Czasem daleko pada jabłko od jabłoni

avatar użytkownika kokos26

 

Dyskusja o rodzinnych korzeniach i powiązaniach dzisiejszych szeroko pojmowanych „elit” ożyła po publikacji książki „Resortowe dzieci” i w zasadzie potwierdza się to, o czym wiadomo było już od dawna. Nie da się już dzisiaj zaprzeczyć temu, że rodzice czy dziadkowie wielu dzisiejszych „gwiazd” rozbłyskujących na najprzeróżniejszych firmamentach, raz w większym, a raz w mniejszym wymiarze, ale niewątpliwie przyczynili się do rozwoju ich karier. W przypadku Polski smutne i jednocześnie groźne jest to, że tym większa dzisiaj sława potomków im większym łotrem, zdrajcą czy zwykłym zbrodniarzem i bandytą był przodek. 

Mało się jednak mówi o wyjątkach od tej reguły i takich karierach ludzi, na których widok ich przyzwoici przodkowie zapewne przewracają się w grobach obserwując zachowania swoich następców. Można powiedzieć, że wcale nie tak rzadko to przysłowiowe jabłko pada nie tylko daleko od jabłoni, ale ląduje bardzo często wprost w moralno-etycznym szambie.

Niewiele osób wie na przykład, że krewnym żałosnego profesorka Jana Hartmana, przybocznego Palikota, był wielki polski patriota i jednocześnie rabin, Izaak Kramsztyk, urodzony w 1814 roku w Warszawie. Było on osobą budzącą wśród Polaków wielki szacunek po tym jak na znak solidarności z polskim duchowieństwem, kazał zamknąć wszystkie synagogi w Warszawie. Stało się to w 1961 roku, kiedy kozacy brutalnie rozbijający niepodległościowe marsze Polaków zbezcześcili kościoły, które w proteście pozamykano.

Mało tego, rabin Kramsztyk udał się na powązkowski cmentarz by tam wziąć udział w pogrzebie pięciu zabitych polaków, uczestników patriotycznego marszu. Ceremonia pogrzebowa przekształciła się w wielką demonstracje jedności i solidarności Polaków bez względu na ich status społeczny czy wyznanie.

Po tym bardzo głośnym wówczas pogrzebie rabin Kramsztyk trafił na kilka miesięcy do Cytadeli Warszawskiej, po czym został wydalony z Królestwa Polskiego. Po wybuchu powstania styczniowego ponownie zademonstrował jedność z polskim narodem walczącym o niepodległy byt, za co zesłano go na Syberię.

Przyglądając się dzisiejszej działalności jego kuzyna, Jana Hartmana brutalnie atakującego Kościół, opluwającego kapłanów i organizującego happeningi wymierzone w wiarę naszych ojców i wartości chrześcijańskie ze smutkiem muszę powiedzieć, że w cieniu potężnych i dostojnych drzew bardzo często wyrastają zwykłe pospolite chwasty. 

Podobnym do Hartmana osobnikiem jest publicysta „Gazety Wyborczej”, Wojciech Maziarski. Jego dziennikarską działalność można streścić jednym zdaniem. Pluć częściej i dalej niż inni, by wkupić się w łaski naczelnego, wszak Michnik to „nowego człowieczeństwa Adam”- że posłużę się cytatem z Szymborskiej.

Ojciec, służącego Czerskiej publicysty, śp. Jacek Maziarski w czasach, kiedy odwaga jeszcze tak nie staniała zasłynął tym, że już w 1991 roku ogłosił publicznie, że „spółka Agora powstała w 1989 roku z pieniędzy przeznaczonych na całą ówczesna opozycję”. Odtąd ciągany po sądach stał się wrogiem Salonu III RP, któremu to Salonowi jego synalek służy dzisiaj wiernie niczym lokaj czy może lepiej, chłopiec na posyłki.

Wojciechowi Maziarskiemu stajennemu w stadninie z ulicy Czerskiej przypomnę ogłoszenie, które swego czasu ukazało się w stanie wojennym w „Życiu Warszawy”:

Szukam uczciwej pracy. Jacek Maziarski    

Zamieścił je jego ojciec, który jako opozycjonista został na skutek negatywnej weryfikacji wywalony przez komunistów z pracy.

Ktoś mógłby mnie zapytać, co czuję widząc takich ludzi jak wyżej wymienieni? Czy jest to jakaś bezradna złość, a może nienawiść? Odpowiedziałbym, że ani jedno ani drugie. Ja tymi ludźmi najzwyczajniej gardzę.

Artykuł opublikowany w Warszawskiej Gazecie

Etykietowanie:

napisz pierwszy komentarz