognia każdej sowieckiej armaty lotniska.

    Zadziwiającym zbiegiem okoliczności w tym samym czasie nad Warszawę nie nadleciał ani jeden sowiecki samolot z czerwony gwiazdami na skrzydłach. Mimo, że do 1.08.44 bombardowały one niemal codziennie niemieckie cele w stolicy. Skreśliłem określenie „sowiecki”, ponieważ wielka część samolotów używanych w tym czasie przez Siły Powietrzne Armii Czerwonej była produkcji … zachodniej – amerykańskiej i angielskiej. Razem podczas wojny dostarczono ich ponad 22 tysiące, z tego 13981 myśliwców, 3652 bombowców, 19 korekcyjnych Curtiss-052, 707 transportowych Douglas C-47 Dakota,Bell Р-39 Aircobra - 4952 szt, Bell Р-63 Kingcobra 2421 szt. Połowa paliwa lotniczego zużytego przez sowiecką awiację była dostarczona przez USA. Wszystkie te siły, przekazane za darmo Stalinowi dla walki z Hitlerem, były w okresie Powstania wyłączone z walki (na terenie Warszawy).

   Znakomity rosyjski historyk Władimir Bieszanow napisał:
„Nieoczekiwany przestój jeszcze niedawno rwących się ku Wiśle armii Rokossowskiego była wyjaśniana czysto wojskowymi przyczynami: oporem npla, wielkimi stratami, rozciągniętymi liniami komunikacji, brakiem amunicji, zmęczeniem wojsk. Wszystko to prawda. Jednakże przypomnijmy, że na 3 dni do wybuchu Powstania sowiecki Sztab Generalny planował głęboką operację na polskim terytorium z wyjściem na linię Toruń, Łódź, Częstochowa, Kraków – 150 km na zachód od Warszawy. Marszałkowi Żukowowi było zlecone bezpośrednie kierowanie 3 frontami naraz, zgodne dyspozycje otrzymali marszałkowie Rokossowski, Zacharow i Koniew. Ani jeden z marszałków nie protestował i na „zmęczenie wojsk” nie narzekał. A 1.Front Białoruski stał w miejscu do września.”


    Duma z Powstania Warszawskiego 1944(pisanego tylko z wielkiej litery)  jest nieodłącznym składnikiem polskości  - można krytykować różne wydarzenia z dziejów Polski: i jej chrzest w 966 roku, „który rzucił nas w rzymską zależność na 1000 lat”, i bitwę pod Cedynią 972, i obronę Głogowa 1109 (myląc oba triumfy jak pewien aktor polski). Można czepiać się unii z Litwą w Krewie 1385 i niewykorzystaną w pełni Viktorię Grunwaldzką. Tak samo Obronę Częstochowy 1655 i odsiecz Wiednia 1683. Insurekcję Kościuszkowską 1794 i Rewolucję listopadową 1830-31. Walkę z rusyfikacją i germanizacją (jej zawdzięczamy „Rotę Nie rzucim ziemi.. i „Syzyfowe prace”). Odzyskanie niepodległości 1918 i wojna o niepodległość 1919-20.
Ale czy któreś z tych wydarzeń możliwe jest usunąć ze świadomości narodowej?
- Tym bardziej nie uda się to z pamięcią i szacunkiem dla Powstania Warszawskiego’44.

Prezydent Niemiec Joachim Gauck powiedzał kilka dni temu w Berlinie m.in.:
    "Pozwalam sobie rozpocząć przypomnieniem osobistego przeżycia, które mi w szczególny sposób przybliżyło Powstanie Warszawskie: w roku 2004, krótko po jego otwarciu, odwiedziłem Muzeum Powstania Warszawskiego w czerwonym budynku z cegły w dawnej Elektrowni Tramwajów Miejskich w Warszawie. Oczekiwałem cichego miejsca pamięci z tablicami na temat zbrodni Niemców, poległych powstańców i zamordowanych cywili. Tym bardziej byłem zdumiony, gdy przeżyłem wystawę multimedialną, w której otaczały mnie głośne dźwięki: głosy świadków historii, świszczenie kul, detonacje bomb. I wszędzie słychać było bicie serca - dudniące i głośne - niemalże jak grzmot. Jak gdyby podłączono stetoskop lekarski do gigantycznego głośnika, aby obwieszczać całemu światu:
to miasto żyje!
       Dopiero wówczas zrozumiałem, że dla wielu Polaków przezwyciężenie niemocy liczyło się bardziej niż klęska militarna. I w ten sposób napotykałem na stały element, stanowiący niemalże normę w sposobie myślenia Polaków: że cnotą jest walka i zmaganie się w sytuacji »być albo nie być« nawet wówczas, gdy szanse powodzenia są w najwyższym stopniu niepewne. Jednym ze szczególnych darów Polski dla sąsiadów w Europie jest przesłanie licznych pokoleń, że wolność jest tak cenna, tak niezbędna do życia, że ludzie nie tylko o niej marzą, lecz walczą o nią i jej bronią, nawet za cenę swojego życia. (...)
    Drugi powód, dla którego postrzegam tę wystawę jako szczególnie ważną, to specyficznie polska perspektywa, którą wniosło Muzeum Powstania. Pomaga nam zrozumieć, jaką szczególną rolę odgrywa Powstanie Warszawskie w historii Polski
 
     Pomaga nam zrozumieć, dlaczego dla wielu Polaków kwestie wolności i niepodległości po dzień dzisiejszy stanowią tak istotną wartość. Powstanie wpisuje się w szereg zbrojnych zrywów w historii Polski, zakończonych klęską. Dla wielu Polaków te porażki nie były w żadnej mierze źródłem defetyzmu i zniechęcenia. Większość myślała w 1944 roku raczej tak, jak młody poeta Krzysztof Kamil Baczyński: “Trzeba nam teraz umierać, by Polska umiała znów żyć.”
                 Pocałunek
Dniem czy nocą idziemy wytrwali,
w bitwach ogień hartuje nam pierś,
myśmy dawno już drogę wybrali,
jeśli nawet powiedzie - przez śmierć.

Więc naprzód, niech broń rozdziera,  
niech kula szyje jak nić,  
trzeba nam teraz umierać,
by Polska umiała znów żyć.

Bo czy las nam zahuczy jak morze,
czy w bruk miasta uderza nasz krok,
W nasłuch sercach trzepocze sie orzeł,
każdy pancerz przepali nasz wzrok. 
K.K.Baczyński - maj 1944 r.

4 sierpnia 1944 r. od kuli niemieckiego snajpera zginął broniąc powstańczej placówki największy poeta pokolenia Kolumbów - Krzysztof Kamil Baczyński. Był żołnierzem słynnego w Powstaniu baonu "Zośka". W któym przewidziano dlań, z uwagi na jego Talent, funkcję pisarza oddziału. Nie zgodził się, bo chciał walczyć z bronią w ręku. Przeniósł się do bliźniaczego baonu "Parasol" - byle walczyć na 1-ej linii. Przed Godziną W nie dotarł do oddziału, ale walczył tam gdzie rzuciły go Los - samorzutnie przystąpił do obrony Pałacu Blanka na Starówce i tam znalazła Go śmierć.
Zginął poeta-żołnierz,  lecz nie na darmo - przetrwały jego słowa. Stały się przesłaniem i drogowskazem dla kolejnych pokoleń:

Byłeś jak wielkie, stare drzewo,
narodzie mój jak dąb zuchwały,
wezbrany ogniem soków źrałych
jak drzewo wiary, mocy, gniewu.

I jęli ciebie cieśle orać
i ryć cię rylcem u korzeni,
żeby twój głos, twój kształt odmienić,
żeby cię zmienić w sen upiora.

Jęli ci liście drzeć i ścinać,
byś nagi stał i głowę zginał.

Jęli ci oczy z ognia łupić,
byś ich nie zmienił wzrokiem w trupy.
Jęli ci ciało w popiół kruszyć,
by wydrzeć Boga z żywej duszy.

I otoś stanął sam, odarty,
jak martwa chmura za kratami,
na pół cierpiący, a pół martwy,
poryty ogniem, batem, łzami.

W wielości swojej - rozegnany,
w miłości swojej - jak pień twardy,
haki pazurów wbiłeś w rany
swej ziemi. I śnisz sen pogardy.

Lecz kręci się niebiosów zegar i czas o tarczę mieczem bije, i wstrząśniesz się z poblaskiem nieba, posłuchasz serca: serce żyje. 
I zmartwychwstaniesz jak Bóg z grobu z huraganowym tchem u skroni, ramiona ziemi się przed tobą otworzą.   Ludu mój, Do broni! K.K.Baczyński - kwiecień 1943 r. ... dalej Prezydent Gauck przyznał, choć delikatnie: "Szczególnie przerażające rozmiary osiągnął terror i przemoc w czasie Powstania powstańców oraz cywili bombardowano z powietrza i strzelano do nich z czołgów i miotaczy min. Zmasakrowano również postronnych mężczyzn, kobiety i dzieci."

   "Esesmani rozstrzelali wszystkich rannych. Rozwalali im głowy kolbami. Niemieccy ranni krzyczeli i płakali. Potem dirlewangerowcy rzucili się na siostry, zdzierali z nich ubrania. Nas wypędzili na wartę. Słychać było krzyki kobiet. Wieczorem na Adolf Hitler Platz był wrzask jak na walkach bokserskich. Wdrapaliśmy się z kolegą po gruzach, żeby zobaczyć, co się dzieje. Żołnierze wszystkich formacji: Wehrmacht, SS, kozacy od Kamińskiego, chłopcy z Hitlerjugend; gwizdy, nawoływania. Dirlewanger stał ze swoimi ludźmi i się śmiał. Przez plac pędzili pielęgniarki z tego lazaretu, nagie, z rękami na głowie. Po nogach ciekła im krew. Za nimi ciągnęli lekarza z pętlą na szyi. Miał na sobie kawałek szmaty, czerwonej, może od krwi, i kolczastą koronę na głowie. Szli pod szubienicę, na której kołysało się już kilka ciał. Kiedy wieszali jedną z sióstr, Dirlewanger odkopnął jej cegły spod nóg. Z innymi postąpili jeszcze okrutniej - powiesili je na stopy i strzelali w brzuch - dlugo sie meczyly. Jakis zolnierz Wehrmchtu dobil je strzelem w glowe - z litosci, aby nie cierpialy więcej. Nie mogłem na to patrzeć. Pobiegliśmy z kolegą do kwatery, ale na ulicach kozacy Kamińskiego pędzili cywilów. Mówiliśmy na nich Hiwis - od Hilfswillige (ochotnicy, chętni do pomocy). Obok upadła Polka w ciąży. Jeden z Hiwis zawrócił i zdzielił ją pejczem. Próbowała uciekać na czworaka. Stratowali ją końmi."
("Mój warszawski szał" - wspomnienia M.Schenka, niemieckiego sapera)

    "Wobec tej przeszłości, jak również wobec faktu, że ściganie zbrodni głównych odpowiedzialnych w młodej Republice Federalnej odbywało się opieszale lub w ogóle nie miało miejsca, graniczy to dla mnie z cudem, że Polacy i Niemcy są dzisiaj nie tylko sąsiadami, którzy żyją ze sobą w zgodzie, lecz są przyjaciółmi, którzy siebie lubią.
  
Polacy umieli przebaczyć, gdy Niemcy okazali skruchę. Polacy umieli pokonać nienawiść, gniew i nieufność, gdy Niemcy przyznali się do winy i wstydu. Dziś nasze narody są złączone w sojuszach politycznych i militarnych. Dziś chcemy wspólnie bronić pokoju i demokracji.
    Jest to dla mnie największe osiągnięcie -nasza Europa: europejska, łącząca Polskę i Niemcy topografia pokoju, wolności i godności człowieka.Europa, która jest tego warta, aby ją wypełniać życiem, tworzyć ciągle na nowo i aby jej bronić."

Całość tłumaczenia przemówienia na język polski: http://www.bundespraesident.de/SharedDocs/Downloads/DE/Reden/2014/07/140729-Rede-Ausstellung-Warschau-Polnisch.pdf?__blob=publicationFile
ja dowiedziałem się o nim i korzystałem z notki konrad24pl.salon24.pl/598472, Gauck-przeslanie-Polski-WOLNOŚĆ ZA CENĘ ŻYCIA

    „Tragedia 1944 r. to przede wszystkim wielka przestroga przez nieliczeniem się z wymogami sytuacji i polityczno militarnymi realiami. To najlepszy dowód, że w polityce liczą się głównie skutki, a nie intencje, chociaż by nawet najszlachetniejsze. Są chwile w życiu narodu, kiedy bić się trzeba, ale chodzi o to, aby ta walka była starannie zaplanowana i mająca chociaż pewne szanse powodzenia. Inaczej przeradza się w niepotrzebny upust krwi najlepszej w zbiorowe samobójstwo. 
    Z klęsk poniesionych w Powstaniu Styczniowym i Warszawskim Polacy wyciągnęli właściwe wnioski, że w walce o wolność możemy liczyć tylko na własne siły oraz że narodowej sprawie należy służyć nie tylko z bronią w ręku w takt porywającej „Warszawianki”, ale też zwykłą codzienną pracą, co naród ożywia i pokrzepia”.

Jak napisał Lestat, (którego namówiłem na powstańcze Lao Che), dziś to brzmi szczególnie,również na podstawie K.K.Baczyńskiego "Elegia o chłopcu polskim" - przepowiedział i sobie ten los:

Oddzielili cie, syneczku, od snów, co jak motyl drżą,
haftowali ci, syneczku, smutne oczy rudą krwią,
malowali krajobrazy w żółte ściegi pożóg,
wyszywali wisielcami drzew płynące morze.
Wyuczyli cię, syneczku, ziemi twej na pamięć,
gdyś jej ścieżki powycinał żelaznymi łzami.
Odchowali cię w ciemności, odkarmili bochnem trwóg,
przemierzyłeś po omacku najwstydliwsze z ludzkich dróg.
I wyszedłeś, jasny synku, z czarną bronią w noc,
i poczułeś, jak się jeży w dźwięku minut - zło.
Zanim padłeś, jeszcze ziemię przeżegnałeś ręką.  Czy to była kula, synku, czy to serce pekło?
(20. III. 1944 r.)


Polecam artykuł o niemieckich ocenach tego największego antynazistowskiego wystąpienia
"Najwiekszy hołd dla Powstania Warszawskiego. Od wroga"

2 komentarze

avatar użytkownika Maryla

1. Dałem Niemcom strasznego łupnia

zdjecie

Zdjęcie: Mateusz Marek/
Nasz Dziennik

Dałem Niemcom strasznego łupnia

http://naszdziennik.pl/polska-kraj/88903,dalem-niemcom-strasznego-lupnia.html

Z
generałem brygady w stanie spoczynku Januszem Brochwicz-Lewińskim ps.
„Gryf”, żołnierzem batalionu AK „Parasol”, rozmawia Piotr
Czartoryski-Sziler

 

Zanim wybuchło Powstanie Warszawskie, walczył Pan w oddziale słynnego mjr. Hieronima Dekutowskiego „Zapory”.

– Spotkałem „Zaporę” na Lubelszczyźnie, gdy
byłem dowódcą patrolu Kedywu. „Zapora” bardzo mnie lubił, dużo
rozmawialiśmy m.in. na temat Szkocji. To był rok 1943, nie miałem wtedy
zielonego pojęcia, że za dwa lata znajdę się w Szkocji na tym samym
obozie treningowym, co on, i będę przydzielony do tej samej grupy i
szkoły cichociemnych. Nasza przyjaźń była przyjaźnią braterską, wojenną.
Byłem razem z nim na wielu akcjach, dołączyłem do niego z moją grupą,
która liczyła około 50 ludzi. Byliśmy bardzo dobrze uzbrojeni, mieliśmy
dużo pistoletów automatycznych i karabiny maszynowe zdobyte na Niemcach.
Oczyszczaliśmy z amunicji i broni konwoje śmierci, wysadzaliśmy w
powietrze lekkie czołgi i samochody pancerne. Braliśmy Niemców do
niewoli, zabieraliśmy ich broń, buty, płaszcze, kożuchy i puszczaliśmy
ich wolno.

Dlatego Niemcy nadali Panu przydomek „rycerski dowódca”?

– Tak. Nie można było sobie pozwolić na
obóz jeniecki w warunkach partyzanckich, a ja jeńców nigdy nie
zabijałem. W walce tak, ale nie w niewoli. Zabijaliśmy jedynie
niemieckich i bolszewickich agentów, niebezpiecznych komisarzy, którzy
byli zrzucani na Lubelszczyznę czy Podkarpacie, bo tam też działałem.
Tych likwidowaliśmy dużo. Nie mieli szans w naszych rękach. Mówię bardzo
dobrze po niemiecku, angielsku i francusku, więc dawałem sobie radę,
obojętnie, z kim miałem do czynienia.

Wezwanie dowództwa Kedywu KG AK do Warszawy
spowodowało, że w marcu 1944 roku zostałem włączony w skład
harcerskiego batalionu do zadań specjalnych „Parasol”. Przez okres
czterech miesięcy poprzedzających wybuch Powstania Warszawskiego
prowadziłem zajęcia z młodzieżą z przygotowania bojowego w ramach tajnej
Szkoły Podchorążych Rezerwy Piechoty „Agricola”.

Zasłynął Pan wtedy brawurową akcją
zdobycia lekarstw z apteki Wendego przy Krakowskim Przedmieściu 55 i to
bez jednego wystrzału.

– Był lipiec 1944 roku. Służby sanitarne AK
potrzebowały leków, środków opatrunkowych i znieczulających oraz
narzędzi chirurgicznych. To wszystko, przeznaczone na front wschodni,
leżało w niemieckiej aptece Wendego. To był trudny rejon, w pobliżu
stacjonowały silne oddziały SS, Wehrmachtu i policji, w sumie blisko 2
tysiące ludzi. Gdyby padły jakieś strzały, byłoby po nas.

Zanim przystąpiliśmy do akcji, w przebraniu
niemieckiego oficera spenetrowałem kamienicę, w której mieściła się
apteka. Zrobiłem plan domu i rozrysowałem system alarmowy. 10 lipca, tuż
przed godz. 6.00, zadzwoniłem do drzwi apteki. Udając Niemca, pokazałem
dyżurnemu receptę na środki przeciwbólowe i wszedłem za aptekarzem do
środka. Przystawiłem mu pistolet do głowy i powiedziałem: „Armia Krajowa
zabiera towary. Niech pan nie robi głupstw, bo nie chcę zabijać
rodaka”. Za mną do środka weszli moi ludzie. Zapakowali lekarstwa i
wynieśli je do samochodu. Medykamenty zostały ukryte w warzywniaku przy
Poznańskiej.

Zdobyte leki i materiały opatrunkowe okazały się bezcenne w Powstaniu. Gdzie zastał Pana rozkaz nakazujący godzinę W?

– Koncentracja batalionu „Parasol” była w
domu starców na Żytniej. Przyprowadziłem mój pluton z konspiracyjnych
mieszkań z Elektoralnej na Karolkową, walcząc po drodze z niemieckimi
oddziałami i rozbijając bunkier, który był wzmocniony dwoma pancernymi
schronami.

Pierwszy dzień był organizacyjny,
zameldowałem się u dowódcy batalionu Adama Borysa ps. „Pług”, skoczka z
Wielkiej Brytanii i mojego dobrego przyjaciela. Zaproponował, żebym
zrobił parę patroli, by zorientować się, gdzie i jak liczni są Niemcy. 2
sierpnia byłem na patrolu na Działdowskiej, miałem z sobą około 20
ludzi, resztę w małych grupkach posłano w różnych innych kierunkach.
Złapaliśmy parę samochodów, które miały trochę amunicji i żywności.
Następnego dnia patrolowałem z kolei Wolską. Bardzo spodobał mi się
pałacyk Michla, który tam się znajdował. Była to piękna rezydencja,
wspaniale urządzona, idealne miejsce dla nas. Wsadziłem 20 albo 25 ludzi
do różnych robót fortyfikacyjnych, by wzmocnić fortecę, którą miałem w
rękach. Pomyślałem, że to będzie wspaniała pułapka na Niemców. 5
sierpnia mija 70 lat, jak dałem im łupnia, i to w straszny sposób.

Dlaczego pałacyk Michla był tak ważnym punktem obrony?

– Na Woli Niemcy chcieli oczyścić sobie
trasę ze wschodu na zachód. Wolska była bowiem trasą komunikacyjną, na
której znajdowało się cztery albo pięć barykad, wyjątkowo mocnych. Były
tu rowy przeciwpancerne, a na nich tramwaje, stare samochody, busy,
płyty chodnikowe i rozmaite żelastwo, że nie można było tędy nawet
czołgiem przejechać.

A jak narodziła się słynna piosenka „Pałacyk Michla”?

– 4 sierpnia urządziliśmy w pałacyku Michla
przyjemną wieczorynkę, na którą zaprosiliśmy przyjaciół z sąsiednich
oddziałów, sanitariuszki, łączniczki. Mieliśmy wino, dziewczyny zrobiły
kanapki, było trochę zdobytej na Niemcach czekolady. Przy pianinie
Bechsteina siedział Józek Szczepański „Ziutek”, który był w moim
oddziale. Wpadł na pomysł, by skomponować piosenkę „Pałacyk Michla”,
którą razem zaczęliśmy śpiewać, a było nas tam około 100 osób. Ta
piosenka, która grana jest dziś na ratuszu dzielnicy Wola i śpiewana
przez chóry oraz szkoły, była śpiewana w konspiracji, w Powstaniu.

Kiedy doszło do walk z Niemcami?

– 5 sierpnia rano przyszedł do mnie
człowiek, który był na posterunku, i powiedział, że zbliża się w naszym
kierunku formacja Dirlewangera SS, która była złożona z morderców i
rozmaitych gangsterów wypuszczonych z więzień do zabijania
nieprzyjaciół. Mieli ręce całe we krwi. Nie brali jeńców, lecz mordowali
wszystkich, zarówno siostry zakonne w szpitalach, lekarzy, starców, jak
i kobiety, i dzieci.

Dirlewanger wysłał najpierw jedną kompanię,
nie więcej niż 300 ludzi uzbrojonych w szybkostrzelne karabiny
maszynowe. Gdy wstałem, byli od nas około 300 metrów. Niemcy nie
wiedzieli, że jestem w domu Michla, gdyż przez dwa dni trzymałem taką
ciszę, że nie było śladu po nas, ruszaliśmy się tylko w nocy. To dało
nam przewagę i nieprzyjaciel wpadł w pułapkę. Przeszli marszowym krokiem
z bronią gotową do strzału, idąc w kierunku barykady na Młynarskiej, by
ją rozbić. Przechodząc przed naszymi oknami, stanęli na chwilę. Wówczas
okna się otworzyły i ze wszystkich „rur”, jakie miałem do dyspozycji,
czy to były karabiny maszynowe, pistolety, miotacze płomieni czy
rakietowe działo przeciwpancerne z rzutów, zaczęliśmy strzelać. Miałem
też dużo amunicji, więc ogień, który daliśmy Niemcom, był paraliżujący,
nie mieli szans ucieczki.

Z drugiej strony była fabryka Franaszka,
gdzie miałem 12 ludzi, oni też strzelali, więc Niemcy ginęli w środku na
stojąco. Trupy były wszędzie. Dopiero po 10-15 minutach jakiś niemiecki
dowódca wpadł na pomysł i otworzył świece dymne, robiąc sobie zasłonę, w
ten sposób ewakuowano resztki niedobitków. Broń zebrałem, trupy
zostawiłem. Później jeździły po nich niemieckie czołgi. Ta bitwa nie
trwała długo, może pół godziny, Niemcy wycofali się i przez pewien czas
był spokój.

Co było później?

– Przegrupowałem moich ludzi, nie miałem
ani jednego rannego, panował wielki entuzjazm. Moi żołnierze zobaczyli,
że znienawidzonych esesmanów można rozwalić. To im dało moralne ostrogi.
Mieliśmy poczucie, że jesteśmy w wolnej Warszawie, nad naszymi głowami
powiewała biało-czerwona flaga z orłem i koroną. Byliśmy dumni z siebie,
to były nasze polskie Termopile.

Godzinę później przyszedł drugi atak z
trzema czołgami i samochodami pancernymi, które posuwały się za nimi.
Był on już przygotowany bardzo precyzyjnie. Przypuściliśmy tych frajerów
i zaczęliśmy dalej ich rąbać. Wybiliśmy ich kupę, jak gruszki, bo
mieliśmy bardzo dobre stanowiska bojowe na pierwszym piętrze i po
bokach, gdzie stały małe, prowizoryczne schrony. Później przeniosłem
ludzi do stojących obok młynów parowych, które miały wyciągi. Była tam
masa worków z mąką, które posłużyły za osłonę przed kulami. Odbiliśmy
także i ten atak, uszkadzając jeden czołg i samochód pancerny.

Ale to nie był koniec. Przetrwać trzeba było kolejne szturmy.

– Do trzeciego ataku Niemcy rzucili
dodatkowe dwie kompanie piechoty i parę czołgów, które rozwaliły mi w
kawałki mocną bramę i zaczęły strzelać po budynku. Pociskami
rozrywającymi rozbili pierwsze piętro i dach, który częściowo zaczął się
palić, ale ugasiliśmy go. Miałem już kupę rannych, szczególnie w
fabryce Franaszka, ale jeszcze się trzymałem.

Czwarty szturm był już bardzo trudny. Dom
był częściowo rozwalony, zastanawiałem się, jak tu dalej walczyć,
wyczerpywała mi się także amunicja. Niemcy stosowali ogień huraganowy,
nie było innego wyjścia, musiałem złożyć meldunek dowódcy i dostałem
rozkaz wycofania się. Utrzymałem się do piątego szturmu, ale już się
wycofywałem.

Gdzie się Pan przemieścił?

– Opuściłem pałacyk Michla i po walkach w
różnych budynkach dołączyłem do walczących na barykadzie na Młynarskiej.
Walczyłem tam do późnej nocy i ludzie zaczynali mi zasypiać na stojąco.
Wybrałem parę mieszkań, gdzie mogliśmy trochę się przespać z 5 na 6
sierpnia. 6 sierpnia zająłem stanowiska na Żytniej i częściowo na rogu
cmentarza ewangelicko-augsburskiego. Niemcy jednak ostrzelali moje
pozycje i musiałem wycofać się do domów na Żytniej i Młynarskiej oraz
podzielić moją grupę na mniejsze grupki i walczyć z różnych budynków.

Dostałem później rozkaz, żebym wycofał się
stamtąd i dołączył na cmentarzu do reszty pierwszej kompanii. Nie
zrobiłem tego, bo miałem tu wspaniałe pole obstrzału i dobre warunki do
polowania na Niemców. Zdobyłem na nich kilka wyborowych karabinów z
lunetami. Potem walczyłem na cmentarzach augsburskim, kalwińskim i
żydowskim, kładąc wiele trupów. 8 sierpnia zostałem ranny w szczękę.
Przebijałem się do przodu na cmentarz kalwiński, niszcząc po drodze
stanowiska karabinów maszynowych. Cmentarz był jednak bardzo trudny do
walk. Niemcy mieli terenowe kombinezony, hełmy z pokrowcami, które nie
świeciły, i twarze pomalowane farbą, co powodowało, że człowiek nie
widział nieprzyjaciela. Strzelali bardzo precyzyjnie – między oczy, w
brodę, w szyję lub serce. Jeden pocisk i trup.

Dostałem w brodę. Miałem szczęście, że w
tym momencie obróciłem głowę w prawo i kula wyszła bokiem. Upadłem na
płytę grobową, miałem bardzo poważną ranę, szczęka była potrzaskana,
mięso wisiało w kawałkach, lała się ze mnie krew. Pocisk rozerwał mi
kość w trzech miejscach, byłem nieprzytomny. Moi ludzie wyciągnęli mnie
spod ognia, wsadzili do jakiegoś wozu i zabrali do szpitala na Woli.
Przeżyłem piekło, bo byłem poparzony tym pociskiem, który mnie aż do
góry podrzucił. Straciłem na pewien czas mowę, słyszałem, jak doktor
mówił do księdza, który przybył z olejami, że szkoda, że już umieram.

Przeżył Pan własną śmierć?

– Miałem wizję, że wyszedłem z ciała.
Zostało na dole, a ja pofrunąłem do góry. Widziałem niebieskie niebo,
piękne słońce i szeroki, zielony wąwóz. Nic mnie nie bolało, było ciepło
i przyjemnie. Nagle przed oczami zobaczyłem film z mojego życia. To
było tak wyraźne, jakbym patrzył na ekran w kinie. Spojrzałem w dół i
zobaczyłem tunel, na którego końcu leżało moje ciało. I nagle jakaś
potężna siła znów mnie w nie wcisnęła. W jednej chwili zaczęło mnie
wszystko boleć.

Od śmierci wielokrotnie ochronił mnie
obrazek z Jezusem Miłosiernym z napisem „Jezu, ufam Tobie”. Otrzymałem
go od matki, gdy szedłem na wojnę. Powiedziała, żebym go wziął, bo jest
poświęcony i będzie mnie chronił. Tak też się stało. W niewoli mieli
mnie rozwalić, ale przeżyłem. Byłem dwa razy atakowany przez bolszewików
w czasie mojej służby w brytyjskim wojsku, uszedłem z życiem. Choć
miałem 18 dziur w swoim łaziku, w ogóle nie byłem ranny. Później chciano
mnie przejechać 10-tonówką, trafiłem do szpitala na parę miesięcy, ale
nie umarłem. Gdy przyjechałem do Polski, dwa razy chciano mnie otruć,
przeżyłem. Gdyby nie ten obrazek i modlitwy mojej matki, już dawno
byłbym w piachu.

Wróćmy do Powstania. Z Woli dostał się Pan na Starówkę.

– Walka na cmentarzu była piekielna, a do
tego Niemcy otworzyli jeszcze ogień z ciężkich moździerzy i masakrowali
nas z daleka. Bardzo dużo naszych oddziałów miało 70-80 procent zabitych
na cmentarzach. Mnie ewakuowano wtedy ze szpitala na Woli, bo był on
zagrożony, i zaniesiono na noszach do prowizorycznego szpitala na Freta
10. Leżałem w jakimś mieszkaniu na Starym Mieście, gdzie miałem trochę
opieki lekarskiej. Pod koniec sierpnia Stare Miasto było już okrążone,
sztukasy bombardowały wszystko na wysokości dachów i zrzucały bomby,
gdzie chciały, bo nie było żadnej obrony przeciwlotniczej czy artylerii.

Rosjanie nie pomagali wcale, nie było
żadnych myśliwców, które by mogły przegonić sztukasy, zostawili nas na
pastwę losu. 31 sierpnia była ostatnia szansa dostania się kanałami do
Śródmieścia. Nie było innego wyjścia – albo śmierć na Starym Mieście lub
niewola, albo kanał. Do kanału nie chcieli puszczać rannych, miałem
jednak fenomenalne szczęście, bo dowódcą kanałowej obsady na placu
Krasińskich był mój znajomy, który zezwolił mi na wejście do nich.

Jak wyglądała droga przez podziemny labirynt?

– Wlazłem do kanału z trudnością, mogłem
stać na nogach, ale sam nie dałem rady zrobić wielu kroków, musiał mi
ktoś pomóc. Było paru silnych ludzi, którzy poświęcili się dla mnie.
Szedłem tymi kanałami przez bardzo długi czas. Były pełne śmierdzącej
cieczy, wszędzie biegały szczury. Jedne kanały były takie, w których
można było stać, były takie, gdzie trzeba było zgiąć głowę, ale były i
takie, gdzie trzeba było się czołgać na brzuchu. Ciągnęli mnie wówczas
na sznurze i popychali, robiąc co pewien czas przerwy, bo byłem
zmęczony. Miałem bandaże na twarzy, cuchnąca ciecz lała się mi w rany,
miałem zapalenie oczu. Nie wiem, jak to przeżyłem. W kanałach byłem
ponad 20 godzin, do pokonania mając mniej więcej dwa kilometry.

Wierzył Pan, że się uda dotrzeć do części miasta zajętej przez powstańców?

– Były takie momenty, że nie można było się
ruszać, bo niektóre kanały przechodziły pod niemieckimi pozycjami. Gdy
usłyszeli jakieś odgłosy, otwierali klapę i wrzucali do środka granaty.
Ludzie wtedy wpadali w panikę, nie chcieli iść. Nie wolno było robić
hałasu, zapalać światła, było bardzo ciężko. To przeżycie kanałowe,
obojętnie kto tam był, tak wpłynęło na nas, że do dzisiaj nie możemy
tego zapomnieć.

Wyszedłem koło ambasady bułgarskiej.
Pamiętam, że był tam skwer, leżałem na nim, gdy przyszły sanitariuszki i
żołnierze. Zdjęli ze mnie terenowy mundur, w którym zostałem ranny,
wyrzucili go, wymyli mnie i ubrali w stare spodnie, sweter i buty
przyniesione z jakiegoś domu. Byłem głodny, ale mogłem wtedy tylko pić.
Wzięli mnie na Marszałkowską 113 do prowizorycznego szpitala, gdzie
leżałem parę tygodni. Później przenieśli mnie do jakiegoś domu gdzieś na
Kruczą i w kilka innych miejsc, bo cały czas trwało bombardowanie. Tak
przeżyłem do 5 października. Udało mi się pójść ze zdrowymi do niewoli
do Pruszkowa, skąd towarowym pociągiem do przewożenia bydła zostałem
wywieziony do obozu jenieckiego w Niemczech. Podróż trwała cztery dni,
trupy były w wagonach, bo nie było powietrza i prawie w ogóle jedzenia.

Jak Pan widzi dzisiejszą Polskę? Przeżył Pan chyba spore rozczarowanie, wracając do kraju po 58 latach spędzonych na emigracji.

– Z ogromną troską i smutkiem odbieram
obecne losy mojej Ojczyzny. Polacy muszą zrozumieć, że własne państwo to
wielkie zadanie, nad którym trzeba z wielką odpowiedzialnością i
sumiennie, mądrze pracować. Stracić je bardzo łatwo. Martwi mnie, czy
polscy politycy to rozumieją. Chciałbym, aby tak było, bo gdy losy kraju
się komplikują, trzeba ponosić wielkie ofiary, aby go odzyskać, a nie
zawsze jest to możliwe.

Dziękuję za rozmowę.

Piotr Czartoryski-Sziler

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika gość z drogi

2. Z ogromną troską i smutkiem odbieram obecne losy mojej Ojczyzny

świete słowa....święte...

gość z drogi