Ziemia na Kopiec Józefa Piłsudskiego cz. 3 Z WIELKIGO MAJDANU W ISFAHANIE DO PAHIATUA – wspomnienia Władysława Grodeckiego

avatar użytkownika Józef Wieczorek

Nowa Zelandia

http://grodecki.eufrutki.net/ 

ZIEMIA NA KOPIEC JÓZEFA PIŁSUDSKIEGO

OD NARVIKU DO WELLINGTONU

Władysław Grodecki

cz. 3

Z WIELKIGO MAJDANU W ISFAHANIE DO PAHIATUA

Polacy, Polacy, znowu Polacy, było ich tak wielu w czasie wojny! Tymi słowy w listopadzie 1992r. powitał uczestników mojej wyprawy Dookoła Świata pewien staruszek na Wielkim Majdanie w starej stolicy Persji Isfahanie! Po chwili zaczął wspominać: „Były tu szkoły, gdzie uczyły się polskie dzieci, tu obchodziło się polskie rocznice, pielęgnowało polskie obyczaje. Gdy muezzin wyśpiewywał z minaretu kolejne wersety z Koranu, one śpiewały polskie pieśni patriotyczne i kolędy.”

Choć na Bliskim Wschodzie spędziłem dwa lata, choć w Iraku widziałem polskie krzyże z czasów II wojny światowej, płyty w Bagdadzie upamiętniające pobyt ks. Gawliny itp. To jednak bardziej interesowała mnie historia Babilonu czy „ Zapomniany świat Sumerów”. Spotkanie ze starym Persem było dla mnie prawdziwym szokiem! Po raz pierwszy zetknąłem się z problemem „tułaczych dzieci”.

Od chwili wkroczenia Rosjan w granice Polski 17-go września jasne było, że celem ich jest wcielenie naszych ziem wschodnich do ZSRR. Z tego powodu konieczne było wyeliminowanie wrogiego dla nich elementu, którym byli Polacy oraz lojalne Polsce mniejszości narodowe. Jedną z metod było masowe wywożenie ludności na Syberię i za koło polarne! Pierwsza i najstraszniejsza deportacja miała miejsce 10 lutego 1940r. W środku ostrej zimy w ciągu jednej nocy zabrano 220 tys. ludzi ( 13. 04. – 320tys., w czerwcu 240 tys. i w czerwcu 1941r. ponad 200 tys. ) . Grupa uzbrojonych enkawudzistów z miejscową milicją dobijała się nocą do drzwi, budziła swe ofiary, dając im krótki czas na spakowanie się, i odwoziła na stację kolejową , gdzie czekały już szeregi towarowych pociągów. Wtłaczano 40 do 70 osób w ciemne w czeluści wagonu , który zamykano i plombowano od zewnątrz. Mały, zakratowany otwór w ścianie zastępował okno, dziura w podłodze toaletę, cztery ogromne prycze to legowisko dla ludzi, a w środku były tobołki! Młodzi i starzy, kobiety i dzieci, zdrowi i chorzy –skazani zostali na zatracenie! Podróż była tylko wstępem do dalszych cierpień; nędzy chorób i niewolniczej pracy. Aż wreszcie przyszedł 22 czerwca 1941 r., dzień agresji Niemiec na Rosję bolszewicką, którą Polacy przyjęli z radością i nadzieją. Dla niewielkiej części była szansą na ocalenie.

Ze swej „podróży” za koło polarne, katorżniczej pracy i opuszczeniu „nieludzkiej ziemi” zwierzała mi się miesiąc później siostra Walentyna w indyjskim mieście Lonawla k/ Bombaju. ( ponoć drugiej osobie w życiu )! Po przeżyciu sowieckiego piekła, w Indiach znalazła swe miejsce na ziemi. Tu wstąpiła do zgromadzenia salezjanek i założyła szkołę dla biednych dzieci. Do Indii wracałem jeszcze kilkakrotnie, gościła mnie później siostra Walentyna. Tym razem byłem tu krócej. Czas naglił, w Australii dojrzewały gruszki i trzeba było tam jechać by trochę zarobić na dalszą podróż .

Tam spędziłem 4 miesiące…..

Późnym wieczorem 23 kwietnia 1993r. samolotem Air Continental z Melbourne przybyłem do nowozelandzkiego Auckland. Do centrum miasta przyjechałem autobusem miejskim. Prowadzący go kierowca skontaktował się telefonicznie z dyżurnym ruchu miejscowej kolei i dowiedział się, ze pociąg do Wellingtonu odjeżdża za 30 minut. Poprosił więc by nieco opóźnić odjazd by mógł mnie dostarczyć na stację. Zmieniając nieco trasę przywiózł mnie pod dworzec, kupiłem bilet i spokojnie wsiadłem do pociągu. Około 7oo rano byłem już w Wellingtonie.

W trakcie przygotowań do wyprawy udało mi się zdobyć zaproszenie Stowarzyszenia Polaków w Nowej Zelandii. Pismo do Ambasady Nowej Zelandii z prośbą o ew. pomoc było adresowane na moje nazwisko. Było ono podpisane przez Sekretarza Stowarzyszenia. Tylko jak go odnaleźć, tym bardziej że nie pamiętałem dokładnie jak się nazywa, bo pismo pożyczyłem Bogdanowi, studentowi, który towarzyszył mi jeszcze w podróży do Australii i nie udało się go odzyskać. W kieszeni miałem znalezioną w Melbourne kartę telefoniczną, a w wyludnionej , chłodnej hali kolejowej zobaczyłem mocno przyniszczoną książkę telefoniczną. Ostatnie nazwisko Jacek Sliwiński- zadzwoniłem. Udało się! Jednak u Jacka zamieszkałem tylko trzy dni. Otrzymał telegram z Polski z wiadomością, że w Lublinie zmarła mu matka. On wyjechał do kraju, a ja znalazłem gościnę u Józefa Kaczonia , polskiego oficera kombatanta spod Monte Cassino. W pierwszych dniach pobytu uczestniczyłem w uroczystościach ANZAC DAY (rocznica pogromu wojsk australijskich i nowozelandzkich w Galipoli 25 kwietnia 1915 r. ) i 3- Maja. W Domu Polskim poznałem wielu ciekawych Polaków, w tym Izę Choroś- Dziecko Isfahanu i Pahiatua! To ona pierwsza opowiedziała mi fascynującą historię polskich dzieci, które dziwnym zrządzeniem losu znalazły się w tym kraju!

1 listopada 1944r. do Wellingtonu zawinął statek USA „ Gen. Randoll”. Na jego pokładzie wracali z wojny australijscy i nowozelandzcy żołnierze oraz 734 polskie sieroty w wieku 4-14 lat i 105 osób personelu! Niektóre dzieci nie znały swego miejsca urodzenia, imienia i nazwiska… Ich niezwykła lekcja geografii po przybyciu do najbardziej odległego kraju świata tu miała się zakończyć! Tak po latach ją wspominał ks. Józef Gawlina:

Blisko pół miliona polskich dzieci wywiezionych ze Lwowa lub Wilna poznawało z nieopalonego wagonu Kijów, jechało na Syberię lub do Kazachstanu, gdzie jest Syr Daria lub Jenisej. Inne zna pustynię, wichurę śnieżną, umie rąbać drzewo, było pastuchem, nawet traktorzystą. Zna na tyle geografię, by wiedzieć gdzie pogrzebało swoją mamusię”

Przybyciu polskich dzieci do Nowej Zelandii towarzyszyło ogromne zainteresowanie i życzliwość społeczeństwa. Ok. 140 km. na północ od stolicy w dawnym obozie jenieckim dla Japończyków urządzono obóz; ulicom, sklepom, szkołom i innym instytucjom nadano polskie nazwy, a osadę nazwano „PAHIATUA THE LITTLE POLAND”.

Gdy skończyła się wojna, nie mieli już gdzie wracać ( na mocy postanowień jałtańskich ich rodzinne strony znalazły się w granicach ZSRR). Wszystkie dzieci, które mogły podjąć samodzielnie decyzję pozostały w Nowej Zelandii!

Za gościnność i życzliwość płacili swą pracowitością, skromnością, licznymi talentami, rozsiewając dookoła nieuchwytny urok polskiej kultury! To ona stanowi dla nich skarb najcenniejszy, nieprzebrane źródło myśli, natchnienia i czynów!

Przełożona pewnego nowozelandzkiego zakładu zwierzała się kiedyś, że dzieci polskie wniosły do jej szkoły nieznaną dotąd atmosferę pogody i wesela: „Co za szczęśliwa wojna, która do nas dzieci polskie sprowadziła”.

W czasie swego pobytu w Nowej Zelandii byłem gościem „Dzieci Pahiatua”, odwiedziłem też miejsce dawnego obozu z jednym byłym mieszkańcem Stanisławem Manterysem! Na miejscu dawnego obozu było pastwisko podzielone na dwie części pasem startowym dla samolotów rolniczych, ruiny dawnej kaplicy, lasek gdzie dzieci się bawiły, rzeka gdzie się kąpały, jeden ocalały barak i dość dziwny pomnik poświęcony Polskim dzieciom!

To właśnie spod pomnika S. Manterys pobrał ziemię, która po okrążeniu całego świata przywieziona została do Polski i złożona na Kopcu J. Piłsudskiego.

W Pahiatua wizyta niecodziennych gości wzbudziła spore zainteresowanie. Jeden z właścicieli pobliskiej farmy zaprosił nas na herbatę i wspominał jak to polskie dzieci niszczyły mu uprawy, ale wszyscy bardzo je lubili.

Pobraniu ziemi z dawnego obozu towarzyszyło duże zainteresowanie miejscowej Polonii, a zwłaszcza mieszkańców dawnej kolonii. Zrodziła się idea odprawienia 18 maja mszy św. w intencji Marszałka ( większość mieszkających tu Polaków to byli żołnierze J. Piłsudskiego ) w polskim kościele św. Marcina i poświęcenia ziemi z Pahiatua!

Uroczystość tę zapowiedział na niedzielnej mszy świętej polski kapłan Chrystusowiec, więc frekwencja była niezła. Przybył Charge Affaires polskiej ambasady Stanisław Amanowicz, który przekazał mi urnę z ziemią. Położyłem ją na stoliku przy wejściu. Młody kapłan nie znający historii i zasług Marszałka w czasie mszy św. co prawda kilkakrotnie wspominał o ziemi i J. Piłsudskim, ale czynił to b. niechętnie. Po komunii św. była ceremonia poświęcenia ziemi. Trzymał ją p. Amanowicz, który b. pięknie powiedział o symbolicznej wymowie tej uroczystości, po czym przekazał urnę na moje ręce. Dalsza część uroczystości miała b. miły przebieg. Do salki przylegającej do kościoła poszli tylko Ci co chcieli ( zabrakło niestety Prezesa SPK, Prezesa Stowarzyszenia Polaków, księdza ! ). Były zdjęcia pamiątkowe, moje wystąpienie okolicznościowe , pytania o cel wyprawy, o Kopiec Marszałka i idee sypania ziemi.


Filed under: wspomnienia

napisz pierwszy komentarz