Polacy z Kazachstanu * koszmar.blox.pl

avatar użytkownika nissan

kpina "Jeśli bym o Nich zapomniał, Ty Boże na niebie zapomnij o mnie -

Polskie dzieci w Oziersku. Czy się doczekają?

MOTTO.


Ustawa o repatriacji weszła w życie 1 stycznia 2001 r. i ograniczyła proces do Kazachstanu i azjatyckiej części byłego ZSRS. To tam mieszkają Polacy najbardziej narażeni na asymilację oraz będący w najtrudniejszej sytuacji materialnej. Należało tak postąpić również dlatego że przeważać zaczęła liczba repatriantów z Ukrainy i Białorusi; z dwóch miast - Lwowa i Grodna - w 2001 roku przyjechały 423 osoby, podczas gdy z całego Kazachstanu, którego powierzchnia jest dziewięć razy większa od Polski, zaledwie 216 osób.
By przyśpieszyć repatriację, ustawa obiecywała też gminom refundację kosztów adaptacji powracających do kraju rodaków.
W tym miejscu należy podkreślić, że aż do końca 1998 r. kolejne rządy nie wsparły repatriantów ani złotówką. Dopiero w 1999 r. wydzielono na ten cel 10 mln zł. Jednak wnioski o dofinansowanie można było złożyć jedynie w listopadzie. Mało kto zdążył zareagować

 MOTTO II.

tu w Polsce dla chorych polskich dzieci ze Wschodu nie ma miejsca. Za pieniądze polskiego Senatu rozwija się na Wschodzie działalność zespołów folklorystycznych, wznosi pomniki, pamiątkowe obeliski, krzyże, okazałe domy polskie, które potem trudno utrzymać i stawia piękne szkoły o marmurowych wykładzinach, ogrodzone eleganckimi drogimi parkanami. Muszą ładnie wyglądać, bo buduje je Wspólnota Polska dla braci Polaków na Wschodzie. Chodzą do tych szkół bose polskie dzieci, często chore i głodne, zimą na zmianę z rodzeństwem dzieląc się obuwiem. Czasami żywią je polskie siostry zakonne dosłownie odejmując sobie od ust. I nikt mi nie powie, że to nieprawda, bo byłam, widziałam, leczyłam te dzieci, żywiłam je i odziewałam płacąc za wszystko pieniędzmi otrzymanymi nie od Wspólnoty Polskiej (nie przeczę, prosiłam), ale zebranymi w Kanadzie wśród Polonii kanadyjskiej.

 

 

 


kłamstwa: http://www.ruhr-uni-bochum.de/lilab/orga/justyna/polacy.htm

Polacy w Kazachstanie - rodowód

 

Polacy napływali do Kazachstanu od XVIII w. w wyniku przymusowych deportacji przeprowadzanych przez imperium rosyjskie, a następnie Związek Radziecki. Pierwsi, do rosyjskich twierdz na pograniczu z Kazachstanem, przybyli konfederaci barscy (1772 r.). Następnie w XIX w. uczestnicy powstań listopadowego i styczniowego. W latach 30-tych XX w. przesiedlono do Kazachstanu Polaków ze wschodniej części Ukrainy, która na mocy traktatu ryskiego z 1921 r. przypadła w udziale Związkowi Radzieckiemu. Praktyka deportacyjna ZSRR odżyła na nowo w okresie II wojny światowej - w 1940 r. wywieziono około 200 -300 tysięcy osób - oraz po wkroczeniu w 1944 r. Armii Czerwonej na ziemie polskie. Większość zesłańców lat wojennych, posiadających do 1939 r. obywatelstwo polskie, miała możliwość powrotu do kraju. Szansy takiej nie dostali Polacy wywiezieni w latach 1936-1939 głównie z obwodów kamienieckiego, żytomierskiego, winnickiego i chmielnickiego Ukrainy radzieckiej, w wyniku likwidacji tzw. skutków eksperymentu narodowościowego w Związku Radzieckim (Marchlewszczyzna). W tym właśnie środowisku polskim przebywałam od czerwca do sierpnia 2000 r.

Obecnie Polacy zamieszkują w obwodach: akmolińskim, aktiubińskim, kustanajskim, pawłodarskim, północnokazachstańskim, tałdykurgańskim, dżambulskim i ałamuckim. Największe skupiska polskie występują w rejonie Kokczetawu.

Czkałowo

8804

Kellerowka

5952

Krasnoarmiejsk

3469

Kokczetaw

2669

Szczucińsk

1401

Krasny Jar

910

Gorkoje

701

Saumałkol

310

Podane liczby nie są stałe, zmieniają się z dnia na dzień w związku z narastającymi wśród ludności rosyjskojęzycznej, w tym i polskiej, tendencjami migracyjnymi. Tendencje te spowodowane są rosnącym poczuciem zagrożenia w obliczu zaostarzających się konfliktów etnicznych, a także uchwaleniem w 1992 r. "Ustawy o języku" postanawiającej, że językiem państwowym w Kazachstanie jest kazachski; obowiązkiem znajomości tego języka objęta została cała kadra kierownicza. W takiej sytuacji rodzi się pytanie o perspektywy kariery zawodowej dla niekazachskiej ludności.

Polacy w Kazachstanie
W polskiej kaplicy

 * * *  

 łajdactwo:     Polacy - "byt wirtualny"?
Podstawą do repatriacji jest polityczna wola rządzących. Cztery lata temu w Kazimierzu nad Wisłą odbyła się konferencja pt. "Polacy na Wschodzie". Podczas panelu "Wracać czy nie wracać. Kazus Kazachstanu jako przedmiot ogólniejszej refleksji" dr Jerzy Marek Nowakowski, ówczesny minister w Kancelarii Premiera, stwierdził, że "Polacy z Kazachstanu to 'byt wirtualny', który zadomowił się w prasie i myśleniu". Zdaniem ministra, gdyby mit o Polakach pragnących wrócić był prawdziwy, to "z szumem skrzydeł anielskich ci Polacy powinni przybyć z Kazachstanu, w ten sposób przeniesieni do RP samą siłą myśli"! Według Nowakowskiego, repatriantami ze Wschodu kieruje wyłącznie dążność do lepszych warunków bytowych, a Polaków w kraju nie stać na więcej, niż przyjąć przybyszy jako "ruskich" i zazdrościć im "lepszego" traktowania ze strony władz gminnych.
Czy w ten sposób kolejne ekipy rządowe nie usiłują zrzucić odpowiedzialności za żółwie tempo repatriacji z siebie na społeczeństwo, któremu usiłuje się zarzucać ksenofobię, a jej przejawem ma być odrzucanie powracających? Repatriantom przypisuje się jedynie pogoń za lepszymi warunkami bytowymi. Władze zapominają przy tym, kto ponosi winę za wynarodowienie kazachstańskich Polaków, za brak wiedzy o nich, za "białe plamy" w historii Narodu Polskiego.
Pamiętajmy, że moralny obowiązek przywrócenia ich Narodowi spoczywa na nas, na Polsce.
Wątpliwości polityków budzi również koszt repatriacji. Pada argument, że nie stać państwa polskiego, by ściągnąć do kraju nawet część zesłanych lub ich potomków. Taki pogląd przynosi jedynie wstyd naszemu krajowi. Niemcy sprowadzili z Kazachstanu ok. 700 tys. swoich rodaków, którzy osiedlili się w Rosji jeszcze w XVIII w. Może z naszymi zachodnimi sąsiadami trudno jest się równać, ale tenże Kazachstan przyjął już z Mongolii 50 tys. Kazachów i szykuje dalszą repatriację z Chin. A może jesteśmy biedniejsi również od Kazachstanu?

Od redakcji Naszej Witryny: bez najmniejszego problemu przyznawane jest natomiast obywatelstwo polskie tzw. marcowym emigrantom, tj. osobom żydowskiego pochodzenia, które wyjeżdżając z Polski samodzielnie zrzekły się tego obywatelstwa. "Naród wybrany" ma i w tym wypadku u rządzących Polską wyraźne preferencje.

Jerzy Małyszko, Nasz Dziennik, 2002-09-03

 

Mamo, czy my już nie Polacy?

Karta Polaka jest istotną szansą dla ludzi czujących się Polakami mimo mieszkania poza granicami Polski. Coś mi tu jednak nie gra: uznajemy ich za Polaków, a zakazujemy osiedlania się na terytorium Polski. Niby Polak, ale taki nie całkiem? I broń Boże, niech nie zachoruje, bo leczenia nie ma.

I jeszcze jedno: co z Polakami z Kazachstanu, którzy przyjechali do Obwodu Kaliningradzkiego w nadziei, że stąd będzie łatwiej dostać się do wymarzonej Polski? Polacy z Kazachstanu mogą osiedlać się w Polsce, ale nie każdy wie, że w Kazachstanie załatwić tę sprawę jest niesłychanie trudno - duże pieniądze, dalekie wędrówki, długie, żmudne procedury.

Kiedyś powiedział mi jeden z polskich księży pracujący w Kazachstanie: „trzeba mieć co najmniej tysiąc dolarów na głowę i znać sposoby. Te „sposoby” też przyszło mi z czasem poznać, ale nie o tym teraz.

Jestem w Oziersku, przygranicznym miasteczku w Obwodzie Kaliningradzkim.

- Rzut kamieniem i już w Polsce. Ale co z tego!? Granica dla nas teraz zamknięta. Polska akceptowała nas, gdy mieszkaliśmy w Kazachstanie, teraz, gdy przyjechaliśmy do Kaliningradu, już nas nie chce – opowiadają mieszkańcy Obwodu Kaliningradzkiego.  

- Większość z nas zna Polskę tylko z opowiadań rodziców i dziadków– mówi prezes organizacji Polaków. - Ale myśmy Polską żyli od urodzenia. Naszym dzieciom Polska się śniła. Mówiło się: „dobrze, jak w Polsce,” „pięknie, jak w Polsce”. Całe rodziny przyjeżdżały wszystkie z ta sama myślą, żeby do Polski się dostać. Teraz wzdłuż granicy znajdziecie masę polskich osiedli. I co? Polska już nas nie chce. 

Problem dla mnie zupełnie nowy. Otwieram szeroko oczy, oglądam dokumenty. Wokół mnie zebrał się już spory tłum Polaków, którzy tu przyjechali z Kazachstanu. Mają w Oziersku swój ośrodek, do którego zjeżdżają w niedzielę z dziećmi z całej okolicy. To miejsce nazywają: „Nasza Polska”  

- My głupio wymyślili – mówią - że skoro Polska na rzut kamieniem, to i dla człowieka nie żaden problem. A tu polskie władze już z nami gadać nie chcą. My tu już nie „Polacy z Kazachstanu”. Czekamy, błagamy i nic. 

- Przecież przyjechaliście z Kazachstanu... – zaczynam.

- To się dla polskich przepisów nie liczy. Dla urzędu, my już nie „Polacy z Kazachstanu”. Teraz my w innej kategorii. Najgorzej z dziećmi. I po co my wychowywali dzieci w takiej miłości dla Polski?

 Jak to, po co?! - oburzam się:

A no, tak to. Przychodzą ze szkoły ogłupiałe: - Tata – mówią - jak to jest? Na nas w szkole wołają ‘wy Kazachy’. Nawet pani tak mówi. Dlaczego? Przecież my tam byli Polaki. My się chwalili, że my Polaki. - Żona wychodzi, żeby przy dzieciakach nie beczeć, ja odwracam się do ściany, bo też mi się łzy cisną. A córka płacze, biegnie za żoną i woła: Mamo, mamo, powiedz czy my już teraz nie Polacy?!

Po powrocie pukam do różnych drzwi. Na próżno – Oni teraz w innej kategorii – słyszę -przepis już ich nie dotyczy. Przepis to jak granitowa skała, myślę. Stworzony przez roboty dla robotów, czy dla czujących, myślących ludzi? Od czego jest człowiek? Przepis jest bezduszny, czy człowiek też musi być bezduszny? Czym ci ludzie zasłużyli sobie na takie traktowanie po tylu latach tęsknoty za Polską? Czy mam tym dzieciakom powiedzieć, że tak jest dlatego, że w Polsce - wyśnionej, wymarzonej ich Polsce - nikogo ich los nie obchodzi?

Widzę, że to nie nieporozumienie, że to biurokratyczna patologia:

czwartek, 17 kwietnia 2008, drjadwigaw

Gruzja.

Gruziński chłopiec o sercu Polaka

Polonię kanadyjską związały z Gruzją polskie chore dzieci, które leczyliśmy w ramach Programu „Save a Life”. Kilka lat temu, wędrując po Gruzji wraz z lekarzami gruzińskiej Polonii Medycznej odwiedzałam w górach Kaukazu stare wioski, założone jeszcze przez polskich zesłańców zbiegłych z Syberii.

Polacy Gruzję nazywali wówczas „gorącą Syberią”: powrócić do Polski nie było można, ale w Gruzji można się było schronić i osiedlić. To ich dzieci leczyła kanadyjska Polonia.


Gruzja jest starą cywilizacją, gdzie na niewielkim skrawku ziemi, blisko 5 razy mniejszym od powierzchni Polski, żyją obok siebie różne narodowości. Wg. statystyk, zaledwie 75% ludności tego kraju stanowią rdzenni Gruzini. Chyba nie przesadzę mówiąc, że żadna z tych narodowości nie cieszy się tak wielkim szacunkiem, jak właśnie polska, mimo jej stosunkowo niewielkiej liczebności. W Tbilisi, stolicy Gruzji, już od szeregu lat działa Szkoła Polska. Nieopodal granicy z Armenią i Azerbejdżanem, w miasteczku Rustawi, znalazłam natomiast sierociniec, najbiedniejszy, jaki w życiu widziałam, w którym również nie brak dzieci polskiego pochodzenia.

Chore dzieci o swoim polskim pochodzeniu opowiadają z ogromną dumą. Jeden z młodszych chłopców po przybyciu do szpitala przedstawił się słowami: „ja jestem Gruzinem o sercu Polaka”. Dwie leczone dziewczynki pochodziły z małżeństwa polsko-ormiańskiego. Były też dzieci, których oboje rodzice mieli polskie rodowody. Dziesiątki tych dzieci leczyliśmy w otwockim podwarszawskim szpitalu przeciwgruźliczym, gdzie lekarze i cały personel zajął się nimi z wielką serdecznością, zaś popołudniami odwiedzali je Warszawiacy, w tym także – o czym warto wspomnieć - polscy kombatanci - byli Żołnierze AK.

W niewielkim regionie Kachetia, niedaleko granicy z Azerbejdżanem i Dagestanem, Polaków jest tak wielu, że niedawno w stolicy tego regionu, Ladogechii, zaczęto organizować Dom Polski. Dyrektor tego Domu pisze do mnie właśnie, że przygotowują się do uroczystego jego otwarcia. Okoliczne wioski są bardzo biedne. Oznaką bogactwa jest tu posiadanie krowy. Jest ona żywicielką rodziny, zaś krowie odchody zmieszane z ziemią służą jako budulec. Podobną, choć skromniejszą rolę odgrywa koza. „Mieć kozę, znaczy móc przeżyć” – mówią mieszkańcy wioski. Odwiedziłam najbiedniejszą rodzinę. Nie mieli niczego, tylko małe pólko obsiane kukurydzą i pokrzywy rosnące za chałupą, z których przyrządzono zupę. Kupiłam im kozę. Nie wiedzieli, jak dziękować. Gdy odszukałam pięcioro dzieci tej rodziny daleko w sierocińcu, dokąd zostały oddane, aby w domu nie pomarły z głodu lub nie zaraziły się gruźlicą, patrząc na zdjęcie kozy z chorym ojcem pytały, czy mogą już do domu wracać. Przez lata leczyliśmy potem tę rodzinę z powodu gruźlicy, bo dzieci, jak się okazało, były już nią zakażone.

Nie zapomnę, jak mer miasta Ladogechii podczas uroczystości zorganizowanej tuż przed naszym odjazdem wygłosił płomienne przemówienie na cześć kanadyjskiej Polonii chwaląc jej patriotyzm - Jestem przekonany – mówił - że nie ma na świecie drugiej takiej narodowości, która przez tyle pokoleń i nawet na emigracji pamiętałaby o dzieciach swych braci. Wasza pomoc dla gruzińskich dzieci polskiego pochodzenia jest jeszcze jednym dowodem, że Polacy nie zawodzą.

APPENDIX.

Polskie misje zakonne spotykam w najdalszych zakątkach moich wędrówek po Wschodniej Europie. Polskie siostry - habitowe i tzw. bezhabitowe - wszędzie są i wszędzie sieją dobro. W Kanadzie natomiast istnieje polonijna organizacja charytatywna z siedzibą w Ottawie (wydaje kwartalnik „Z pomocą”), której celem jest wspieranie polskich misji na świecie – w Azji, Afryce, Ameryce Południowej, a także w Europie Wschodniej. Zdarza się, że w miejscach, gdzie nadal panuje komunistyczny reżim (niezależnie pod jaką oficjalną nazwą), działalność charytatywna sióstr bywa uznawana za politycznie niepoprawną i siostry otrzymują od miejscowych władz nakaz opuszczenia placówki.

- Skąd siostry biorą fundusze na pomoc bezdomnym? – pytam odwiedzając bez zapowiedzi siostry nazaretanki w Grodnie (Białoruś). Popatrzyły na mnie z uśmiechem:

- W momencie, gdy pani pukała do furty, modliłyśmy się, aby Pan zesłał nam wsparcie. I zesłał. Jutro miałyśmy ogłosić, że stołówkę czasowo zamykamy. Donacja od Polonii kanadyjskiej znów starczy na jakiś czas. Codziennie przychodzi kilkanaścioro dzieci; staramy się dać każdemu przynajmniej jeden gorący posiłek.

W baszcie kościoła siostry zorganizowały pracownię malarską. Wchodzę na górne piętro po wąskiej drabinie i ze zdziwieniem patrzę na piękne freski wymalowane na szklanych naczyniach. Nie chce mi się wierzyć, że to po prostu różnego kształtu butelki po alkoholu.

- Flaszkę da się przerobić – odzywa się niespodzianie mały chłopiec zajęty układaniem na półkach.

- Nie tylko, że dzieci mają teraz co robić i nie wracają po obiedzie na ulicę, – mówi towarzysząca mi siostra, gdy znalazłyśmy się znów na dole - ale podczas tych zajęć niejedno dziecko odreagowuje stres, jaki w rodzinach alkoholików powoduje sam widok flaszki. Tego chłopca ściągnęłyśmy kiedyś z murów zrujnowanej kamienicy. Biegał po nich i krzyczał, że zabije się, jeśli matka nie przestanie pić. Stałam na dole, a on wysoko na murze; trzeba było krzyczeć, żeby usłyszał. Długo to trwało, aż wreszcie zszedł. Teraz przesiaduje tu całymi dniami.

W Mamonowie (obwód Kaliningradzki) jestem u sióstr św. Katarzyny, które założyły tu dom dla dzieci ulicy. Dziękują za każdy grosz złożony na wyżywienie, leczenie i odzież. Ale są też inne kłopoty.

- Wiele dzieci tak bardzo przywykło do życia na ulicy – słyszę - że niektóre z trudem akceptują normalne warunki. Najbardziej buntują się, kiedy przychodzi pora mycia, nie mówiąc już o nauce. Nikt ich siłą nie zatrzymuje. Same decydują. Niektóre odchodzą, ale często po jakimś czasie wracają do nas.

Spostrzegam kilkunastoletnią dziewczynkę, która wydaje się odstawać od reszty.

- Kasia ma za sobą długą, tragiczną historię – mówi siostra. - Już jako kilkuletnie dziecko była zmuszana do zarabiania prostytucją na narkotyki i alkohol dla rodziców. Szereg razy uciekała; zawsze ją znaleźli, zbili i znów wysłali na zarobek. Jest tu jeszcze jej młodsza siostra, również bardzo ładna, ale ta przeszła we wczesnym dzieciństwie tyle urazów czaszki, że nie jest normalna.

- A Kasia? Jaka jest teraz? – pytam.

- Jest bardzo pomocna, chociaż w zabawach nie bierze udziału. Natomiast z dziewczynkami, które mają za sobą podobne przejścia łatwiej nawiązuje kontakt, niż my. Zajmuje się nimi z całym sercem i pomaga im dojść do równowagi.

- A sama, jak się tu znalazła?

- Podczas bójki w domu, matka po pijanemu zabiła ojca. Wtedy matkę aresztowano, a dziewczynki przywieziono do nas. Teraz Kasia ma już trzynaście lat.

- I co będzie dalej?

Dopiero po chwili słyszę odpowiedź:

- Mamy obowiązek czytania listów przychodzących do dzieci. Pokażę pani ostatni, jaki właśnie nadszedł z więzienia.

Matka pisze do córki, aby przysłała jej farbę do włosów i lakier do paznokci: „Odrosty fatalnie wyglądają, a paznokcie mam od dawna nielakierowane. Musisz postarać się o pieniądze, kupić i przesłać mi to jak najprędzej.” Żadnej troski, serdeczności. Nic.

Długo obie milczymy.

- Matka za pięć lat opuszcza więzienie – mówi siostra.

- I co wtedy?

- Wtedy Kasia będzie już pełnoletnia i musi sama zadecydować. To, co zrobi, będzie zależało od tego, ile zrozumiała i przemyślała, czego się nauczyła będąc u nas, no i ile znajdzie w sobie siły, aby pójść właściwą drogą. My możemy tylko radzić.

Tragiczna historia Kasi bardzo mnie poruszyła. Ale dopiero teraz, w zestawieniu z nachalną, agresywną polityką polskich aktywistów grupy „pro-life” (por.: „Podwójnie skrzywdzone”), mogę docenić głęboką mądrość sióstr św. Katarzyny z Mamonowa.

piątek, 08 sierpnia 2008, drjadwigaw

Krew się nie lała

Spośród znanych mi polskich organizacji, jedynie pomorska fundacja „Serce dzieciom” nie dyskryminuje dzieci chorych przy organizowaniu letnich i zimowych kolonii dla polskich dzieci z sierocińców na terenach byłego Związku Sowieckiego. Co roku uparcie błaga o finansowe wsparcie Wspólnotę Polską i Senat, szuka prywatnych sponsorów, a także rodzin, które na kilka dni lub tygodni udzieliłyby gościny dzieciom z sierocińców. Dzięki jej działalności, każdego roku kilkaset dzieci, w tym również przewlekle chore i niepełnosprawne, ma zapewnione wakacje w ojczystym kraju swych przodków.

 

Co roku biorę udział we wstępnych badaniach tych dzieci. Stan ich zdrowia w znacznym stopniu odzwierciedla poziom opieki lekarskiej, jaką mają w sierocińcach. Regułą jest fatalny stan jamy ustnej – zębów i migdałków. Urazy czaszki, to problemy jeszcze bardziej brzemienne w skutkach. Znaczna ich część pochodzi niestety już z okresu przebywania dziecka w sierocińcu, pierwsze blizny i zniekształcenia - to przeważnie ślady przemocy w rodzinie lub skutki życia na ulicy.

U kilkunastoletniego Grzegorza rzuca się w oczy asymetria twarzy. Dwie „wychowawczynie”, które przyjechały z dziećmi i pobyt w Polsce traktują jak własne wakacje, są zdziwione, gdy je pytam, od jak dawna tak jest. Przyglądają się chłopcu, jakby widziały go po raz pierwszy i po krótkiej naradzie między sobą konkludują:

- Widocznie był taki krzywy od zawsze, bo by się zauważyło.

Daleka jestem od dawania wiary „by się zauważyło”. Chłopiec milczy. Zdążyłam się już przyzwyczaić, że wychowankowie domu dziecka nie wypowiadają swojego zdania w obecności swych „opiekunów”. Podczas badania wyczuwam twardy, przylegający do żuchwy guz wielkości dużej śliwki, tkliwy na dotyk.

- Jak to było? – pytam, gdy zostajemy sami.

- To tak urosło wtedy, gdy mnie bolał ząb.

Zaglądam do jamy ustnej. Z dziąsła nad guzem sterczą resztki korony zębowej, dalej widać głęboką próchnicę korzenia. Inne zęby pozostawiają wiele do życzenia.

- Teraz już sam nie boli – mówi chłopiec – tylko jak dotknę.

- Byłeś u dentysty?

- Nie.

- Chyba długo cię bolał.

- Długo. Zaczęło się w Boże Narodzenie, a jeszcze na Wielkanoc bolało.

- Powiedziałeś pani?

- Tak.

- I co?

- Jeszcze bardziej się gniewała.

- Za co się gniewała?

- Że nie uważam na lekcjach i że się kręcę. Powiedziała, że to wymówka, że zmyślam z tym zębem. Potem cała klasa się ze mnie śmiała?

- Jest u was na miejscu gabinet lekarski?

- Jest. Tam siedzi lekarka i jej pomoc.

- Poszedłeś?

- Nie. Idzie się, jak pani pośle, albo jak się krew leje. Mnie się nie lała. Jak się pójdzie bez tego, to krzyczą.

Jedziemy na badania radiologiczne, do dentysty i chirurga. Zabiegu nie można wykonać; na to trzeba zgody „opiekunów”. Formalnie opiekę sprawują rodzice chłopca, którzy „gdzieś są.” Szukaniem ich nikt się teraz nie zajmie. To, że pozostało ukryte ognisko, nikogo nie obchodzi: „Nie ma nagłej potrzeby, by się zauważyło, krew się nie leje, gorączki nie ma, samo nie boli.”

Tak oto wygląda w tym sierocińcu opieka nad dzieckiem i jego kontakt z tzw. wychowawcą. To tylko jeden z przykładów. Dziecko sieroce, to przede wszystkim dziecko samotne. Stosowana przez niektóre organizacje nazwa „dzieci niczyje” nie ma pokrycia w faktach, gdy przychodzi do działań formalnych. Samotność – to najbardziej odczuwalna przez te dzieci rzeczywistość. W ich życiu miłość jest rzadkim gościem.

Każdy zna ból zęba; trudno go znieść, gdy trwa kilka godzin. To dziecko cierpiało kilka miesięcy, bez środków znieczulających. Ból i uczucie bezradności. Znikąd pomocy. Badając chłopca pomyślałam z goryczą, że gdyby w tym sierocińcu miejsce „wychowawców” zajęły wielofunkcyjne roboty nastawione operacyjnie na opiekę nad dziećmi, skargi dziecka nie pozostałyby bez odpowiedzi.

A miłość? Miłości, którą może dać człowiek i tak tam nie ma. Nie tylko tam jej nie ma, ale i tu w Polsce dla chorych polskich dzieci ze Wschodu nie ma miejsca. Za pieniądze polskiego Senatu rozwija się na Wschodzie działalność zespołów folklorystycznych, wznosi pomniki, pamiątkowe obeliski, krzyże, okazałe domy polskie, które potem trudno utrzymać i stawia piękne szkoły o marmurowych wykładzinach, ogrodzone eleganckimi drogimi parkanami. Muszą ładnie wyglądać, bo buduje je Wspólnota Polska dla braci Polaków na Wschodzie. Chodzą do tych szkół bose polskie dzieci, często chore i głodne, zimą na zmianę z rodzeństwem dzieląc się obuwiem. Czasami żywią je polskie siostry zakonne dosłownie odejmując sobie od ust. I nikt mi nie powie, że to nieprawda, bo byłam, widziałam, leczyłam te dzieci, żywiłam je i odziewałam płacąc za wszystko pieniędzmi otrzymanymi nie od Wspólnoty Polskiej (nie przeczę, prosiłam), ale zebranymi w Kanadzie wśród Polonii kanadyjskiej.

Tymczasem na wakacje do Polski przyjeżdżają ze Wschodu dzieci starannie wyselekcjonowane. Wybierają je organizacje polonijne, szkoły, albo ksiądz zabierze ze sobą ministrantów na wycieczkę do Polski. Na chore dzieci nie ma miejsca ani w szpitalach ani w sercach tych, od których zależy rozdział pieniędzy przeznaczanych co roku z budżetu państwa na „pomoc rodakom na Wschodzie”.

niedziela, 06 lipca 2008, drjadwigaw

napisz pierwszy komentarz